Świeczka zaczynała dogasać, kapiący wosk oblepiał zarówno świecznik jak i prowizorycznie zbity stół...płomień dogasał.
*
Niedopałek dopadł zimnego betonu, mężczyzna z każdą sekundą stawał się lepiej widoczny i zarazem coraz bardziej przerażający...
- Mamy przesrane Leo - sykną student leżąc oparty o skrzynie wyładowane jakimś śmierdzącym towarem. Podniósł się...jedna noga przesunęła się do tyłu, za nią ruszyła druga, z metra na metr ruch ten stawał się szybszy...
Mężczyzna nadal szedł swoim spokojnym krokiem, z daleka wydawał się czerpać przyjemność z przerażenia swojej ofiary...
- Niedoczekanie - syknął odwracając się plecami do przeciwnika...biegł, serce wyskakiwało z piersi, adrenalina tryskała uszami - najwyższe obroty.
Po chwili słyszał za sobą stukot lakierek:
-STÓJ!
"Czemu by się nie zatrzymać...czemu nie odpuścić, dowiedzieć się w końcu całej prawdy i przywdziać betonowe buty..."
Suną przez mokre nabrzeże, portowcy z konsternacją przypatrywali się pościgowi, jedyne co udało się wychwycić to uderzenie o beton i siarczysta "kurwa" dosłownie wypluta z ust robotnika...Lynch zdobywał przewagę, skręcił w ciasną "uliczkę" pomiędzy kontenerami.
"Zawsze chciałeś to zrobić, twoje wszystkie próby...czemu nie chcesz sobie w tym pomóc Leo?"
- Zatrzymać go! - stary, gruby strażnik jedynie wyjrzał przez okno swojej "strażnicy".
Wybiegli na oświetlone i pełne ludzi ulice. Pierwszy raz ucieszył się widząc tak wielkie tłumy...skręcił w jakąś ciemną uliczkę, lewa...prawa...znów lewa, stukot lakierek bębnił w głowie, wychwytywany pomimo rumoru miasta...
- Uważaj gdzie do jasnej cholery biegasz! - symfonia klaksonów ucichła po przecięciu kolejnej uliczki, prosto, w lewą, prawą...ślepa uliczka, powrót, spojrzenie w bok - stał tam, w odległości około 30 metrów, sięgając do kieszeni prochowca - zbyt wolno, "obserwator" zniknął w kolejnej odnodze przeklętego labiryntu słodko nazywanego Nowym Yorkiem...
*
Przebiegł jeszcze kolejne trzy przecznice sunąc po bocznych uliczkach, padł, plecami przywarł do kontenera, a ręka pomknęła do torby, ciche kliknięcie, pierwsza wyłoniła się lufa...następnie głowa i reszta korpusu...odetchnął...uliczka była pusta.
Kolejne pięć minut spędził na gapieniu się w tę nieprzeniknioną ciemność oczekując, aż w końcu wyłoni się z niej znany już prochowiec, krótko strzyżone włosy, papieros w zębach i dudniące lakierki...nikt się nie pojawiał.
Pot spływał mu z czoła, olbrzymi kamień uwieszony na sercu wciąż kręcił się obijając wszystkie narządy...
"Czterolistna Koniczyna" - bardziej wymownej nazwy "restauracji" nie można sobie wyobrazić...
*
Płomień zmniejszył się, aż w końcu utopił się w wosku...pokój wypełnił mrok, wstał. *
Trzy kolejki "herbatki" skutecznie ujarzmiły szok. Schody...schody...schody, kalendarz, pociąg, skrzynie, prochowiec, 6 lipca, Seamus, smród zgniłego mięsa, schody...schody...schody, były wszędzie, jedyne co widział to cholerne, drewniane stopnie.
- Chelsi! Mój mały braciszek chyba przeholował! - głos był znajomy, przyjemne wspomnienie. Niezbyt silne, aczkolwiek stabilne ramię i w końcu wygodny, gustowny fotel...
- Michael...c-co do j-jasnej cholery robię w N-n...Nowym Yorku? - nie odpowiedział...pytający wzrok jego i uroczej Chelsea spotkały się.
- Masz i połóż się - szkło było lodowate.
- K-kartka? - wymamrotał ściskając kieliszek wódki, bardziej zdziwiony swoją reakcją niż pozostali.
- Leży na mojej szafce, chodź, zaprowadzę cię do łóżka - ciepłe dłonie...lodowata wódka, miękka poduszka i olbrzymia dziura w pamięci....
"Co się z nami dzieje?"