Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-12-2010, 16:23   #84
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Czy Oni sądzili, że garstka ludzi bez odpowiedniego przeszkolenia chwyci ostrza i ruszy w dżunglę na oślep, machając nimi w szaleńczej, acz daremnej próbie utorowania sobie drogi do Samaris?


Obóz był wielkim placem ogrodzonym wysoką palisadą z zaostrzonych pni drzew obudowanym drewnianymi barakami, które miały przynajmniej dachy - albo coś co je przypominało i nie było jednocześnie strzechą. Po jednej ścianie biegły stajnie, z daleka dając znać o sobie charakterystyczną wonią, a w nich skromna dość liczba wierzchowców: były to właściwie jedyne konie jakie widzieliśmy od lądowania, bo tubylcy zdawali się ich nie używać. W swej głównej części wewnątrz obozu stał pobudowany zapewne najwcześniej niewielki, kamienny fort o surowej, ale mimo wszystko z pewnością będącej dziełem białego człowieka architekturze. Z tego co zdążyliśmy się zorientować, na górze mieściły się kwatery dowództwa oraz kancelaria, niżej zbrojownia a w podziemiach podobno gubernator trzymał tubylczych przestępców. W jednym rogu pobudowanego na bazie kwadratu obozu niby grzyby wyrastało kilka dużych i mocnych wojskowych namiotów z czegoś, co przypominało żaglowe płótno. My dostaliśmy jeden z nich tylko dla nas, ale szybko okazało się że to żaden w istocie luksus: w innych namiotach przebywali szeregowi żołnierze - przebywali raczej w nocy, bo już od rana płótno nagrzewało się niemiłosiernie...Po porannej trąbce i zbiórce mieszkający w nich niżsi stopniem przenosili się do kolegów w drewnianych barakach, a najczęściej przesiadywali w znajdującej się w największym z tych baraków kantynie. Kantyna nie miała dwóch ścian i była w zasadzie szerokim dachem podpartym na mocnych słupach. Pod nim to przy długim, normalnym stole i przy paru zwykłych beczkach rozsiadywali się żołnierze gubernatora, zwykle w porozpinanych i ograniczonych do minimum mundurach - na ciosanych małych pniakach, bo krzeseł tu nie było. W ogóle w tym małym wojskowym świecie wszystko co tylko się da wydawało się być zrobione z drewna. Obóz, mimo że biegnąca ku niemu wykarczowana przez las droga z miasta nie mogła mieć więcej niż sto jardów - wydawał się sam wyrastać niby jakieś zdeformowane drzewo, dosłownie pośrodku nieprzeniknionej dżungli. To uczucie zagubienia w zielonym oceanie narastało, gdy wieczorem znikało słońce. Zapadał mrok tak gęsty, że czuliśmy się jak właśnie morskich głębinach, gdzie nie dociera żadne światło. Wisząc w hamakach słuchaliśmy z przerażeniem coraz śmielszych odgłosów nocnej dżungli, do których najwidoczniej żołdacy zdążyli przywyknąć.

W dzień panował tu bezruch, wszyscy jakby gdzieś znikali a mimo że w obozowisku musiało być na oko na pewno conajmniej ponad trzystu wojaków, fort i okolice wydawały się być wymarłe. Flaga gubernatora zwisała na wysokiej i dumnej, choć odrobinę przekrzywionej żerdzi strzelającej śmiało ku zwalającemu się na głowę żarem niebu. Na otwartej przestrzeni pośrodku widzieliśmy stare ćwiczebne tarcze strzelnicze, wielkie na półtora człowieka oraz kukły do treningu walki wręcz. Jednak póki co nie uświadczyliśmy, by ktoś ich używał, manekiny od niechcenia szarpały dziobami jakieś kolorowe ptaki co najwidoczniej nikomu nie przeszkadzało. Już pierwszego dnia gdy tylko słońce poszło w górę jak bomba na wyścigach w Xhystos okazało się dlaczego - otwarty plac był jak rozżarzona patelnia na którą nie wyszedłby nikt przy zdrowych zmysłach. Prawie w centrum placu stał pusty i smętny drewniany podest, a pod nim wielkie potrójne dyby z sześcioma otworami. Jednak ktoś z naszej wyprawy opowiadał, że gdy obejrzał dyby z bliska dostrzegł zakrzepłe, wcale nie tak stare ślady krwi...

