Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-12-2010, 22:44   #106
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Walter Chopp


Boston, popołudnie 9 lipca 1921 r

Samochód zjechał na boczną drogę i podskakując na wybojach przemierzał teraz obsiane płodami rolnymi pagórkowate pola rozciągające się wokół Bostonu. Samotne farmy, małe wioski i mnóstwo zieleni. Marzenia o domku na przedmieściach spełniane przez nielicznych.

Byliście coraz bliżej świńskiej chlewni Artura Zaprzenskyego. Widać było już farmę położoną na niewysokim wzniesieniu. Oprócz znanej ci ze zdjęcia chaty było tak też kilka innych zabudowań. Stojąca kilkadziesiąt metrów od domu sporej wielkości szopa, jakaś obora i długa chlewnia. Widzieliście, że przed zamkniętą szopą stoi ciężarówka oraz czarny ford T, a na polach obok farmy pasie się kilka koni i krów.

Teodor spojrzał na ciebie i zwolnił, a kiedy przed oczami ludzi z farmy zasłaniały was krzaki, zatrzymał wóz, wyjął nóż, wyszedł i zrobił dwie dziury w oponach. Słyszałeś, jak powietrze z sykiem wylatuje z dętek. Stypper wskoczył za kierownicę i ruszył dalej.

Powietrza w kołach zabrakło w pobliżu drewnianego płotu odgradzającego farmę od drogi



Teodorowi udało się zatrzymać auto, mimo niebezpiecznych fiksacji, w które wszedł pojazd. Zgasił silnik i wyszedł na zewnątrz przyglądając się fordowi T jakby dopiero co go zobaczył.

Ty wyszedłeś za nim.

Od strony farmy, w stronę płotu, szedł jakiś mężczyzna ubrany w farmerski strój – flanelową koszulę w kratę i wysokie spodnie z szelkami. W rękach trzymał opuszczoną dubeltówkę – zgodnie z amerykańskim prawem obrony ziemi.

Podszedł w waszą stronę a wy o mało nie prychnęliście śmiechem widząc jego gębę.



- Co się zesrało ? – zapytał niezbyt inteligentnie.

Zobaczyliście, że wasze pojawienie się zaintrygowało jeszcze dwóch mężczyzn.

Jeden z nich zakrył szybko plandekę stojącej obok szopy ciężarówki, jakby chciał coś ukryć przed niepożądanym wzrokiem. Drugi, straszy mężczyzna o nieco za długich, siwiejących włosach opadających mu na ramiona, ruszył powoli w waszą stronę. Kiedy podszedł bliżej bez trudu zobaczyłeś rękojeść colta wystającą mu z boku.

- Co jest Teddy – rzucił w stronę „zębatego”. – Panowie zabłądzili?

- Auto się zesrało, tatko – odpowiedział Teddy nadal zafrasowany tym wydarzeniem.

Długowłosy podszedł do płotu i przez chwilę przyglądał się wam niepokojącym, przenikliwym spojrzeniem.

- Co panowie tutaj robią? – zapytał bez ogródek nie siląc się na uprzejmość w głosie. – To teren prywatny i nie życzę sobie intruzów na mojej ziemi.

Teodor spojrzał na ciebie, najwyraźniej dając ci znak, byś mówił.

Tylu uzbrojonych ludzi na jednej farmie i jakiś zasłaniany ładunek na ciężarówce. Dałbyś sobie rękę uciąć, że właśnie trafiliście na nielegalną bimbrownię. Charakterystyczny odór chlewu zabijał zapewne jeszcze bardziej charakterystyczną woń zacieru.

Niedobrze.

Jeden błąd i wezmą was za policjantów. Nie wiedzieć czemu przypomniały ci się zasłyszane gdzieś opowieści o szalonym farmerze z Teksasu, który skarmiał szczątkami swoich ofiar liczne stado świń. A wielkość chlewni Zaprzenskyego nie dawała złudzeń, że tyle świń mogło spokojnie przeżuć i ciebie, i Teodora, i jeszcze zostałoby im miejsce w bebechach na jakiś deser.


Leonard Lynch

9 lipca 1921, Nowy York, przed południem

Spałeś bardzo długo, aż osłabiony organizm poradził sobie ze zmęczeniem.
Kiedy się obudziłeś nikogo nie było w domu.

W kuchni znalazłeś kanapki przykryte talerzem i klucz na stole. Obok nich była karteczka.

„Leo. Musiałem wyjść. Wrócę późno w nocy. Masz zapasowe klucze do mieszkania. Czuj się, jak u siebie.”

Zjadłeś, sięgnąłeś po inną karteczkę i zadzwoniłeś pod zapisany na niej numer. Po krótkiej rozmowie wiedziałeś już, co robić dalej.

