Czekać. No tak. Pozostawało czekać. Herbert spojrzał na zegarek. Wstał i zaczął krążyć po pokoju ocierając chustką czoło. W Kalifornii było jeszcze cieplej niż w Massachusetts. Cholerne tropiki. Nalał sobie szklankę wody i wypił ciecz o metalicznym posmaku skorodowanych rur. Po pierwszym łyku sajgonki w jego brzuchu zaczęły tańczyć charlestona. Łapiąc się za obolały żołądek spojrzał przez okno na portową dzielnicę i poruszające się wolno żurawie. Gdzieś tam byli obaj. Garrett i Artur. Czy się spotkają? Oby. Za ścianą jakaś parka oddawała się z upodobaniem nierządowi, a rytmiczne skrzypienie łóżka drażniło jego uszy. Przedłużający się hałas Hiddink skwitował mruknięciem:
- Skończże już impotencie.
Spojrzał na zegarek, by odkryć ze zdumieniem, że minęła zaledwie minuta. Herbert miał wrażenie patrząc na cyferblat, że sekundnik odmierza czas wyjątkowo powolnie. Potrząsnął nawet zegarkiem.
- Zepsuł się, czy co?
Sięgnął ręką po szklankę, lecz wpół ruchu zmienił zamiar i chwycił za kapelusz. W recepcji zostawił wiadomość dla Dwighta i wyszedł.
Nie skierował się jednak do portu. Nie chciał przypadkiem wypłoszyć Artura. Poszedł w kierunku centrum. Musiał rozchodzić ból brzucha i ból głowy. Po jakimś czasie przywołał przejeżdżającą taksówkę ogólnoamerykańskim gwizdnięciem.
- Dokąd szefie? – spytał taksiarz o wyglądzie latynoskiego macho.
Hiddink spojrzał do notesu.
- Palace Hotel. Market Street.
Mężczyzna uniósł ze zdziwieniem brwi. To był jeden z najdroższych hoteli, a Hiddink w nieco wymiętym garniturze ze zbolała twarzą nie wyglądał w ogóle na dzianego gościa.
Podobne wrażenie odniósł portier otwierający drzwi i dziadek klozetowy wręczający ręcznik, a także kelner podający w restauracji szklankę wody mineralnej. Choć ten ostatni może miał nieco lepsze mniemanie o Herbercie, gdyż twarz Hiddinka już nie wykrzywiał ból. Sajgonki zostały bowiem już … zdymisjonowane.
Herbert wypił rozpuszczony w wodzie proszek na nadkwasotę i zamówił rosół. Dając kelnerowi napiwek, który rozwiał wszelkie wątpliwości fagasa co do pozycji majątkowej gościa.
- Panie Hiddink, a cóż to u licha Pan robi w San Francisco? – Herbert odwrócił się na dźwięk głosu. Nie tyle zdumiony tym, iż ktoś go tu poznał, ile tym, że pytanie zadano po niderlandzku.
Przed nim stał siwobrody staruszek w okularach w towarzystwie dwóch nieznanych mu mężczyzn.
Herbert uśmiechnął się wstając i wyciągając rękę na powitanie.
- Profesor Lorentz. Mógłbym Panu zadać dokładnie to samo pytanie. – odparł również po niderlandzku.
Uścisnęli sobie dłonie a Hendrik Antoon Lorenz powiedział przechodząc na angielski.
- To Panowie jest Herbert Hiddink. Wydawca którego firma do dziś nie zapłaciła mi 300 dolarów za przedmowę do książki Plancka. – stwierdził wcelowując z uśmiechem palec w pierś Herberta.
- Postaram się naprawić ten błąd zapraszając Panów na obiad. – Hiddink spojrzał na Lorentza wyczekująco.
- Poznajcie się Panowie. To jest profesor Johannes Diderik van der Waals. – Hendrik zaczął przedstawiać współtowarzyszy
– A ten jegomość z pruskimi wąsami a la Bismarck to profesor Albert Einstein.
- Miło mi Panowie zapraszam. – powiedział Herbert wskazując dłonią krzesła.
– Jesteście Panowie fizykami? - Pan zdaje się nie? – spytał mężczyzna uśmiechając się z pruskimi wąsami.
– Szczęściarz.
- Jeśli o to chodzi, to nigdy nie miałem głowy do tego. Wystarczy mi wiedzieć, że jak coś upuszczę to spadnie. Na takiej fizyce się znam.
- Jest Pan zatem empirystą.
- Pragmatykiem. Próbowałem nawet przeczytać przedmowę Pana profesora Lorentza do tej nieszczęsnej książki Maxa Plancka, ale poległem w połowie tekstu. Obawiam się Panowie, że prócz innych fizyków nikt Was nie rozumie.
- O, jest jeszcze gorzej. – stwierdził Einstein
– Cała współczesna fizyka, to ledwie kilkudziesięciu ludzi. Sądzę, że zmieściliby się w jednej klasie.
- Jeśli chodzi o Twoją teorię Albercie, to w tej klasie byłoby może ze dwóch, którzy by ją zrozumieli. – wtrącił się van der Waals.
- No to może mi Panowie wyjaśnia dlaczego czas na zabawie płynie niesłychanie szybko, a gdy na coś czekamy, to niesłychanie wolno? – wtrącił swoje trzy grosze Hiddink.
- Wszystko jest względne mój Panie. – odparł z uśmiechem Einstein.
– Zależy to od obserwatora i jego odczuć. Czasoprzestrzeń się odkształca.
Herbert pokiwał głową z udawanym smutkiem.
- Niestety Panie Einstein, to się nie sprzeda.
Przez moment zapanowała cisza, a potem wszyscy czterech wybuchneli śmiechem.
Wbrew pozorom fizycy okazali się być zajmującymi rozmówcami i w ich towarzystwie czas płynął Herbertowi szybko. Starali się nie wpadać w swój zawodowy żargon i Hiddink był im za to niezmiernie wdzięczny. Gdy jednak pod koniec obiadu Lorentz i Einstein zaczęli się spierać o zachowanie pola elektromagnetycznego opisane równaniami Maxwella Hiddink grzecznie podziękował i wyszedł.
- Ciekawe …
Mruczał pod nosem przemierzając ulice San Francisco, by rozprostować kości.
- … co by powiedzieli, gdyby zobaczyli kukurba. Pewnie, że wzrok jest względny.
Gdy wreszcie dotarł do hotelu w dzielnicy portowej dowiedział się, że Garrett jeszcze nie wrócił.
Hiddink spojrzał na zegarek. Minęły dwie godziny, a czas znów zaczął się wlec.
- Pieprzona czasoprzestrzeń. – stwierdził kładąc się na łóżko.