Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-12-2010, 22:12   #505
Zapatashura
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Derricka Talbitt

lipiec, wybrzeże Loc Eskalott, Rivia

-No to zatoczyliśmy kółko- stwierdził Drunin spoglądając na rybacką wioskę.
-Tak, a miejscowi będą się jeszcze usilniej patrzeć na nas jak na dziwaków, kiedy im powiemy co nam się w lesie przytrafiło- rzuciła Liliel spoglądając na latające nad jeziorem ptaki.
-Ale ryby pewno sprzedadzą, ostatnio sprzedali- stwierdził Gurd, chociaż przecież prowiantu zakupili wystarczającą ilość.
-Czy ty myślisz o czymś innym, niż jedzenie?- złośliwie zapytała półelfka.
-Oczywiście, że tak. Myślę jeszcze o trunkach i rzeczach, których przy damie nie będę wymieniał...- a dla dodania rozmowie pikanterii dorzucił jeszcze. -Nie żeby były tu jakieś damy.
Jak można się było spodziewać Liliel do żywego obraziła się uwagą krasnoluda i z werwą zabrała się do rękoczynów w postaci kuksańców i kopniaków po kostkach, które był jednak na tyle dotkliwe, że brodacz pisnął z bólu i zaczął prosić o przebaczenie. Kto wie, może nawet szczerze?

Z tego co Derrick pamiętał, w Białej Wielkiej nie było niczego, co choćby przypominało karczmę, więc o ewentualny obiad trzeba by pytać na chybił trafił każdego, kto się nawinie. Metoda nie była koniecznie taka zła, wszak ostatnim razem gdy Talbitt ją tu zastosował, został skierowany do swoich towarzyszy. Teraz poszło niewiele gorzej, choć zamiast towarzyszy medyk natrafił na sprzedawcę ryb. Rybak w obliczu zarobku nie wykazywał się żadnym rasizmem, bo nawet jeśli klient mu śmierdział, to zapach ryb wszystko pokrywał, zaś jak mawiali uczeni- pecunia non olet. Tak oto parę ryb i parę denarów wymieniło się właścicielami, a Gurd był zadowolony ze zbliżającego się posiłku.
Tylko że posiłek nie był jedynym celem grupy w rybackiej wiosce. Znacznie ważniejsze było zorganizowanie transportu na zachodni brzeg, a wioska była jakoś podejrzanie pusta. Naturalnie pora była taka, że każdy szanujący się rybak był na połowach, ale chociaż kobiet by się sporo widziało, zajętych pracą przy domu. A tu było ich akurat niewiele. Co było począć innego, niż zapytać o zastany stan rzeczy?
Okazało się, że powodem był trwający wciąż Festiwal Jeziora, który był wielodniową okoliczną atrakcją, to kto tylko mógł starał się zawitać na zachodnim brzegu choć na jeden dzień. Biorąc pod uwagę niezbyt rozwinięty w rybackich wioskach przemysł rozrywkowy, fakt że wielu tubylców popłynęło na przeciwny brzeg wcale nie dziwił... ale także nie cieszył, bo znalezienie przewoźnika znacznie się komplikowało.
-No to ładnie- marudziła Liliel, gdy już znała całokształt sytuacji.-Obejście tego jeziora na piechotę zajmie mnóstwo czasu, a od czekania można zapuścić korzenie.
-Oj przesadzasz, serdeńko- stwierdził Drunin.-W końcu są rybacy na połowach, jak z nich wrócą, to któryś pewno zgodzi się nas przewieść.
-O ile się wszyscy zmieścimy- Allor dostrzegł drobny problem.
-Chyba nie sugerujesz, że jestem za gruby- zażartował Gurd.
-Ależ skąd mości krasnoludzie- zaprzeczył najemnik, lecz żeby nie wyglądał na zepchniętego do defensywy dodał- w dodatku jesteś na tyle niski, że można będzie na tobie usiąść jak na beczce.
-Ha- parsknął śmiechem brodacz, bowiem poczucia humoru mu nie brakowało.
Niestety teraz pozostało tylko czekać aż mężczyźni powrócą z połowów, bo tylko wtedy Derrick z towarzyszami mogli się przekonać, czy dalszą drogę pokonają wodą.

(...)

