Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-11-2010, 08:22   #82
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Upał.

Twarz gubernatora oblana potem, moja twarz oblana potem, twarz Roberta lśni od potu. Tylko tubylcy się nie pocą.

W gęstym powietrzu sali audiencyjnej - bo jak inaczej nazwać miejsce w którym podjął nas Francois’a de Pixerecourt , gubernator Trahmeru – przyszło do mnie olśnienie. Najpewniej z powodu przegrzania i odwodnienia. Trahmer to pot! Rodzi się w pocie, rozwija w pocie; w pocie się budzi i w pocie zasypia.

Zimna woda podziałała na mnie jak najlepsze, schłodzone wino. Jak najlepszy trunek podawany z lodem na altiplanie. Po prostu czułem się zmęczony. Marzyłem o tym, by zanurzyć spocone ciało w chłodną wodę, by położyć się w cieniu i po prostu zasnąć.

Nie dane mi to było. Zamiast tego musiałem grać rolę powierzoną mi przez Radę i spróbować przeniknąć maskę uprzejmości gubernatora. Kilka zdań powiedziało mi, jakim naprawdę jest człowiekiem. Pod tym – przyznajmy – nieco staroświeckim jak na modę Xhystos strojem – krył się człowiek silnego ducha, sprytny i bezwzględny. On nie grał roli króla Trahmeru przed „dzikimi”, jak nazywał tubylców. On BYŁ królem. Ale w kącikach ust widziałem znaki zmartwienia, troskę w cieniu oczu i niepokój. Bał się nie tylko tubylców. Bał się nas. Czy raczej stojącego w naszym cieniu Xhystos.
Pytania gubernatora zmierzały w stronę naszej podróży. Zdawało mi się to niebezpieczne, lecz Robert uprzedził moją ostrożność. Taka prostolinijność była cechą godną podziwu. Szczerość, zamiast moich niezbyt wyszukanych przez upał, komplementów i gry pozorów. Robert trafił w sedno! Gubernator był najwyraźniej człowiekiem, który szybko lubił zmierzać do celu. Polityk zrodzony z żołnierza, albo żołnierz zrodzony z polityka.

Jego słowa o Samaris – o nieprzebytej dżungli oraz czyhającej za nią pustyni, o nieprzyjaznych dzikich, o upale, pragnieniu i pewnej śmierci podziałały na moją rozgrzaną głowę podobnie jak wcześniej zimna, źródlana woda.

Czy ufałem słowom gubernatora? Nie i tak zarazem. Czy chciałem mu wierzyć? Nie i tak zarazem. To by pokazywało jak niekompetentna jest Rada. Najpierw pozornie przypadkowy, by nie rzec chaotyczny, dobór uczestników wyprawy. Następnie wielkie błędy logistyczne. Nieprzetarty szlak dyplomatyczny – gdyby nie atak szaleńca na altiplanie i postawa Roberta – prawdopodobnie błąkalibyśmy się teraz po mieście próbując odnaleźć w nowym środowisku. Brak przygotowanych kwater, zaufanych ludzi. Niczego! Rada Xysthos okazała się być bandą niekompetentnych imbecyli. Gdyby nie przychylność gubernatora, lub coś do niej zbliżonego – poczucie honoru i wspólnoty cywilizowanych ludzi – cała, pożałowania godna ekspedycja, musiałaby szukać schronienia na ulicy. Poza dziwacznymi informacjami, przekazywanymi jak w szpiegowskich nowelach, nie otrzymaliśmy NICZEGO! Żadnej aprowizacji! Żadnego zaplecza logicznego. Nawet nie otrzymaliśmy funduszy na ten cel! Jak więc mamy wynająć tragarzy, przewodników, czy chociażby altiplan?

Czy oni sądzili, że garstka ludzi bez odpowiedniego przeszkolenia chwyci ostrza i ruszy w dżunglę na oślep, machając nimi w szaleńczej, acz daremnej próbie utorowania sobie drogi do Samaris. Nic dziwnego, ze miasto jest tajemnicą! Jeśli dotychczasowe wyprawy organizowane przez Radę były przygotowywane równie dobrze ...


Rozmowa dobiegła końca. Podziękowałem serdecznie za pomoc gubernatorowi i z ulgą opuściłem Komnatę Tronową dawnych władców Trahmeru. Na pożegnanie poprosiłem gubernatora, by jego żołnierze postarali się odszukać i powiadomić resztę naszej wyprawy o tym, gdzie się zatrzymaliśmy. Zakładałem, że nasi „zagubieni” towarzysze podążyli za Carringtonem, który w kilka pierwszych chwil po wylądowaniu był dla nas w Trahmerze niczym światło latarni dla płynącego po nocnym niebie okrętu. Zeszliśmy do miasta.

Szybko jednak pożałowałem decyzji. Powietrze w mieście było gęste jak paprykowy sos którym polewano cielęcinę w lokalu na rogu Elter Rue w Xhystos. I równie jak ów sos gorące.

Nie odzywałem się całą drogę do obozu. Po pierwsze – nie miałem nastroju, po drugie – nie miałem siły.

Wojskowy obóz, do którego nas zaprowadzono, jawił mi się jako świat równie obcy, co samo miasto. Robert zatrzymał się przy bramie, zapewne równie oszołomiony sytuacją jak i ja. W końcu pojawił się jakiś umundurowany człowiek i czyniąc nam honory, jak nie przymierzając najwyższej rangi oficerom, zaprowadził nas do naszych namiotów.

Proste, wojskowe wnętrza jawiły mi się, jako cud cywilizacji.

Ujrzałem obiecane nam przez Francois’a de Pixerecourt pióra i pergaminy. Położyłem swoje rzeczy w kącie, poluzowałem wiązania przy koszuli i siadłem do pisania listu do Rady Xhystos. Będąc jednak w połowie spojrzałem na Roberta, który również pisał coś niedaleko ode mnie.

- Myślę, że musimy poprosić Radę o pieniądze, jeśli chcemy dotrzeć do Samaris. Chyba, że ktoś z ekspedycji wie coś o jakiejś aprowizacji i planach działania. Chciałem napisać ostry list wyjaśniający naszą beznadziejną sytuację. Bez pieniędzy, bez planu, bez wiedzy, w obcym świecie, zdani na łaskę i niełaskę obcych nam ludzi. To szaleństwo! Chciałem to wysłać odlatującym altiplanem. Ale potem, Robercie, pomyślałem, że może ktoś z naszej grupy wie coś więcej. Myślę, że musimy koniecznie zebrać się wszyscy w jednym miejscu i przedyskutować piętrzące się problemy. Jeśli chcemy dotrzeć do Samaris.

Zamyśliłem się przez chwilę.

- „Jeśli chcemy ...”

Nie było innej alternatywy. W rodzącym się szaleństwie Samaris było katalizatorem, który napędzał wszystko.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 30-11-2010 o 15:55. Powód: literówki i takie tam
Armiel jest offline