Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-12-2010, 00:29   #207
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
...była jak pająk, jak trucizna która cicha, przyczajona w mroku nieświadomości czeka na odpowiedni moment. Niczym owoc zwisający z gałązki i zbierający w swym wnętrzu soki dojrzewa, by zerwać się z uwięzi i z impetem oddać ziemi nowe życie trwała, wiła się w ciasnym labiryncie zamkowych korytarzy podobna do dymu, majaku o nieokreślonym kształcie. Niema, utajona, zimna. Cisza przed burzą...

Zamek zmieniał swoje oblicze. Pogrążone w kompletnej ciemności pióro z cichym zgrzytem skrobało powierzchnię papieru, w mroku niczym liszaje wilgoci na ścianach wykwitały znaki. Stare ręce z wprawą wykonywały skomplikowane gesty, kreśliły na kamiennej posadzce misterne wzory, usta mamrotały monotonnie wyuczone formuły. Przedmioty o ściśle określonym przeznaczeniu zajmowały miejsce w dokładnie ustalonym porządku. Powstawały wzory, znaki, symbole. Świece płonęły, zamkowy przeciąg roznosił woń kadzideł, gorzki posmak ziół cierpł policzki i podniebienie a krew leniwie wsiąkała w szpary kamiennych płyt. To tu, to tam mrok tężał przybierając postać to skomplikowanych wzorów i pieczęci, to kształtów i sylwetek postaci w przeróżnych pozach, w większości przynoszących jedno skojarzenie. Złe, bo bólu i umierania.
W istocie na zamku zagościła śmierć. Wraz z zamiecią niczym niechciany i niezapowiedziany gość pojawiła się znienacka i brała w posiadanie coraz to nowe połacie zamkowych zabudowań. Tajała krew, szkliły się przerażone oczy, marzł w płucach krzyk zgrozy. Ona niczym pies posokowiec szła tropem upiorów i skuwała lodem wieczności ich ofiary. Pierwsi umierali nieświadomi. Kolejni zdjęci przerażeniem potykając się o trupy poprzedników. Następni ginęli spętani poczuciem bezsiły i beznadziei. A one szalały, rzucały się po zamku jedne w ciszy, inne z dzikim wyciem podobne wichurze i z takim samym niszczycielskim efektem zabijały na swej drodze wszystko, co żyło.

- Won!! Plugawe piekielne pomioty!! Won powiedziałem!! Idźcie precz buntownicy!! - wykrzykiwał przez zaryglowane drzwi Sigmund z Duisburga - Apage!! Fora ze dwora, parchy plugawe!! Nie dostaniecie mnie!!!
Odpowiedziało mu wściekłe wycie i jeszcze wścieklejsze łomotanie do wrót celi, którą był od niedawna zamieszkiwał i celebrował na kaplicę. Nie dał się zaskoczyć. Nie on. Uczynione na ostatnią chwilę, ale w porę pieczęcie skutecznie chroniły niewielki kawałek piwnicy, jaki zajmował. Wokół płonęły świece, dymiły kadzielnice. Skomplikowane zaklęcia mocno trzymały znaki, klucze i pentakle. Magia aż trzeszczała pod naporem napastników, jednak ani wątły skobel, ani potężne ochronne pola nie dawały upiorom dostępu wewnątrz eremu, jedynego aktualnie w zamku względnie bezpiecznego miejsca. Kapłan dzięki uczynionym naprędce obliczeniom ascendentu wiedział, że z biegiem czasu jego przewaga maleje, lecz póki co sam musiał przeżyć, bo martwy był równie bezużyteczny, co cała Imperialna Biblioteka Altdorfu - zgrai analfabetów.