* * *

Port nie zmienił się od czasu, kiedy pędziłeś przez niego na złamanie karku z jakimś drabem za plecami. Nadal był hałaśliwym, ludnym miejscem. Mewy skrzeczały, trymerzy i sztauerzy harowali w pocie czoła, maszyny transportowały różnorakie ładunki. Patrząc na te jazgotliwe miejsce bez trudu mogłeś uwierzyć w to, że kiedyś Nowy York zdystansuje Boston w wyścigu o prymat największego morskiego portu wschodniego wybrzeża.

„Big Fred” znikł. Odpłynął. Jak się dowiedziałeś w kapitanacie i od pracujących w pobliżu portowców podniósł kotwicę góra dwie godziny temu. Jest teraz gdzieś na Atlantyku i jeśli dopisze mu szczęście dopłynie w dwa tygodnie do Marsylii.

Z czystym sumieniem opuściłeś port i skierowałeś się w kolejne miejsce, na umówione spotkanie.


* * *

Godzinę później siedziałeś już naprzeciwko Jasona Branda. Jego ciemne oczy patrzyły na ciebie przenikliwie. Ten mężczyzna onieśmielał cię. Bardzo przypominał ci ojca – ta sama surowość w rysach twarzy, spojrzeniu, postawie. Zapewne był kiedyś mundurowym – policjantem lub zawodowym żołnierzem – nim nałożył garnitur.

Siedzieliście na ławce w słynnym Central Parku, skąd Jason obserwował grę w szachy.

- Tak więc, młody człowieku, w czym mogę ci pomóc? Jak miewa się pan Garrett i pan Chopp? Czy stan zdrowia tego drugiego uległ poprawie?



Herbert J. Hiddink

San Francisco, 9 lipca 1921r

Spotkanie z fizykami w zdecydowany sposób poprawiło twoje samopoczucie. Co jak co, ale cała trójka okazała się być nad wyraz inteligentna i czas z nimi faktycznie upłynął nadspodziewanie interesująco.
Gdyby nie niespokojne myśli o Garretta i rezultaty jego myszkowania w porcie oraz niepokój, jaki powodowała jego nieobecność, czułbyś się znacznie lepiej. Odgłosy zabawy w pokoju za ścianą litościwie „zagłuszył” puszczony na cały regulator patefon.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=7Fwo3s6J_dY&feature=BF&list=PL367670B53B1C 101A&index=12]YouTube - Joseph C Smith's Orchestra - Yellow Dog Blues (1919)[/MEDIA]

Einstein miał rację. Od razu czas jakby jakoś szybciej popłynął.

Leżąc na łóżku chyba na chwilę się zdrzemnąłeś.

Śnił ci się dziwny sen.

Leciałeś znanym ci bombowcem. Wysoko, ponad ciemnymi burzowymi chmurami. Odnosiłeś wrażenie, jakby były one żywą istotą. Pradawną i nieczułą na ludzkie zmartwienia i kłopoty. Samolot przecinał powierzchnię chmur, niczym jakiś pasożyt.

Chciałeś zwrócić uwagę pilotowi na to, co czyni, nim wzbudzicie gniew owej istoty. W końcu pilot odwrócił się w twoja stronę ukazując twarz Artura. Twój syn uśmiechnął się, a potem ku twojemu przerażeniu zmienił w paskudnego stwora, który obezwładnił Łośka. Ghoula – jak nazywali z uporem te stworzenia mniej rozsądni z waszej „ekipy śledczej”.

- Wszystko jest względne, ojcze – powiedział Artur – ghoul głosem Einsteina, a ty obudziłeś się spocony i z ciężkim żołądkiem.

Sajgonki jednak nie skapitulowały. Po prostu przemieściły siły i przygotowały się do kolejnego natarcia.


Dwight Garrett

San Francisco, 9 lipca 1921r, wieczór

Skrzynie ważyły swoje, ale najczęściej tachaliście je po dwóch. Tobie do pomocy przypadł barczysty i zarośnięty mruk o gębie buldoga, od którego fizycznie znacznie odstawałeś, kondycyjnie zresztą również. Znałeś jednak ten typ ludzi. Straszny z gęby, lecz łagodny w środku. Kiedy złapała cię pierwsza zadyszka burknął coś tylko pod mięsistym nosem ale spokojnie poczekała, aż ci minie.
Przy kolejnej wiedziałeś już, że nazywa się Bill. I ze to skrót od William.

Hindus na „Blue Monkey” nadal stał na swoim miejscu, lecz założyłbyś się, że gdyby miał zegarek i umiał go używać, to zerkał by na niego raz za razem.

W końcu jednak doczekałeś się. Po trzech godzinach noszenia skrzynek z nabrzeża do zacumowanego obok „Małpiszona” frachtowca noszącego nazwę „Oceania”. Czułeś, że potrzebujesz odpoczynku i szklaneczkę lub dwie czegoś mocniejszego. Już dawno nie pracowałeś tak intensywnie w tak krótkim czasie. Jednak, co by o tym nie sądzili czytelnicy poczytnych nowelek, praca detektywa to przede wszystkim myślenie i czekanie, a wszelkie siłowe i dynamiczne rozwiązania zdarzają się równie nieczęsto, że nie ma sensu z ich powodów codziennie uprawiać biegów na długie dystanse.