Małe, rybackie łódki zaczęły spływać do Białej Wielkiej po południu, niektóre z sieciami pełnymi ryb, niektóre jedynie ze zrezygnowanymi rybakami, którym najwyraźniej coś nie poszło po myśli. Ale Derricka zainteresowała jedna łódź, płynąca z północy. A może nie tyle łódź, co jej pasażerowie- dwójka mężczyzn ubranych w proste koszuliny i jeszcze prostsze, workowate, szare spodnie, oraz towarzysząca im kobieta, choć to niełatwo było z daleka stwierdzić. Obcięta była bowiem iście po żołniersku, a i ubrana takowo: skórzana zbroja, wzmacniana na piersi metalowymi płytkami, czarne spodnie ze skóry i dwa miecze, których jelce błyszczały w słońcu. A osób tak charakterystycznych się nie zapomina.

do Rennarda de Falco

czerwiec, miasto Aldersberg, Aedirn

Czwarta karczma, zwana "Sówką" znajdowała się w północnej części miasta i niestety nie prezentowała jakiegoś szczególnie wysokiego poziomu. Z drugiej strony, nie wyglądała też szczególnie źle- piętrowa, drewniana, z prostym dachem który odróżniał ją od okolicznych budowli mieszkalnych, z wnętrza zaś dobiegały stłumione odgłosy zabawy. Do środka nijak nie można było zajrzeć, bowiem zarówno drzwi jak i wszystkie okiennice były zamknięte na głucho, chociaż Rennard nie miał pojęcia dlaczego. Nie było więc innego wyjścia, jak wejść.
I natknąć się na żywą potańcówkę. Niezbyt liczną, ale z całą pewnością żywą. Pięciu mężczyzn i trzy kobiety, w różnym wieku choć rozpiętość nie mogła być większa niż dziesięć lat, radośnie podrygiwali do muzyki granej przez łysego mandolinistę.


Wartym tutaj podkreślenia był fakt, że grajek siedział nonszalancko na barierce okalającej galerię prowadzącą do pokoi na piętrze.
"Sówka" była więc nie tak sztywna, jak niektóre inne przybytki, które de Falco miał okazję już w Aldersbergu odwiedzić. Była też chyba popularna, bowiem poza tańczącym na sali było jeszcze czterech gości (w większości mężczyzn) raczących się piwem lub późną kolacją. Karczmarz, mężczyzna w sile wieku z bujną, rudą brodą, zajmował się właśnie czyszczeniem tac na których serwowano jedzenie. Co jakiś czas jednak wzrok od swego zajęcia odwracał i przypatrywał się co też się w jego podwojach dzieje. A nóż jakiś klient z trunkami przesadził i zapaskudził stół? Trzeba było być czujnym.

Rennard zasiadł przy najbliższym drzwiom wolnym stoliku. Usiadł z obu stron opierając dłonie na zgrabnej laseczce i rozglądając się po sali. Spojrzeniem starał się wyłuskać z tłumu tych, którzy mogli należeć do tutejszej artystycznej społeczności. Ewentualnie mógł wszak wypatrzeć Amber, lub artystę z którym wczoraj popijał, ale obojga nie wypatrzył wśród gości owego przybytku.

Muzyczka grała wartko, mijały kolejne minuty, a rudobrody w swym kolejnym przypływie czujności zatrzymał swój wzrok na nowoprzybyłym. Ani chybi zastanawiając się czy Rennard nie chciałby czegoś zamówić.
-Wina poproszę, najlepiej całą butelkę- zawołał de Falco, na widok spojrzenia właściciela przybytku.

Żeby nie przekrzykiwać grajka, karczmarz tylko skinął głową i pochylił się szukając za ladą czegoś, co by się nadało. W końcu z glinianą butelczyną i drewnianym kubkiem ruszył do stołu przy którym raczył spocząć jego klient. Postawił zamówienie przed jego nosem i wyciągnął wielkie łapsko:
-Cztery denary się należą.-Oznajmił.
Rennard odliczył żądaną sumę i spytał uprzejmą ciekawością w tonie głosu.- Kto tak gra?
-A, miejscowy. Alonso każe się nazywać, ale pewnie matka dała mu Janek. Wie pan jak to jest z tymi bardami- odparł wyczerpująco, głęboki basem, rudobrody.
-Taaak...imiona muszą mieć artystyczne - zaśmiał sie Rennard i dodał.- Ale...dobry jest.
-A nie najgorszy, do potańcówy wystarczy- stwierdził mężczyzna, a muzyk właśnie skończył jedną melodię i przeszedł płynnie do drugiej, tak że tańczącym gościom jeszcze chwila zeszła nim zorientowali się, że wypadałoby zmienić kroki.