- Co teraz? - bezskutecznie łamiąca pazury o deski odrzwi Elvira van Hoff spojrzała w stronę nadchodzącego Torquemady. - Powiedział, że go nie dostaniem.
- Słyszałem co powiedział. - odparł wycierając z parującej jeszcze czerwonej mazi dłonie i nóż niski, połyskujący łysiną osobnik w przemoczonej, rdzawej opończy - A próbowaliście go przekonać?
- Klechę?! - warknął przycupnięty w rogu przy przywleczonym trupie kudłaty potwór zlizujący z łap resztki krwawych plam - Mieliśmy z nim gadać? I może jeszcze po pysku wyboćkać?
- Po wszystkim możesz se go nawet wychędożyć, Max! Sram na to... - w głosie Torquemady nie było emocji - ...teraz mus nam wartko wyłuskać go z niszy.
- Droga wolna. - wycharczał potwór w brudnym habicie prostując się i zapraszającym gestem łapy wskazując pokruszony mur i podrapaną futrynę. Był ze dwie głowy wyższy od łysawego - Myśmy już próbowali.
Tomas Torquemada nie zareagował na zaczepkę, nie wdał się w dysputę, zbliżył się do drzwi. Przez szpary desek buchnęła wstrętna woń kadzidła i aura magii.

Przemierzał pogrążone w ciemności korridory zamku. Śpieszył się żeby zdążyć, nim tamci odnajdą ją pierwsi. Musiał zdążyć. Musiał. Czułe, ostro zakończone uszy łowiły już dźwięki dochodzące z innych korytarzy. Tupot nóg, trzaskania drzwi, jęki dławionej w gardłach grozy...i skowyt. Przyspieszył kroku. Biała plama włosów nikła, to pojawiała się w krużgankach. Minął oprawione w rzeźbioną misternie ramę wielkie kryształowe lustro. Nucił. Ciche stąpanie było jak miarowy akompaniament dla słów, którymi miał nadzieję ją przywołać.
- Uparła się moja tęsknota, uparł się dziki mój żal że muszę ciebie zobaczyć... a była słota jesienna słota... Litość miej! Wyjdź!
Na rozwidleniu korytarza zboczył w prawo. Wiedział, że nie powinien, ale tamten, lewy...był nie dla niego.
- Pod oknami twoimi chodziłem...rozpaczy kamienna! I z żalu wyłem, jak pies! Bo uparła się moja tęsknota, bo uparł się dziki mój żal że muszę ciebie zobaczyć...
Kroki, znów skrzyżowanie. Rozsądek nakazywał iść na wprost. Skręcił.
- Trzeba było się chyba zsobaczyć, upokorzyć się prośbą haniebną. Iść tam do ciebie - prosić!! Co?... Na klęczkach cię błagać, wstyd najstraszniejszy znosić! Tego chcesz?
Krążył. Zataczał koło, a nie to było jego intencją. Zmylił drogę? Niemożliwe...Zniecierpliwił się. Przyśpieszył.
- Byś mnie pogardą zaczęła smagać dziewko!!? Bym ryczał, skamlał jak zwierz? Litość miej!!
Lustro...Wściekł się. Zbił je. Pękło z głośnym jękiem.
- A tobie, psiakrew, nieochota! A tobie w rozpaczy mej przeszkadza słota...mokro... mgła... chlupot błota!...A uparła się moja tęsknota, a uparła się moja tęsknota!...* Gdzieś jest, dziewko..? Taś, taś...

