Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-12-2010, 10:14   #199
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
WOLFENBURG KAISERSTRASSE

Stary Wolfenburg nie widział jeszcze takiego wojownika, choć setki ich, ba, tysiące przez kilkaset lat od posadowienia miasta przewinęło się przez jego ulice. A było wśród owych tysięcy wiele przedziwnych indywiduów. Ten nie był ani największym, bynajmniej najpotężniejszym, czy nawet najpyszniej odzianym i uzbrojonym z nich. Przeciwnie, gnającym za rzekę szczurom jawił się brudną, obszarpaną, cuchnącą dymem, juchą i śmiercią niezgrabną kupą mięcha, z pewnością szaloną, bo kroki swe stawiającą w kierunku, którego żaden obdarzony instynktem samozachowawczym szczur z pewnością by nie wybrał. On szedł tam, gdzie dopalały się zgliszcza. Tam, skąd nadciągała horda, a wraz z nią strach, zniszczenie, śmierć i pędzące całe to nieszczęście niczym szalone pastuchy pomioty Czterech.
Sam dziwił się sobie. Do łez niemal rozbawiony przedziwnym zrządzeniem losu, ironią, gdyby miał szczęście jak dotąd spotkać na swej drodze kogokolwiek na tyle światłego i cierpliwego, by zdołał odsłonić przed nim głębię zagadnienia, że oto teraz przyjdzie mu stanąć ramię w ramię z, jak ich określił swego czasu ten kislevski lis Ivan Prokofiew, tymi tileańskimi łochami, najemnikami bijącymi się za złoto w obronie miasta, które podobnie jak ich, jego gówno obchodziło. Niesławne Czerwone Rękawy. Legion Gwiazdy Zwycięstwa Bruno Haupleitera, takiego samego jak oni wszyscy rzeźnika na tyle bezwzględnego i okrutnego, by utrzymać żelazną dyscyplinę pośród armii rzezimieszków i morderców. Wyrżnął im jeńców, prawda. W bitce padło kilku z nich, też fakt. Ale to było w gniewie, niechcący, jak to miał w zwyczaju często powtarzać, więc się nie liczy - łomotała się po czerepie myśl. Srać na nich - zagłuszała pierwszą inna - niech no który parch warknie jeno...
Te i dziesiątki podobnych kłębiło się pod rudą czupryną krasnoluda, kiedy pokonywał kolejny już raz drogę do Kaiserstrasse. I choć były wśród owych myśli niemiłe a nawet straszne, wstrętną z przyrodzenia, a z wiekiem wcale nie wypiękniałą facjatę Hermanna Vanmichellen, popularnie wśród mieszkańców i obrońców Wolfenburga zwanego Bleichem wykrzywiał głupkowaty uśmiech. Były w tym uśmiechu i figiel Ranalda i sadyzm Solkana. Było jeszcze wiele różnych rzeczy, ale przede wszystkim była czysta radość z tego, co miało nadejść. Gdzieś tam w swym zimowym królestwie Ulryk podnosił już wilczy łeb i chciwie zasysał w nozdrza słodki zapach, zapowiedź krwi. Krwi, która będzie przelana na jego ołtarze. Świadomość tego niosła go na Kaiserstrasse niczym letni zefir białe pióropusze mleczy. Całe ostatnie godziny dwoił się i troił w wysiłku wykrwawiania pomiotu, jaki przelał się przez gruzy murów. Strupy czarnej juchy kruszyły się z jego odzienia i pancerza niby sadze ze zduna. Nie widział się, ale wyglądał strasznie, tak groteskowo jakby jego miejsce było nie tu, ale wśród wyjących w przeczuciu triumfu wojowników hordy. A jednak to było wciąż mało. Ciągle wierzył, że teraz, bo jeśli nie teraz to kiedy, natrafi wreszcie na tego, który będzie godzien skrzyżować z nim oręż. Wierzył, a wiara dawała mu pewność, że oto dziś napotka wroga, tego przeciw któremu występował zbrojnie przez wszystkie lata swojej tułaczki. Tu, w Wolfenburgu. Podczas największej masakry w jakiej kiedykolwiek brał udział. W mieście ruin, mieście bez murów. W mieście bliźnie, której ostatnią nadzieją byli zabójcy i mordercy.

Ludna niegdyś, pyszna i dumna promenada, jaką jawiła się do niedawna Kaiserstrasse obecnie była tylko cieniem, nie, widmem zaledwie tej alei, którą pamiętał Bleich. Popioły dymiły jeszcze w zgliszczach niegdyś okazałych kamienic i pałaców. Osmolone marmury, spękanymi kamiennymi zębami szczerzyły się chmurom w niemej skardze. Słyszał niemal ich ból. Czół stopami ich jęk. Jeszcze godziny nie mijały jak spadł plugawy deszcz, a już następowała zmiana. Przeklęty Surtalan zadbał o to, by nadciągające zastępy jego plugawej armii czuły się w pogorzelisku jak u siebie.
Najemnicy też zrobili swoje. Wzniesiona pospiesznie, ale jak zauważył fachowo barykada potężnie przetrzebiła aleję ze znacznej ilości gruzu, rzeźb, parkowych obelisków, bruku, ogrodzeń, bram.... wszystkiego, co w tych trudnych, polowych warunkach można było spożytkować na budowę bastionu, a co nie zgorzało w pożarze. Z uznaniem spoglądał na umocnienia, z nie mniejszym na ścielące się wokół placu budowy trupy członków jakiegoś północnego plemienia, zapewne bardziej chciwych łupu i sławy wojów armii Surtalana. Budowniczy musieli pracować w boju. Przynajmniej na początku, bo choć widział po drugiej stronie zniszczonej promenady w ruinach niejeden dziki, orczy łeb horda nie atakowała. Poza z rzadka wypuszczoną strzałą nic nie mąciło gorączkowych przygotowań saperów. Te psy na coś czekały. Nie łudził się. Runy Oriol Mazar i ostrza Stjertaskara świeciły niczym kocie ślepia. Powarkiwania ukrytych w ruinach chaotyków niosły się daleko, a i oni sami nie kryli swej obecności. Kolejny raz już tej nocy nadzieja wstąpiła w serce Bleicha. Skoro czekały, to znaczy należało się spodziewać czegoś potwornego.



Do bitki z gwardzistami Hauptleitera wbrew oczekiwaniom Bleicha nie doszło. Powiadomionemu przez bladością oblicza dorównującego chyba tylko jemu Lutfryda von Logendorfa, że jest persona non grata, łotr i rakarz, oraz że w obecnych okolicznościach jego obecność na umocnieniu będzie jednak tolerowaną, Bleichowi jak innym ochotnikom natychmiast przydzielono zadania głównie polegające na umacnianiu barykady. Ten stary drań naprawdę potrafił utrzymać swoje psy na smyczy, a widać było, że mieli ogromną ochotę na wywarcie zemsty. W spojrzeniach, godnych bazyliszka, widział zapiekłą złość. Z tego, co Bleich niegdyś posłyszał o Tileańczykach, mieli oni na tego rodzaju zawiść specjalne określenie - vendetta. I ponoć uczynili z niej swoisty sport narodowy. Nie, żeby się specjalnie przejął, ale lata spędzone na duktach i bezdrożach uczyły, że zlekceważony wróg jest drakroć groźniejszy. Jednak spojrzenia na dryl panujący w oddziale starczyło, by stwierdzić, że puki co noża między łopatkami może się nie spodziewać. Przynajmniej dopuki Bruno Hauptleiter będzie trzymał komendę nad tą zgrają morderców, lub puki sam nie cofnie swych rozkazów.
Puki co wróg był jeden, i tkwił zasadzony tam, w gruzowisku po drugiej stronie Kaiserstrasse.
 
Bogdan jest offline