Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-12-2010, 23:10   #28
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Alkohol, jak to zwykle bywało, kiedy było się dlań nazbyt gościnnym i zapraszało do gardła w desperackim tempie, płatał swym miłośnikom paskudne figle. Obalenie porządnego gąsiorka wódki, szczypiącej w podniebienie i zniekształcającej twarze w karnawałowe maski, musiało mieć swoje konsekwencje. Nierozstrzygniętą kwestią pozostawało czy tłusty gospodarz sam miał żelazne trzewia i gości mierzył swoją, nieprzystającą do ludzkich standardów miarą, czy może w narobieniu koleżkom bałaganu na strychu miał jakiś skryty interes. Może czuł się wobec stalowych reguł gościnności bezsilny i nie umiał odmówić sobie poczęstowania Myverna i reszty okowitą, a to, że są ścigani przez pół miasta wypierał ze świadomości. Grunt, że sprawę spierdolił kompletnie i powoli zatapiających się w otchłani alkoholowych oparów kumpli wypuścił na wolność. Wprost w objęcia atrakcji, które Rel Astra miała do zaoferowania. A trochę ich miała, o czym zataczający się lekko opoje zdążyli się przekonać już po odrzuceniu kotary. Rzeźnik Karl, jeden z większych skurwysynów w miejskiej straży, paradował ku zbiegom szykując im moc wrażeń. Trójka oprychów z jego obstawy i paru solidnie zbudowanych kontrahentów z miejskiego półświatka gwarantowało, że po występie tego zespołu nie będzie bisów.

"Karl, o niech będę przeklęty! Co ci się stało w jaźwę?" – dziarsko zagadnął Wiktor, starając się ściągnąć na siebie uwagę olbrzyma i całej drużyny zakapiorów, która zwaliła mu się na lokal. Pewnie wszystko byłoby lux, gdyby nie ekspresyjność, jaka towarzyszyła spojrzeniom Solettana i Flaviusa. Obaj, zatraciwszy kontrolę nad zachowaniem, wlepili gały w niedoszłą ofiarę pożaru i nawet przesuwając się ku tajnemu przejściu dalej świdrowali go wzrokiem. Pewnie, gdyby cała grupka spokojnie oddaliła się z gospody zostałaby przez giganta zignorowana, ale odurzeni okowitą, nachalnie lustrujący facjatę Karla, uciekinierzy dostali to, co im się należało. Z początku było to jedynie podejrzliwe spojrzenie jedynego ocalałego oka, ale im dłużej mięśniak im się przyglądał tym jaśniejsze stawało się, że coś jest na rzeczy. Dwa i dwa to cztery, a ten strażnik miejski matematykę miał dobrze opanowaną. Usłyszeli. No pewnie, że usłyszeli. Ciężko było nie usłyszeć, gdy w bombardowanej echem podziemnej hali tłumaczył martwym już druhom, gdzie ma mieć miejsce umówiony deal. Nie dość, że mu uciekli to teraz jeszcze rozmówili się z właścicielem przybytku i znów zbierali nogi za pas! Pospiesznie, skrytym za posągiem wyjściem w głąb plątaniny piwniczek i hal pod rynkiem.
"Zdrada!" – warknął jednooki, zrzucając owinięty szmatami obraz na stół jakichś przypadkowych biesiadników. Krew w nim zawrzała, a potężne dłonie zacisnęły się w pięści – "Zabiję, kurwa!"