Żołnierze? Trzymali się od nas raczej z daleka. Zagadywani, odpowiadali ogólnikowo i niechętnie wykręcając się służbą - choć poza nieszczęsnymi wartownikami wejścia do fortu i ludzi na wieży wartowniczej trudno było zauważyć by któryś z nich zajmował się czymś poza zdychaniem z gorąca, graniem w karty, leniwym czyszczeniu koni czy dłubaniem przy swojej szabli. Jako taki ruch panował tylko rankiem i wieczorem: na odtrąbywanych zbiórkach: w tych też tylko porach małe patrole, zawsze jednak przynajmniej paroosobowe, opuszczały fort w nieznanych nam celach. Mieliśmy po prostu wrażenie, że wojsko unikało nas, pozostawiało samym sobie.




- Co do samej choroby, ,,tropikalnego bzika", opinie są podzielone...- powiedział Maurice Watkins, bo też to on był właśnie - Jedni uważają go za czyste urojenie, chorobę wymyśloną przez kolonizatorów-sadystów dla usprawiedliwienia zbrodni dokonywanych przez nich na ludziach kolorowych lub nawet na przedstawicielach tzw. ,,wyższej" rasy białej. Inni wierzą w rzeczywistość tego obłędu, traktując go na równi z paranoją lub ,,dementia praecox".

- A co Pan sądzi, profesorze...?- przerwał mu.

Na ustach Watkinsa wykwitł mały, prawie niewidoczny uśmieszek.

- Na podstawie osobistych doświadczeń przychylam się do ostatniego mniemania. - odpowiedział - Bzik tropikalny jest faktyczną groźną chorobą nerwów w tropikach, powstającą pod wpływem szalonej temperatury, o jakiej żaden nasz upał bladego pojęcia dać nie może, następnie pod wpływem potraw, alkoholu i ciągłego widoku nagich ciał...

Profesor urwał, cały czas patrząc mu w oczy, a uśmieszek na jego twarzy przeradzał się szybko w szeroki pełny uśmiech ukazujący pełen garnitur białych zębów.



Otworzył oczy, od razu przygnieciony tym niewiarygodnym upałem - jakby wskoczył do wrzątku, który ktoś wlał do jakiegoś zbiornika wodnego. Blum stęknął i rozejrzał się po otoczeniu. Spowodowało to natychmiastowe i odruchowe próby łapania równowagi, bo zdziwiony wielce zdał sobie sprawę, że wisi w siatkowym hamaku.

- Obudził się. - Persival usłyszał znajomy głos.

Głowa pulsowała, a w niej błąkały się jakieś barwy i hałasy - których nie mógł skojarzyć. Gdzie...

- Gdzie jestem...?
- W koszarach. - znajomy uśmiech Sophie nieco go otrzeźwił. Pomogła mu zejść z hamaka. Kręciło mu się w głowie, gdy stanął na klepisku rozejrzał się. Był to jakiś duży namiot z jasnego płótna, na podtrzymujących go licznych żerdziach rozwieszono wiele innych hamaków. W jednym miejscu na glebie dostrzegł spory stosik skórzanych bukłaków. Skręcało go z głodu, pocił się obficie - jak inni. Zdziwiony zauważył, że było tu wielu ludzi.
- W ko...szarach...? - język mu się plątał.
Rozejrzał się. Oprócz Sophie na klepisku stali tu też Robert Voight, przyglądający mu się uważnie oraz Vincent Rastchell, sprawiający wrażenie zmieszanego lub nawet wystraszonego. Przy dużym, topornie wykonanym drewnianym stole otoczonym paroma pustymi pniakami stał nieznajomy mu dość wytwornie odziany człowiek w towarzystwie żołnierza, który wcześniej przyniósł wiadomość o odznaczeniach.

- Gubernator był tak uprzejmy i udzielił nam gościny w obozie swoich żołnierzy. - odezwał się Vincent. Blum dostrzegł teraz na jego szyi, jak również na szyi Roberta duże ordery wiszące na ozdobionych kłami zwierząt rzemieniach. - To najbezpieczniejsze miejsce dla białych. Poprosiliśmy go też, by wysłał ludzi żeby was odnaleźli w mieście.

Blum usiadł ciężko na jednym z pniaków i podparł głowę rękoma.
- Żołnierze znaleźli mnie...- powiedziała Sophie - ...ale ty wybiegłeś i wmieszałeś się w procesję...Nie zdążyłam Cię zatrzymać. Odszukaliśmy Cię dopiero po godzinie...Byłeś nieprzytomny, bredziłeś...
- Coś pamiętam...- wybąkał. Pot lał się strumieniami...Obrazy wspomnienia mieszały się jednak z tymi z ostatniego snu. Końcowych kawałków układanki brakowało.
- Piłeś coś? - spytała Sophie, marszcząc brwi - Podawano Ci coś do picia?
Niewyraźne wspomnienie glinianej miski...Stara kobieca twarz...