...pod twoję obronę uciekam się, krynico mądrości, niespożyty rogu wiadomości,, kiedy Cię wzywam, odpowiedz mi, oliwo co sprawiedliwość mi wymierzasz. Ty mnie wydźwignij z utrapienia, zmiłuj się nade mną i wysłuchaj moja modlitwę... - zdało mu się, że raniący uszy mroczny szwargot za drzwiami przerwał jakiś rozkaszlały womit, by zmienić się w chrapliwe nawoływanie.
- Klecho! Wyłaź a ocalisz skórę... - dobiegło rozmodlonego kapłana z głębi korytarza. Nie przerywał sobie.
...wznieś ponade mną, Pani, Światłość Twojego oblicza! Wlałaś w moje serce więcej radości niż w czasie obfitego plonu pszenicy i młodego wina. Gdy się położę, zasypiam spokojnie, bo Ty sama jedna, Pani, pozwalasz mi mieszkać bezpiecznie...
- Wyłaź, a otrzymasz łaskę! Słyszysz? A jak nie wyliziesz...
... Twoją bojaźnią. O Pani, prowadź mnie w swej sprawiedliwości, na przekór mym wrogom: wyrównaj przede mną Twoją drogę! Bo w ustach ich nie ma szczerości, ich serce knuje zasadzki, ich gardło jest grobem otwartym, a językiem mówią pochlebstwa. Ukarz ich...
Upiór nie ustępował i dalej ciągnął beznamiętnym głosem w szpary wrót.
- ... sam cie jako węgorza z saka wyłuszcze i tak sprawię...
- A zawrzyj ten pysk parszywy pikielniku! Chcesz mnie!? Oto jestem! - doleciało zza drzwi wołanie poirytowanego kapłana. Upiór, który tylko na to czekał z szybkością wiatru skoczył w mur.
...Spojrzyj, wysłuchaj, Pani! Oświeć moje oczy, bym nie zasnął w śmierci, by mój wróg nie mówił: "Zwyciężyłem go", niech się nie cieszą moi przeciwnicy, gdy się zachwieję, Ja zaś zaufałem Twemu miłosierdziu; niech się cieszy me serce z Twojej pomocy, chcę śpiewać Pani, która obdarzyła mnie....
Potworne wycie poniosło się echem po lochu, gdy ściana z impetem wypluła na powrót pokiereszowanego Torquemadę, który wyrżnął o mur lochu tak, że aż posypała się zaprawa spomiędzy kamieni. Leżał tak chwilę charcząc, opluwając się wymiocinami i złorzecząc. Podniósł się wreszcie z wysiłkiem, a w jego oczach płonęło piekło.
- No, to udało ci się mnie wkurwić, klecho... - wysapał cicho. Stojąca z boku upiorzyca wzruszyła ramionami jakby chciała powiedzieć: A nie mówiłam? Max miał dość smrodu kadzideł, mamrotania zza futryny i bezczynności. Wykrzywił tylko kosmaty pysk w pogardliwym uśmiechu i rzucił się cwałem w plątaninę zamkowych korytarzy.

Pióro skrobało chropowatą powierzchnię czerpanego papieru w kompletnym mroku. Czarny atrament rozlewał się i wsiąkał w jego strukturę zupełnie jak krew zamkowe kamienie. Mrok ogarniający bryłę zamczyska zdawał się wypełzać z jego wnętrza, rozrastać się od środka niczym mrówczy kopiec. Stare oczy śledziły gonitwę płomieni w dogasającym palenisku. Myśli goniły jedna drugą, nadzieja prześcigała się z wątpliwością. Rozdygotana wyobraźnia podsuwała zmysłom majaki dalekich odgłosów. Szepty, szuranie, stukot kroków, wrzaski...?

Ból w starej piersi wyrwał go z zadumy. Na krótką chwilę pozbawił oddechu, wcisnął wgłąb fotela, ukłuł ostrą szpilą niepewności. I głęboko krytej nadziei. Był byż to ten czas? Była byż to ta noc, kiedy nadejdzie łaska Pana Snu? Koniec oczekiwania? Kres rozłąki? Fala gorąca uderzyła starego Mistrza aż pot oblał całe ciało, choć drwa w palenisku tliły się ledwie. Chciał wstać, rozgrzebać, podsycić ogień. Sił starczyło jedynie na kilka stęknięć i głębszych oddechów. Opadł ciężko na fotel nim zdążył dobrze się wyprostować, sapiąc i zbierając wolę i moc do kolejnej próby. Wtedy ją zauważył.
Postać. Samotna. Skryta w mroku sylwetka o niepowtarzalnie znajomych proporcjach stała zaledwie kilka kroków dalej i choć nie rozpoznawał szczegółów stare serce przyśpieszyło w tchnieniu nadziei. Pewien był, że bacznie go obserwuje. Serce łomotało w uniesieniu, ale i ze strachu, że to co widzi po raz wtóry okaże się majakiem. Bo tam, zaledwie na wyciągnięcie ręki spowita w mrok stała ONA. Jego Jasmine. Treść życia, którą utracił. Dla której cierpiał co dnia w nadziei, że kiedyś, u kresu dni spotka ją powtórnie, jak sobie obiecali.
- Jasmine? - wyszeptał, bo bał się spłoszyć tę chwilę.
- Oto jestem...- jej głos był jak utkany z pajęczej sieci, delikatny ale przy tym mocny. Stare serce waliło mocno, aż huczało w uszach. Chciał się zerwać, przycisnąć ją do siebie, utulić, lecz nogi były jak z gliny. Walczył z niemocą bezskutecznie, choć i tak szczęśliwy. Po nogach zaczęło pełznąć zimno, od stóp coraz wyżej - miał wrażenie że choć Ona ma opuszczone swobodnie ramiona, tak naprawdę lodowatymi dłońmi ujmuje go nisko...
- Jasmine... Jasmine... - powtarzał w kółko pijany szczęściem. - Ukochana... - głos wiądł mu w gardle ze wzruszenia.
- Kochany...- teraz naprawdę wyciągnęła ku niemu dłoń i chłód objął we władanie też jego piersi, wargi zaczęły dygotać - czy to z zimna, czy z uniesienia? Coś lodowatego podpełzało do jego serca, ale gdy patrzył w te oczy wcale nie miał chęci tego czegoś zatrzymywać...
Jeszcze nieśmiała, bo spychana przez buzujące emocje na dno świadomości wątpliwość ukłuła w piersi ponownie. Wtedy nagle w jego uszach rozległ się huk...Głuchy, jakby dobiegający spod powierzchni wody - potężny acz odległy...