A de Falco nalał wina, obserwując zarówno tancerzy jak i tancerki. Ale tak jakoś, bez lubieżnych podtekstów. Jakoś dziś nie miał ochoty próbować flirtu. Spoglądał też i na mężczyzn, zarówno tańczących jak i siedzących. Szukał oznak świadczących o przynależności do artystycznej "śmietanki" miasta. Szukał strojów charakterystycznych, dla bardów, poetów, rzeźbiarzy.
Niestety nikogo takiego nie było. Kobiety tańczyły w prostych, letnich sukniach, furkoczących lekko przy licznych tanecznych obrotach, a mężczyźni wprost kłuli w oczy swą przeciętnością: nieszczególnie domyci, ubogo ubrani. Ale i cztery karczmy, które de Falco wytypował nie słynęły z bogatej klienteli, więc wszystko się zgadzało.

Spojrzał w kierunku barda i nalał sobie wina. Spróbował je... i uśmiechnął się kwaśno. Cóż... Frykasów tutaj się nie spodziewał. Wzruszył ramionami, dało się wypić. A na razie jedynym wartym uwagi osobnikiem był Alonso. Więc Rennardowi pozostało czekać, aż skończy, albo zrobi sobie przerwę.
A przyszło na to szpiegowi czekać ładnych parę minut, gdy w końcu samozwańczy (najprawdopodobniej) Alonso z rozmachem uderzył po raz ostatni struny i stanął na tarasie. Goście, tańcem już trochę zmachani, przerwę przyjęli bez negatywnych emocji, a nawet parę osób zdecydowało się na krótkie brawa. Bard skłonił się teatralnie i skierował się ku schodom.

-Maestro, pozwolisz postawić sobie kubek wina?- krzyknął głośno Rennard. I dłonią nalewając wina do kubka spoglądał w kierunku barda. Łysy mężczyzna spojrzał w kierunku de Falco i wzruszył ramionami. Darmowy alkohol, to darmowy alkohol, toteż podszedł do stolika.
-Alonso, tak? Gratuluję talentu- rzekł Rennard uśmiechając się.- Wierz mi, znałem paru bardów, więc... znam się na rzeczy.
To prawda... znał, ale częściej z nimi pił, niż ich słuchał.
-A dziękuję, dziękuję- rzucił muzyk.- Zawszeć to miło usłyszeć słowo serdeczne- usiadł sobie na wolnym krześle.
-Ano...tak się jakoś złożyło, że po tym mieście właśnie artystów przyszło mi szukać. Znasz może Amber?- zaczął mówić swobodnym i spokojnym tonem de Falco, zerkając na Alonso.
-Taka chłopczyca? Wypić sobie lubi?- zapytał.
-Taaa...właśnie ta. Moja dobra znajoma- odparł de Falco. Zamyślił się.- Wpadłem na nią niedawno, ale teraz jakoś się rozmijamy. Tak samo jak w przypadku Bruna de Louwe.
Rennard spoglądał w twarz barda, próbując wyczytać z jego twarzy, to czego nie powie słowami.
-Dobra znajoma, tak?- zapytał bard i trudno byłoby przegapić niewiarę w jego głosie.
-Dość dobra...- rzekł Rennard po czym opisał jej twarz bardzo szczegółowo, dodając poetyckie opisy. Wspomniał o jej ciemnobrązowych oczach, włosach do karku, chuście którą lubiła nosić na głowie. Oraz czeredzie znajomych, w tym o Marku... poecie.
-Taaa- rzucił tylko Alonso.-A jak to się jej dobry znajomy nazywa?
-Bruno de Louwe...nie wspomniałem?-spytał Rennard.
-Wspomniałeś pan, tylko swojego imienia wykrztusić nie możesz.
-Aaa tak. Rennard de Falco- odparł szpieg.- Słyszałeś może o mnie?
-Właśnie nie- stwierdził chłodno muzyk i wstał od stołu.- Zdążyłem już odpocząć, a goście łakną odrobiny muzyki. Pan wybaczy- powiedział sucho.
-Nie dziwi mnie to...nie sądziłem, żeby moje imię było tu szeroko znane- odparł szlachcic z kwaśnym uśmiechem.
-I nie jest. Ani mnie, ani Amber- stwierdził jeszcze mężczyzna kierując się ku schodom.
A Rennard wrócił do picia nie odpowiadając.

