Właściwie nie było nawet co się zastanawiać – oferta „Dobrodziejki” była godna pożałowania, więc drużyna postanowiła zabrać
Cristin i wyjechać z wioski nie zwlekając ani chwili.
Ich „pacjentka” najwyraźniej czuła się coraz gorzej – gorączka i pot zostały zastąpione przez bladość, zimno bijące od ciała, drgawki i majaczenie przez sen. Przy tym ostatnim wymawiała co chwila imię swojego wybranka –
Kaldora. Widać było, że rudowłosa opada z sił i bez stosownej pomocy w niedługim czasie umrze.
Ledwie zdążyli pożegnać się ze swoim gospodarzem, a znalazł się również
Turion. Druid był jednak cały zalany krwią, a jego szata w okolicach prawej ręki przebarwiona na szkarłat.
-
Próbowałem znaleźć okoliczny gaj druidów. Zamiast tego znalazłem, uwaga, worgi. – wskazał zdrową ręką na swoje prawe ramię. –
I tak miałem sporo szczęścia… A uleczyć się mogę tylko przy pomocy zwojów, które zakupiłem w Dybach, a które zostawiłem przy swoim wierzchowcu.
Niedługo później, z w pełni sprawnym już druidem i ubożsi o dwa zwoje lecznicze, drużyna wyruszyła w odgórnie ustalonym kierunku północno-wschodnim, gdzie miały znajdować się Gistrzyce.
I wcześniej spotkany rycerzyk ze swoimi towarzyszami.
Konie były wypoczęte, dzięki czemu podróż przebiegała w miarę sprawnie. Gdyby nie nieprzytomna
Cristin, być może dotarliby do celu przed zmrokiem.
A zamiast tego trafili na zbrojny patrol złożony z czterech konnych jeźdźców. Jechali w tą samą stronę co drużyna, jednak wolniej.
Nikt z nich nie miał ochoty na konfrontację z wojskowymi, więc również zwolnili i trzymali dystans. Jednakże na niewiele to się zdało, bowiem jeden z patrolujących odwrócił się nagle w nieznanym celu i, zdumiony, poinformował swoich towarzyszy że ktoś za nimi jedzie.
Nie było wyboru, musieli do nich podjechać.
-
Witajcie podróżni. Skąd i dokąd jedziecie? – spytał jeden z nich, o odmiennych oznaczeniach na pancerzu.
-
Do Gistrzyc – odparł krótko
Turion. –
Nasza towarzyszka zasłabła w drodze i pilno nam znaleźć uzdrowiciela.
-
A to macie szczęście w nieszczęściu. – powiedział tajemniczo żołnierz. –
Bo do Gastrzyc przed zachodem słońca nie dotrzecie, a co za tym idzie, nie wpuszczą was. Jednakże jest tu niedaleko obóz wojskowy, gdzie ma stanąć nowa strażnica i do którego właśnie zmierzamy. Zabierzcie się z nami, przeczekajcie do rana. A i może uzdrowiciel się tam znajdzie.
-
Nie mamy czasu… – wymamrotał druid, jednak jasne było, że za dużego wyboru nie mieli. Słońce już zachodziło, a miasta nie było jeszcze widać na horyzoncie.
Widać za to było w niedalekiej odległości pewną „nienaturalność” w terenie, która okazała się być rzeczonym obozem wojskowym i miejscem budowy jednocześnie. Czy raczej końcówki budowy, bo wieża wyglądała na gotową do użytku.
-
Możemy wam zapewnić miejsce na nocleg, trochę drewna i oczywiście bezpieczeństwo. – wycedził żołnierz. –
A jutro zrobicie co chcecie. Zaś w sprawie jakiegoś medyka, trzeba wam się udać do pana komendanta. – wskazał palcem na odległy namiot, który wyróżniał się wielkością, oraz flagą powiewającą na wietrze, która przedstawiała nic innego jak metalową rękawicę.
Jeszcze do miasta nie dotarli, a już natrafili na Tormistów.
Tymczasem w Gistrzycach dwójka zupełnie innych podróżników czekała w Heraldycznej Piątce, aż zrobi się ciemno.
Jak na złość, wieczór zapadał wyjątkowo powoli. W sali biesiadnej, gdzie postanowili przeczekać, z wolna napływali goście lokalu.
Był między nimi jeden nietypowy człowiek, który sprawiał wrażenie jakby dopiero co wrócił ze szlaku. Wyglądał na tropiciela.
Dodatkową uwagę
Davida i
Amaretty zwrócił na siebie tym, że pytał o „rudowłosą kobietę w towarzystwie kilku dziwnych osób”. Czyżby mówił o tej samej, z którą mieli się wkrótce spotkać?
W taki czy inny sposób, zmrok w końcu zapadł i mogli wyjść na poszukiwania samotnych wartowników, żeby któregoś z nich przepytać.
Jednakże… jak na złość wszyscy strażnicy chodzili dwójkami, trójkami lub nawet czwórkami. Nie do pomyślenia! Zupełnie jakby „ktoś” wiedział, że wysyłanie na ulicę samotnego zbrojnego to zły pomysł…