Rzeźba zniknęła w czeluściach korytarza, a zaraz za nią wcisnęli się, gnani przez bydlaka awanturnicy. Hall był ciemny i cudem tylko wszystkim udało się zbiec na dół bez połamania nóg na kruszejących, nierównych niczym żebracze zęby schodach. Wrzask, który dobiegał z tyłu szczególnie bolał Myverna, który zaczynał zdawać sobie sprawę, jakie kłopoty ściągnął na Grubego. Wyglądało na to (a przynajmniej tyle dało się wyczytać z kakofonii krzyków, która rozpętała się na górze), że Wiktor został oskarżony przez kompanów Karla o jakiś przekręt i chęć oszukania jednej, a może i obu stron. Brzmiało niedobrze. Pełne wściekłości ryczenie 'chłopaków z miasta' nie ucichło nawet, gdy ponad ogólny zgiełk wzbiły się okrzyki straży. Zapewne tej, której przedstawiciele siedzący dotąd po cywilu postanowili się ujawnić. Ale, co tam się naprawdę działo wiedzą tylko nieliczni. Im dalej w ciemność, im dalej winnymi piwniczkami i magazynami tym słabiej było słychać cokolwiek poza dudnieniem ciężkich, podkutych butów Karla, który był tuż. Gdzieś z tyłu, może paręnaście metrów, a może już chwytał biegnącego na końcu stawki Vincenta za kark.

Bez pochodni łatwo było się zabić na nierównym chodniku podziemnej alejki, ale udziałem zbiegów stało się inne nieszczęście. Zgubili się. Nie, żeby zatracili świadomość tego, gdzie są, bo po kilkunastu, a może i kilkudziesięciu zakrętach, przedzieraniu się przez schowki i spiżarnie, nikt już nie dałby nawet głowy, na jakim jest kontynencie czy jak ma na imię. Chodziło, o inne zagubienie. Kamraci zgubili się sobie nawzajem. Myvern z Vincentem znaleźli się w jakiejś puściutkiej, oświetlonej mdłym płomieniem kaganków komnacie, a Kerin, Elletar i Gavin w czymś, co wyglądało na składowisko części do wozów, sań i bryczek. Gdzie był Karl nikt nawet nie śmiał zgadywać, ale póki co wszystkich zasapanych zbiegów otaczała tylko cisza. I w tym wypadku cisza wcale nie była złowróżbna.

Myvern, Vincent

Komnata z eleganckiego, równo wyszlifowanego piaskowca, udekorowana wyjściem w formie bogato zdobionych drzwi z litego kamienia zdawała się między magazynami i rupieciarniami być trochę nie na miejscu. Wyglądała jak fragment czegoś większego, grubo starszego i solidniejszego niż skryty pod rynkiem zbiór piwnic. Póki, co grała dla Solettana i Flaviusa rolę schronienia. Spoceni, z mokrymi włosami klejącymi się do czoła uciekinierzy dogorywali na podłodze, czekając na przesilenie. To miał być koniec czy może ich pijane organizmy zbierały się powoli do roboty, by znów dać sercom impuls do działania? Odpowiedź przyszła po minucie czy dwóch, gdy obu zbiegom udało się odzyskać oddech i chęć do dalszego życia. Te zaś, jak sądzili z morderczego charkotu, który nagle zaczął się do duetu zbliżać od strony mijanych wcześniej spiżarni, ktoś chciał im odebrać. Nie namyślając się długo, może przez wciąż baraszkującą w żołądkach gorzałkę, mężczyźni ruszyli ku kamiennym drzwiom.

Kerin, Gavin, Elletar

Leżenie i sapanie było jedynym, na co trio szubieniczników miało ochotę. Beztroska bezmyślności gwarantowana przez względne bezpieczeństwo zaryglowanego od środka magazynu. Dyszenie, charczenie, jęczenie, plucie, charkotanie i syczenie w końcu każdemu musiały się jednak znudzić i tak było też z Kerin i dwójką towarzyszących jej dżentelmenów. Zaczęło się szukanie wyjścia, co wśród setek stosów dyszli, uprzęży, kół, płóz, heblowanych i nieheblowanych desek, które niejedną rękę poharatały drzazgami, wędzideł, siodeł, piast, podków i całej reszty niezbędnych przy transporcie pierdół nie było wcale zadaniem łatwym. Wyjście jednak było i wiodło na zaplecze sklepu z jeździeckim oprzyrządowaniem. Przedsiębiorczy goście nie omieszkali przeszukać pustego domostwa na okoliczność złota i innych dóbr ruchomych, ale poza garścią rozrzuconych na ladzie monet niczego, co dałoby się załadować w kieszeń, a co przedstawiałoby sobą jakąś wartość, nie znaleźli. Co innego na podwórzu przed zakładem! O, tu już było elegancko. Może właściciel powozowni wyskoczył gdzieś tylko na minutkę, ale zaprzęgnięty w czwórkę gniadych ogarów dyliżans czekał pusty przed budynkiem, jakby stał tu od wieków, ustawiony specjalnie dla tercetu śmiałków. Aż prosiło się skorzystać z takiej okazji!