Łysy wartkim krokiem wrócił na miejsce, z którego przed kilkoma minutami raczył przybyłych do "Sówki" swoją grą. Oparł się o barierkę i uderzył w struny mandoliny, tym razem grając melodię znacznie mniej skoczną, przeznaczoną wyraźnie do słuchania, a nie do zabawy.


do Ninunavielle aep Flaumavelle Ferragamo

czerwiec, miasto Aldersberg, Aedirn

Jakie te łóżka były wygodne, pościel taka przytulna i mięciutka. A może to najzwyczajniej w świecie zmęczenie sprawiło, że półelfce tak bardzo spodobało się wynajmowane łóżko? Tak czy inaczej sen przyszedł szybko i był jak najbardziej zasłużony. Wszak bal i to co działo się po balu było wyczerpujące... bardzo przyjemne, ale niemniej wyczerpujące, przez co te parę godzin snu, których zaznała Navielle w łożu czarodziejki nie wystarczało.

Kiedy Allure w końcu otworzyła oczy musiało być dobrze po południu, ale nie musiała przejmować się upływem czasu. Nie, kiedy poprzedni wieczór był tak owocny. Kiedy półelfka należycie ogarnęła się po odpoczynku, zdecydowała się zejść do wspólnej sali i zjeść obiad, była bowiem bardzo głodna. Najwyraźniej atrakcje wzmagają apetyt.
Idąc po schodach układała sobie w głowie osiągnięcia minionej doby. Najważniejszym było oczywiście zdobycie daleko idącej sympatii ze strony Celine- zaprzyjaźniona czarodziejka to rewelacyjny sprzymierzeniec. Nie do przecenienia były jednak także zawiązane znajomości z miejscową elitą: Januszem Arburgiem, Kristą Paulą zu Herzog, Jurgenem Radebergiem (choć przed nim akurat półelfkę ostrzegano) i Cerintianem (no i przed nim, choć z innych powodów), żeby wymienić tylko parę; próba zacieśnienia którejś z nich pewnie zapewniłaby Ferragamo swobodny wstęp na wzgórze.
A także nowe informacje, jak choćby ta o nieujętych członkach arystokratycznej służby, albo fakt, że jedynie nieliczni schwytani dostali się do miejskich lochów zamiast na stryczek. Skoro już przy chwytaniu jesteśmy- informacja o krążącym po mieście łowcy nagród też mogła okazać się istotna. W poczet podejrzanych nazwisk dołączyli też niejacy Rocco Hofmeier i Kentan Grand, o których na przyjęciu mówiono w pełen podejrzeń sposób.

Teraz, gdy Flaumavelle raczyła się smakowitym obiadem mogła ułożyć sobie w głowie plany na następne dni, daleka bowiem była od zdobycia informacji na których zależało Aretuzie. A dróg do obrania była mnogość.
Jedzenie upływało spokojnie, półelfka nie była bowiem przez nikogo niepokojona. Niejaki de Falco zniknął, a żaden inny podrywacz nie wypełnił stworzonej przez niego luki. Navielle mogła więc spokojnie wyłapywać strzępki prowadzonych w karczmie rozmów. A pojedynczy strzępek wpadł w jej w ucho, wiązał się bowiem z jej przemyśleniami sprzed kilkunastu minut.
-Słyszałeś? Podobno Grand przyjechał dzisiaj do miasta. O dzień za późno- rzekł wytwornie ubrany mieszczanin.
-O ile zakładamy, że chciał przyjechać na przyjęcie. Pewnie interesy wygoniły go z prowincji- odparł rozmówca.
Ciekawe co sprowadziło handlarza bronią za mury Aldersbergu? A może było to zupełnie nieistotne?

do Sentisa

lipiec, jezioro Loc Eskalott, Rivia

Powrót ku Rivii, choć na pewno długi, jawił się w elfim umyśle nieomal błogo. A to z tego prostego powodu, że był to powrót cichy. Pozostawiona na festiwalu Ilia nie świergoliła już nad uchem Sentisa, zamiast tego wieszała się na ramieniu barda, który pewnie bardzo szybko zacznie mieć jej dość. Lecz to nie był problem złodzieja.
Trakt był zaskakująco pusty, w ciągu pierwszej godziny elf natknął się jedynie na rivijskich wojskowych patrolujących drogę. Dowódca grupki był nawet na tyle miły, że poinformował Sentisa o tym, że dalej na trakcie jest spokój, a bandytów ze świecą szukać. Złodziej mógł się z tą opinią zgodzić- po co czatować po krzakach, skoro na festiwalu luźnych sakiewek jest aż nadto?

(...)

Pod miasto elf dotarł wieczorem, bądź co bądź festiwal odbywał się od Rivii kawałek drogi. Słońce jednak, z powodu letniej pory, wisiało jeszcze dość wysoko na niebie, to i strażnicy u bram nie robili dużego problemu z wpuszczeniem elfa... no, stosunkowo. Sentis musiał bowiem się tłumaczyć, że ma w mieście wynajęty pokój, inaczej strażnicy gotowi byli pomyśleć, że jest jakimś złodziejem. Co prawda był nim, ale żeby tak od razu go o to posądzać na pierwszy rzut oka, to zwykły rasizm i chamstwo.
Kiedy zaś elf minął bramy miejskie i na nowo wchłonął atmosferę Rivii... naprawdę zapragnął znaleźć się gdzieś indziej. Na festiwalu może i trąciło rybą, ale odbywał się na świeżym powietrzu, a ludzkie miasta świeżym powietrzem nie dysponowały nigdy. A kiedy jeszcze cuchną rybą słodkowodną, to naprawdę robi się nieprzyjemnie. Nie było jednak rady, a swoje tobołki z karczmy wypadało zabrać.
Kłopot Sentisa polegał jednak tego wieczoru na tym, że Fortuna postanowiła spłatać mu nieprzyjemnego psikusa, akurat kiedy mijał pewną karczmę. Jak na złość bowiem wytoczyło się z niej kilku upośledzonych grawitacyjnie osobników, konkretnie mówiąc: trzech. I chociaż widok egzotyczny to nie był, gdyż karczmy ze swojej natury prowadziły klientelę do stanu odurzenia, to dla podchmielonych Rivijczyków elf już widokiem egzotycznym był. A oni chyba nie przepadali za egzotyką.
-E, patrz jaki kłapouch- rzucił jeden radośnie, wytykając Sentisa palcem. Złodziej, do podobnych sytuacji przywykły chciał się najzwyczajniej oddalić, lecz uniemożliwił mu to jeden z podchmieleńców zachodząc mu drogę.
-Dokąd to kłapouchu? Na pewno chętnie wspomożesz człowieka, któremu do kufla zabrakło.