Biegła. Pędziła na oślep ile sił w nogach. Potykała się, przewracała na czymś lepkim, wstawała i gnała dalej pchana do przodu strachem. Paniką jaka wezbrała w niej gdy raz, ten jeden raz spojrzała mu w ślepia. W płucach brakowało tchu, oszalałe ze strachu nogi, obce i niczyje niosły ją wciąż do przodu, całe, poobijane w dzikiej ucieczce młode ciało było jednym wielkim bólem, ale gnała. Jej ciało, bo ona uciekła już tam, wtedy, gdy ten jeden raz spojrzała mu w ślepia.
Jemu to nie przeszkadzało. Liczył się gon. Polowanie. Radość z przebytej drogi, rozkosz ścigania. Była wolna, zbyt wolna dla niego, ale mała szczęście. Dwa razy zmylił drogę. Dwa razy podjął trop. Pędził więc ciemnymi korytarzami. Dochodził ją, wabił go jej strach.
Dognał, gdy roztrzęsionymi dłońmi szarpała się ze skrzydłem wrót komnaty, gdzie w rozpaczliwej nadziei szukała ratunku. W ramionach tego, który był jej Panem, kochankiem, światem całym...
Umarła na progu.

Coś szarpnęło starego Mistrza do tyłu, haust powietrza wyrwany z jego piersi jakby zawisł w powietrzu razem z krzykiem. Przed oczyma zatańczyła jeszcze twarz Jasmine, ale wykrzywiona wściekłością, zasnuta jakąś mgłą...Miał wrażenie, że upada, ale nie czuł uderzenia...Jednak ujrzał nad sobą kandelabr, który zaraz przesłoniły dwie znajome twarze...

Lutfryd i Liselotte.

Twarze zniekształcone strachem, czerwone z pędu i zmęczenia, rozszalałe oczy. Poruszające się usta...Głos jak zza ściany...
- Mistrzu!!! Mistrzu!!! Musimy uciekać!
Bezwładny, szczękający zębami zauważył teraz lód na swoich rękach, poczuł śnieg i zmarzlinę na swych brwiach i brodzie. Ręce młodziana szarpnęły go do góry, poczuł jak razem z Liselotte biorą go z dwóch stron na ramiona.
- Szybciej! - darł się Lutfryd, dysząc - Zaraz tu będą!!! Nie możesz tu...
Skostniałe nogi szorowały po posadzce, gdy niesiono go prędko w kierunku otwartych drzwi od komnaty...Zbliżało się jakieś wycie, wycie zamieci i jeszcze czegoś. Gdzieś niedaleko coś waliło się z łoskotem na kamienie, sufit zdawał się trząść...
- Tędy!!!
- Ale gdzie dalej...? - wydyszała uginając się pod ciężarem starca Liselotte.

* słowa Julian Tuwim
 
Bogdan jest offline