- Tak...Chyba tak...- wychylił chciwie zatęchłą nieco wodę z popękanego kubka, stojącą obok.
- Proszę nigdy tego nie robić. - nieznajomy głos - Nigdy nie próbować dziwnych napojów przyrządzanych przez dzikich, zwłaszcza podczas uroczystości. Nawet jeśli mówią, że to tylko czicza. Miał pan wiele szczęścia.

Blum jakby sobie coś przypomniał.
- Mój bagaż! - zerwał się z miejsca.
- Spokojnie...- Sophie położyła mu dłoń na ramieniu - Kiedy Cię znaleźliśmy, leżałeś nieprzytomny na placu, a twoje rzeczy stały obok. Są przyniesione do obozu. Choć doprawdy nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego nikt z tłumu nie połakomił się na taki niepilnowany przecież łup...

Spojrzała na nieznajomego, ale ten nie odpowiedział, za to jakby wycofał się o pół kroku.
- Kim on...- dość niegrzecznie zapytał Persival.
- To sekretarz gubernatora...- Voight przeszedł parę kroków w stronę stołu.
- Jaque Lafayette...- ukłonił się lekko niewysoki człowiek - Przybyłem, zgodnie z poleceniem Jego Ekscelencji, omówić szczegóły transakcji zakupu przez Państwa zapasów żywności z naszych rezerw. Uprzedzam jednak, że nie mogę pozbyć się zbyt wielkich ilości.

Lafayette wyglądał na padalca. Mimo wyróżniającego się tutaj stroju i dbałości o higienę wręcz niecodzienną jak na standardy tego miasta wrażenie nie znikało, bo ewidentnie gadziego pyska Sekretarza Gubernatora Trahmeru nie dało się ukryć.
Persival popatrzył w stronę szerokiego wejścia do namiotu. Zaczynało chyba zmierzchać.

- A gdzie Watkins i ta dziewczyna o włosach jak płomienie? - przypomniał sobie Blum, znów omiatając wzrokiem towarzystwo.
Zapadła długa, niezręcznie przeciągająca się cisza. Przerwał ją Bergerac, chrząknięcie było dyskretne ale nie mogło ukryć faktu, że nie można było się spodziewać po nim dobrych wieści.

- Opisano nam dobrze pozostałe dwie osoby. - odezwał się - Przed południem nigdzie ich nie było. Teraz, gdy słońce już zachodzi patrol będzie szukał dalej. Trahmer to duże miasto...
- Nie powinni Państwo się rozdzielać...- dodał z dziwnym wyrazem twarzy Lafayette.





- To dziwne. To przecież dziwne...- myślał, próbując nauczyć się trudnej sztuki przekręcenia się w hamaku bez wykonania nagłej wolty i bolesnego upadku na klepisko - ...przecież dla takich siedzących w dziczy żołdaków goście ze świata białych, ich dawnego świata - powinniśmy być obleganym źródłem informacji...Co słychać w Xhystos? Czy nie ma pan wieści o tym i owym? Czy wraca pan szybko, nie zabrałby pan wiadomości dla... Czy miasta się zmieniły? Czy świat się zmienił?

Czy jeszcze istnieje?

Dlaczego nie siedzą teraz wokół nas, nie zadają setek pytań? Nie pochłaniają wieści ze świata, skoro dochodzą one tutaj tak rzadko? Gdzie zwykła ludzka ciekawość, tak naturalna przecież i trudna do wykorzenienia niczym grzech...Dlaczego głosy milkną, gdy się zbliżamy. Dlaczego gdy siedzimy przy swoim stole w kantynie ciszę przerywa tylko stukanie łyżek i mlaskanie wojaków, podczas gdy przechodząc obok zawsze słyszymy ze środka gwarne rozmowy, rubaszne przekleństwa i wybuchy śmiechu?

- Dziwne. - pomyślał raz jeszcze i nagle poderwał się jak oparzony, odruchowo uderzając o lewe ramię, po którym wolno sunął wstrętny, połyskujący robal. Szósty albo siódmy, licząc od momentu w którym podróżnik wszedł do hamaka. W dżungli coś rozkrzyczało się nagle, brzmiało to jak zwielokrotnione skrzeczenie zarzynanego ptaka domowego, ale pomieszane z gulgotaniem rozzłoszczonego indora, po czym ucichło nagle jakby rzeczywiście ucięte nożem.