"Panie władzo, panie władzo! To oni!" – wydarł się jakiś smarkacz stojący przy nalepionym na ścianę liście gończym. Młody donosiciel tanio kupił zainteresowanie dwójki strażników zajętych podziwianiem własnych szczyn w kałuży przed zakładem tkackim. Stróże prawa pędem zabrali się do skrywania swoich interesów przed światem i w biegu podciągając spodnie ruszyli ku podejrzanym. Widząc, że łotry i łotrzyca ładują się do powozu obaj bohaterowie skierowali swe kroki ku służbowym, przywiązanym u palików wierzchowcom. Zapowiadała się zabawa w berka. Najgorsze zaś w tym wszystkim było to, że trio awanturników zamierzało swój pojazd prowadzić po pijaku, wbrew wszelkim zasadom ruchu drogowego.

Myvern, Vincent

"Znamy się?" – zagadnął chrapliwym głosem starzec, siedzący na zaszczytnym miejscu za długim stołem, w sali, skrytej za kamiennymi drzwiami. Czy się znali? Myvern i on?
"Nie, nie wydaje mi się" – skłamał Solettan, spoglądając w zimne, błękitne ślepia kapłana.
"To nie było podchwytliwe pytanie, a Ty i tak zjebałeś sprawę młokosie" – westchnął duchowny. Siedzący przy potężnym stole pełnym kart i kości mężczyźni pokiwali głowami z politowaniem, a ciężkie rygle na drzwiach stuknęły głucho za plecami przybyszów. Teraz Myvern miał jeszcze mniej szczęścia niż wtedy, gdy puścił kasyno starego klechy Kurella z dymem. Tym razem kapłan i całe grono jego podopiecznych było zamknięte z Solettanem w podziemnej kryjówce, a karty na stole były odkryte już na starcie. Myvernowi trafiły się najchujowsze z możliwych.

"To był wypadek..." – jęknął wojownik, czując jak łapska ochroniarzy przybytku zaciskają się wokół niego i sadzają go na krześle przy stoliku. Obok siebie miał podobnie stłamszonego Vincenta, a przed sobą okryty zielonym suknem stół pełen kart i świecidełek.
"Wypadki chodzą po ludziach" – przyznał z powagą starzec – "Wiem jednak, że kogoś takiego jak ty, obdarzonego prawdziwą duszą hazardzisty, takie wypadki do zabawy nie zniechęcają".

Słowa kapłana przebrzmiały, a naprzeciwko zbiegów zasiadła dwójka wysokich, bliźniaczopodobnych, śniadoskórych mężczyzn. Smukłymi, zwinnymi palcami tasowali położone przed nimi talie kart, wzrok cały czas jednak utrzymując na przymusowo otrzeźwionych gościach.
"Zagracie panowie o własne życia" – starzec uśmiechnął się promiennie – "Stawka, jak sami widzicie, nie jest zbyt wysoka, więc odprężcie się i zróbcie tu show. I jeśli będziecie oszukiwać, starajcie się chociaż robić to umiejętnie. Nie ma nic gorszego od człowieka, który marnie kantuje w grze o własne życie".
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 08-12-2010 o 23:19.
Panicz jest offline