Było już ciemno. Nabrzeże oświetlały jedynie elektryczne lampy, lecz wiele jego fragmentów pozostawało w mroku. Snopy świateł nadjeżdżającej ciężarówki omiotły okolicę. Z początku wziąłeś rozklekotany samochód za jeszcze jeden portowy transport, lecz wtedy ciężarówka zwolniła i zatrzymała się nieopodal obserwowanego przez ciebie okrętu.
Z szoferki wyszły dwie osoby, a cztery kolejne wyskoczyły z chronionej brezentem budy.
Hindus ruszył im na spotkanie, a ty zaordynowałeś sobie i Billowi kolejną przerwę.

Na szczęście dla ciebie ekipę z ciężarówki oświetlała dobrze pobliska latarnia tak więc bez trudu mogłeś obserwować całą scenę. Czterech ludzi z samochodu zaczęło zdejmować z ciężarówki jakieś skrzynie i od razu kierowali się z nimi na statek. Kierowca ciężarówki stał obok samochodu i palił papierosa, a drugi mężczyzna z szoferki rozmawiał z Hindusem. I wtedy go rozpoznałeś. To był Artur Hiddink. Zapuścił brodę, wyglądał na dużo szczuplejszego niż na fotografii, lecz to nie mogło zmylić twojej czujności. Zawsze znany byłeś z tego, że co, jak co ale „oko i nochal to Garrett ma, że ho, ho”.

Chłopak wymienił kilka zdań z podenerwowanym Hindusem i zbywając go wzruszeniem ramion ruszył w stronę trapu prowadzącego na „Blue Monkey”. Hindus wyładował swoją złość na tragarzach z ciężarówki ponaglając ich do szybszej pracy i ruszył za Arturem na statek.

Była dziewiąta wieczór.


Amanda Gordon

9 lipca 1921, Boston,

Dzień mijał leniwie. Walter wpadł, jak po ogień i równie szybko opuścił twój dom. Zaraz po jego wyjściu Hieronim poprosił cię o możliwość krótkiej drzemki. Ty spożytkowałaś ten czas na odświeżenie znajomości z dobrym, bostońskim detektywem. Na tyle skutecznym i dyskretnym, że pod nieobecność Garretta wydawał się być doskonale stworzonym do roli, jaką miał odegrać.

Takich spraw, jak zlecenie detektywistycznej usługi nie załatwia się przez telefon, więc jakieś trzy godziny później siedziałaś na przeciwko Starskyego w małej kawiarence w centrum Bostonu. Hieronim, już w miarę wypoczęty,– korzystając ze sposobności wybrał się do miasta z tobą i zwiedzał teraz pobliską galerię sztuki. Umówiłaś się z nim, że kiedy skończysz spotkanie, dołączysz do niego i razem wrócicie do domu.

Starsky nie wyglądał na detektywa. Bardziej na urzędnika i to czyniło go naprawdę skutecznym. Niewielu ludzi byłaby w stanie określić jego twarz innym słowem niż „zwyczajna”, co dawało mu przewagę w akacjach typu – obserwacja i śledzenie. Podczas lekkiego lunchu obgadaliście szczegóły zlecenia i podpisaliście stosowną umowę. Starsky nie należał do tanich, lecz byłaś pewna, że każdy zainwestowany dolar zwróci ci się jak należy.

Jutro wieczorem otrzyma pani wstępny raport, panno Gordon – zakończył Starsky spotkanie podając ci dłoń.

* * *

Popołudnie zeszło ci z Hieronimem. Niemiecki uczony był ciekawy miasta. Interesował się szczególnie sztuką i starymi budynkami, których jednak nie było w mieście z jego perspektywy zbyt wiele. Początkowo nawet cię to oburzało, lecz w końcu uświadomiłaś sobie, ze miasta w Europie mają nawet ponad tysiącletnią przeszłość. A najstarsze w Ameryce są znacznie, ale to znacznie, młodsze.

Poza obiektami sztuki odwiedziliście też kilka antykwariatów, gdzie Hieronim szybko zawiązał nowe znajomości. Najwyraźniej maniacy historii potrafili rozpoznać się w tłumie „zwykłych” ludzi. To, z jaką łatwością Wegner zdobywał zaufanie ludzi, miało w sobie coś niepokojąco przypominającego Otylię Callahan.

Do domu wróciliście wczesnym wieczorem. Na stole w kuchni czekał na ciebie kolejny kosz róż. Z karteczką zapisaną kwiecistym stylem i zaproszeniem do opery na wtorkowy wieczór. Miałeś zatem dwa dni, by poszukać jakiegoś wykrętu.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 08-12-2010 o 09:16.
Armiel jest offline