Co się ze mną dzieje? Wczoraj rozmawiałem z Robertem o pieniądzach. Nawet niedokładnie to pamiętam, ledwie żywy z tego piekielnego upału...Czy to on, czy ktoś inny powiedział, że przecież Xhystos zapłaciło nam pół dużej sumy z góry - czy mieliśmy za te pieniądze przeprowadzić naszą wyprawę? To jednak nie było najgorsze. Najgorsze było to, że nie pamiętałem bym odbierał jakieś pieniądze - choć wszyscy najwyraźniej je dostali...
Moja ręka z piórem, którym mam zamiar napisać list drży. Nawet nie próbuję już strącać mrówek z ramienia, jest ich tu zbyt dużo. Te szare chyba nie gryzą...Co w takim razie powinienem napisać...?





Spaliśmy źle...Było zbyt gorąco, nawet nocą. Wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach, usiłując ująć w karby te dźwięki które dobiegały z zewsząd dookoła...Co chwila jakiś robak usiłował zrobić sobie kryjówkę w naszych uszach czy nosach...Na te, które tylko po nas łaziły próbowaliśmy już nauczyć się nie zwracać uwagi.

Najgorzej było z żołądkami...Sekretarz, targując się niczym najbardziej skąpy kupiec, zdarł z nas sporą sumę pieniędzy za zapas zjadliwego jedzenia - który to mógł starczyć na przeżycie paru osób przez kilka dni. Natomiast za niewielką stawkę, jak to określił Lafayette, tylko na wyrównanie straty - dorzucił możliwość regularnego dołączania do posiłków w kantynie...Już na kolacji okazało się dlaczego było tak tanio - tubylcy gotowali w ogromnym garze swoją zupę dla wszystkich żołnierzy. Zupę, którą znał już Blum a którą poznaliśmy niebawem wszyscy. Oprócz Sophie póki co nikomu z nas nie udało się tego przełknąć więcej niż dwa łyki, a ci którzy powstrzymali się od wymiotów przy jedzeniu i tak skończyli wieczorem z bólami brzucha. Rankiem na śniadanie również serwowano wojakom to samo, ale oni już chyba przywykli. Nam zaglądał w oczy głód. Dopiero w południe dawano coś co mogliśmy zjeść, co było chyba papką kukurydzianą w dużych ilościach. Dodano każdemu po parę bananów. W kantynie można było też dostać wstrętny w smaku napój alkoholowy, podejrzaną breję nazywaną przez wszystkich cziczą.

Żołądki protestowały. Częściej przebywaliśmy w krzakach lub skręcając się z bólem brzucha w hamaku, niż gdziekolwiek indziej. Byliśmy coraz słabsi, a upał nie ustawał. Stanęliśmy przed wyborem: próbując przywyknąć do wojskowego wiktu, czy też napoczynać zapasy normalnego jedzenia - które złożone w namiocie razem z zapasami otrzymanej w darze wody miało czekać na ewentualną wyprawę.



Vincent pierwszego dnia rano, zaraz po zupie, wyruszył głodny z miasta w górę, w stronę lądowiska. Nie było tajemnicą, że niósł do pilota altiplanu list, który pisał wieczorem w namiocie walcząc z narastającą migreną i niepokojem. Zapewne pismo, choć nikt poza nim nie widział jego treści, kierowane było do władz Xhystos - a przynajmniej tak twierdził Robert, z którym Rastchell odbył wcześniej rozmowę na ten temat. Powrócił dopiero późnym popołudniem, ledwo żywy ze zmęczenia, bez listu. Z jego relacji wynikało, że na lądowisku nic się nie zmieniło od kiedy tam wylądowali, pilot obiecał dostarczyć pismo komu trzeba w Xhystos. Wylot miał nastąpić już jutro. Vincent musiał przeczekać południowy upał tam na górze, bo wykarczowana droga nie chroniła wcale przed dewastującym go słońcem. Po powrocie miał gorączkę, ręce trzęsły mu się a policzki paliły jak ogień. Zanim padł w hamak, zapytał jeszcze o wieści w sprawie Watkinsa i Iris...


Wieści nie było...Mimo wysiłków różnych szukających ich osób, profesor i panna Casse rozpłynęli się w Trahmerze, jakby bijący z nieba żar spopielił ich żywcem a wiatr rozniósł to co pozostało w nieznanych kierunkach...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline