Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-12-2010, 08:28   #85
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Upał i owady dokuczały mi straszliwie. Ten pierwszy dzień i pierwszą noc wspominam, jak najgorszy koszmar. Czułem się, jakbym chorował na jakąś przypadłość, która mąci mi umysł i osłabia nie tylko ciało, lecz też ducha.

Przypominam sobie, że siedzę kąsany przez wielkie mrówki, jakich nie uświadczyłbym w rodzinnym Mieście. Siedzę i z ogromnym trudem sklecam rozkołatane myśli próbując ubrać w słowa, które piórem przelewam na pergamin. Pot leje mi się strugami po twarzy i co rusz muszę przecierać ją dłonią, by grube krople nie rozmyły jeszcze świeżego atramentu. Nie zawsze się to udaje i przez to list przypomina taki, który pisany był pod wpływem łez.
Z trudem dowlokłem się do wyznaczonego dla mnie miejsca do spania – tak zwanego „hamaka” – i nawet nie dokonując stosownych ablucji – zwaliłem się na niego rozgorączkowany.

Nie spałem za dobrze. Bujając się na hamaku, rozpalony i wysuszony, próbowałem zmylić rozgorączkowane zmysły. Wszystkie dźwięki, które docierały do mnie poprzez gorączkę, zdawały mi się rykami polujących gdzieś blisko drapieżników. Nie wiem, czy tej nocy zmrużyłem oczy na dłużej. Nie pamiętam. Być może tak, bo zbudziły mnie hałasy obozu.

Śniadanie. Kolejny moment życia, o którym człowiek próbuje zapomnieć. Wyrzucić wspomnienie wrzucanych do gara produktów, zmazać ohydny smak z języka, wywabić odór przypraw z nosa. Nie da się! Tak samo jak wtedy, w tych pierwszych dniach, nie dało się tego zjeść. Nie męczyłem dłużej zmysłów widokami i zapachami garkuchni. Poinformowałem Roberta dokąd się wybieram i na drżących nogach, w przepoconej koszuli, ruszyłem w stronę lądowiska.

Wczesnym rankiem nie było jeszcze tak gorąco i wiał lekki wiaterek, co było nawet przyjemne. Szedłem szeroką, wykarczowaną przez dżunglę drogą i rozglądałem się zaniepokojony. Droga była już jasna, lecz gęstwa po obu jej stronach nadal tonęła w mroku. Słabe jeszcze słońce nie potrafiło przeniknąć tej plątaniny drzew, krzewów i tysiąca roślin tworzących istny baldachim nad całym tropikalnym lasem. Czy to tylko moja wyobraźnia, czy też może widziałem tam jakiś ukradkowy ruch? Człowiek czy zwierzę? Od razu przypomniałem sobie o odgłosach słyszanych nocą i przyspieszyłem kroku. Moja głowa przypomniała wahadło mechanizmu zegarowego – kręciła się to w jedną to w drugą stronę. Aż dziw, że mijający mnie tubylcy byli tacy nieporuszeni. Jakby mnie nie widzieli i jakby nie obchodziło ich to, co mogło skrywać się w lesie.

Z ulgą dobrnąłem do lądowiska, gdzie natrafiłem na obsługę lądowiska i na znanego mi z widzenia kapitana. Oprócz naszego altiplanu stały tam również te dwa dziwne dwupłaty, które widzieliśmy po drodze. Ciekawe? Może warto byłoby się dowiedzieć, czyją własnością są te zadziwiające pojazdy i czy dają nam szanse na dotarcie do Samaris.
Z ulgą podszedłem do kapitana i pogadałem z nich chwilę o zwyczajnych sprawach. O pogodzie i innych tematach, o których zazwyczaj gawędzą nieznajomi, których łączy fakt, że są obcy w obcym miejscu.
Siedzieliśmy w cieniu czegoś, co nazwać można było altanką. Obsługa lądowiska przynosiła nam zimne soki z jakiś dziwacznych owoców, które jednak smakowały zdecydowanie lepiej niż poranna zupa. Musieliśmy czekać na pilota, który pojawił się dopiero po trzech godzinach. Kapitan opuścił mnie jednak po jakiejś godzinie i resztę czasu spędziłem sam podziwiając z bezpiecznej odległości grę świateł w liściach drzew,



Potem zauważyłem wielobarwnego, przepięknego ptaka, który dziobem rozbijał jakieś owoce. Siedział na tyle niedaleko, ze mogłem z zachwytem podziwiać niebiańskie barwy jego piór.



Moje zainteresowanie zauważył jeden z tubylców, młodzieniec chyba bardziej przyzwyczajony do widoku białych ludzi. Chłopak miał na sobie nawet zwykłe spodnie z jasnego płótna, strój zgoła odmienny od tego, jaki nosili tubylcy. Troszkę na migi, troszkę w języku cywilizowanych ludzi dowiedziałem się, że chłopak nazywa się Miqumaquthmaqutec - czy jakoś podobnie, ale biali żołnierze wołają na niego Miquel. Ów Miquel zapewnił mnie, ze za drobną opłatą zdobędzie dla mnie takiego ptaka i przyniesie do obozu. Cena, którą zaproponował, była bardzo przystępna, więc dobiliśmy targu tubylczym zwyczajem plując sobie na dłonie i ściskając je silnie. Obrzydliwy ale zapewne mający jakieś rytualne korzenie zwyczaj.

Kiedy pojawił się pilot przywitałem się z nim, wręczyłem list i za drobna opłatą uzyskałem potwierdzenie, ze trafi do tych rąk, do których go adresowałem. Przy okazji dowiedziałem się, że alitplan startuje jutro.

Pilot i kapitan zaprosili mnie – bohatera, jak nieco żartobliwie mnie nazywali – do pobliskiej chaty. Mieszkający tam tubylcy zdawali się być w bardzo dobrej komitywie z białą załogą altiplanu. Co więcej, kręcił się tam Miquel. Paliliśmy fajki, gawędziliśmy a tubylcy poczęstowali mnie cziczą Był to rodzaj wstrętnego sfermentowanego napoju o umiarkowanej zawartości alkoholu. Smakował paskudnie, ale nie potrafiłem odmówić. Wydawało mi się to wyjątkowym grubiaństwem, a chciałem zyskać sobie kilku tubylczych sojuszników w tym dziwacznym mieście.

Potem zrobiło się tak gorąco, że poza siedzeniem w cieniu chaty, obserwowaniu otoczenia i odpędzaniu natrętnych much siadających na mojej przepoconej, niegdyś białej koszuli, nie miałem nic więcej do roboty. Żar lejący się z nieba przypomniał mi prawdziwą twarz Thameru. Słoneczne promienie – bezlitosne i nieubłagane. Żar uderzający, niczym młot. Powodujący, iż odnosiło się wrażenie, że powietrze da się ugniatać palcami. Miquel był na tyle miły, że przyniósł mi jakieś prażone orzechy, całkiem niezłe w smaku i dzban soku. To pozwoliło mi przetrwać najgorszy upał.

Kiedy słońce zeszło nieco niżej zebrałem resztki sił, pożegnałem się z pilotem i obsługą lądowiska i ruszyłem w dół – drogą ku miastu. Nie śpieszyłem się i nadal bacznie obserwowałem przerażający las po bokach. Wrażenie obcości nie ustępowało. Na myśl o tym, że miałbym się przez niego przedzierać do Samaris poczułem niebezpieczny skurcz żołądka. Możliwe, że to strach, lecz bardziej prawdopodobne, że upał i orzeszki, czicza i ów egzotyczny sok, ale zgiąłem się wpół, chwyciłem jakiegoś pnia i zwymiotowałem na ziemię.

Do obozu wojskowego trafiłem z trudem. Chyba miałem gorączkę. Nawet nie pamiętam, czy padłem na hamak, czy gdzieś obok niego.

Pamiętam tylko, że śmierdziałem potem. Z tą myślą zasnąłem lub straciłem przytomność. Upał mieszał mi zmysły, więc nie wiedziałem, co tak naprawdę się stało.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 06-12-2010 o 08:31.
Armiel jest offline