do Francesci de Riue

lipiec, gdzieś w Rivii

Drobny pokaz Francesci może i nie stawiał jej w oczach strażników w dobrym świetle, ale z całą pewnością odpowiednim, aby otworzyli dla niej furtkę w wielkiej wejściowej bramie. Z bliska twierdza robiła zupełnie inne wrażenie niż kiedy de Riue oglądała ją z wysoka. Tu i teraz budowla była wprost przytłaczająca. Wysokie, kamienne mury pilnie strzegące wnętrza właśnie zaczynały się rozświetlać zapalanymi przez kogoś pochodniami. Na niewysokiej, ale strategicznie usytuowanej wieży czuwał jakiś samotny strażnik. Rivia nie była teraz w stanie wojny, lecz w dobrym guście było pokazywać sąsiadom, że graniczny zamek był obsadzony. Wszak są w królestwach północny takie tereny, które zmieniają koronę częściej, niż chłop spodnie.
Francesca przekroczyła furtkę aby znaleźć się w długiej na trzynaście stóp bramie, w której straszyły ostre krawędzie uniesionej, stalowej kraty. Ktokolwiek tą twierdzę budował bardzo przykładał się do kwestii bezpieczeństwa. Ten, kto aktualnie tutaj rządził, czyli Angus Shewnington, również musiał się do spraw bezpieczeństwa przykładać. Inaczej na dziedzińcu nie byłoby o tak późnej porze tylu żołnierzy. Konkretnie mówiąc dwunastu, którzy w ciszy odbywali musztrę pod okiem jakieś łysiejącego oficera. Ale na tym załoga zamku się bynajmniej nie kończyła. Lisek usłyszała jak po schodach prowadzących na blanki ktoś schodzi- równomierne stukanie podbitych metalem podeszw nie pozostawiało wątpliwości.
-A cóżto za ptaszyna wleciała nam do gniazdka?- zapytał pryszczaty jegomość w spranej, brązowej opończy i z kapturem na głowie. Aparycja jego była nieprzyjemna, to i Francesca sucho stwierdziła, że przyszła tu do dowódcy zamku.
-Aaaa, to o to chodzi. Myliłem się zupełnie. Toć po ptaszka przylazłaś, co ma wlecieć do twojego gniazdka- zarechotał mężczyzna, wnioskując z ubrania de Riue, że musiała być damą negocjowalnego afektu.
-A nie znalazłoby się potem w twoim gniazdku miejsce dla jeszcze jednej sójki?- na samą myśl kontaktu z pryszczatym żołnierzem Francesce robiło się niedobrze. Napaleniec jednak nie miał szczęścia. Kolejne ciężkie kroki, które dochodził uszu wampirzycy, przyniosły dla nachała nieprzyjemne wieści.
-Ktoś wam pozwolił schodzić z muru żołnierzu?- głęboki, męski głos dobiegał gdzieś znad głowy Liska.
-Nie kapitanie, ale przydybałem tutaj intruza i to dlatego...- tłumaczył się pryszczaty.
-Ja się tym zajmę, a ty do roboty. Pochodnie nie zapalą się same.
Brzydal szybko po schodach na górę, wyraźnie nie chciał zachodzić przełożonemu za skórę. Za to złodziejka nie miałaby nic przeciwko temu, żeby właściciel głosu zalazł jej za skórę, bowiem gdy wszedł w obszar jej wzroku okazał się bardzo przystojny.


Ciemne włosy spływały mu na czarne płytki napierśnika, albo znikały pod stalowym kołnierzem. Zielone oczy bacznie przyglądały się sylwetce Francesci, ale chyba zamiast prześlizgiwać się po kobiecych krągłościach, szukały jakichś źródeł zagrożenia. Jakaż szkoda, gdyby taki ładny kapitan okazał się być służbistą.
-Czego tu panienka szuka?- zapytał dość cierpko.
I kolejny raz przyszło de Riue przedstawiać swoje kłamstewko, chociaż tym razem z kuszącym uśmiechem, a nie obrzydzeniem. Lecz o ile straż przed bramą na wdzięk Francesci była kompletnie nieodporna, to kapitan języka w gębie nie tracił.
-Doprawdy? Nic mi o tym nie wiadomo- stwierdził długowłosy.-Z pewnością raczy panienka ze mną pójść i to wyjaśnić?- zapytał.
No i jednak kapitan okazał się służbistą. Wielka szkoda. Wampirzyca musiała więc coś wykombinować, a do tego potrzebowała odrobiny czasu. Dlatego też przystała na przedstawioną jej propozycję. Przynajmniej zostanie wprowadzona do któregoś z zamkowych budynków, zamiast stać na placu pod bacznymi spojrzeniami musztrowanych żołnierzy.

I tak rzeczywiście się stało. Kapitan, który był wyższy od Liska o dobre kilka cali, zaprowadził ją do piętrowej budowli ulokowanej tuż przy murze i zamykającej plac od prawej strony. Wejście nie było strzeżone, a nawet drzwi stały otwarte na oścież. Ostatecznie stacjonujący w twierdzy nie spodziewali się żadnej infiltracji.
Wystrój wnętrza, ku rozczarowaniu Francesci, był dość surowy. Gołe kamienne ściany i podłogi składające się z bruku. No, ale ostatecznie nie była to królewska siedziba, a skoro (jak dowiedziała się w wiosce) żołnierze pobierali w okolicy podatki, to gdzieś musieli mieć skarbiec w którym je gromadzili. No bo przecież nie wysyłali tego wszystkiego na okrągło do Lyrii. Ale zanim wampirzyca zdecyduje co w twierdzy zrobić, musiała jakoś rozwiązać kwestię ciekawskiego kapitana.
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 18-12-2010 o 20:25.
Zapatashura jest offline