Administrator | Strata czasu, strata czasu i jeszcze raz strata czasu.
Tyle tylko, że Bared zdążył podczas oczekiwania na ostateczną decyzję przetrząsnąć sakwy Cristin. I chociaż przekonał się, że eks-kapłanka wiezie ze sobą złoto, to jednak żadnej przydatnej mikstury nie znalazł.
Niech demony porwą wszystkie uparte baby!
Z tym optymistycznym życzeniem myślach Bared wyjechał z nader gościnnego sioła. Baba nawet nie chciała słuchać o dodatkowym wynagrodzeniu, podobnie jak i o leczeniu Cristin. Jeśli szukała idiotów, gotowych podjąć się niebezpiecznego zadania bez zapłaty, to się grubo pomyliła.
Niech się sama rozprawi ze swoim wielo-łakiem, zabójcą chłopów i gwałcicielem owiec. A może na odwrót?
Chyba, że w rzeczywistości nie był to żaden 'łak', tylko banda worgów.
Nieważne. Teraz to już nie był jego kłopot, tylko Baby.
I bardzo dobrze, bo ten, który miał pod ręką, był dostatecznie poważny. Cristin wyglądała coraz gorzej. Można by powiedzieć, że niknęła w oczach.
Z pewną, może nieco nieuzasadnioną, pretensją Bared spojrzał na Turiona. W końcu, co by o nim nie powiedzieć, był druidem. Znał się na roślinach. Przynajmniej powinien. Dlaczego nie potrafił sporządzić jakiejś odtrutki?
Dupa nie druid...
Uderzył piętami wierzchowca i przyspieszył nieco. Chora była w takim stanie, że pewnie parę wstrząsów więcej w niczym nie mogło jej już zaszkodzić. A im prędzej znajdą się w mieście... znajdą jakiegoś porządnego uzdrowiciela - maga, kapłana, czy wszystko jedno kogo... A może choćby sklepikarza z maleńką chociażby buteleczką z odpowiednią zawartością...
Mimo starań nie wyglądało na to, by zbliżali się do jakiegokolwiek miasta. Za to trafili na kogoś, kto mógłby im pokazać drogę...
Potencjalni przewodnicy okazali się dość małomówni, a w dodatku wieści, jakie mieli do przekazania były... średnio optymistyczne.
Do miasta za daleko i nie zdążycie przed zmrokiem. To była ta zła.
W obozowisku, teoretycznie tymczasowym, może znajdzie się uzdrowiciel. To była ta mniej więcej dobra.
A to, że mieli zatrzymać się w obozie pełnym Tormitów należało do informacji, co do której nie było wiadomo, do jakiej kategorii ją zapisać.
Objęci 'patronatem' towarzyszących im żołnierzy na teren obozu wjechali bez najmniejszych problemów.- Jak się należy zwracać do komendanta obozu? - Bared zwrócił się do wojaka, który jako jedyny z nimi rozmawiał.
- Według rangi to on jest majorem, więc najlepiej tak do niego najlepiej się zwracać.
- A do pana?
- Jestem sierżantem. - Wojak wyprostował się dumnie.
- Dziękuję zatem, panie sierżancie, za informacje. - Bared zatrzymał się i pozwolił, by reszta kompanii go dogoniła. Zsunął się z siodła i rzucił wodze Turionowi. - Zajmij się, proszę, końmi, a ja pójdę porozmawiać z komendantem.
Druid skinął głową.
- Czemu nie - powiedział.
Bared ruszył w stronę namiotu zajmowanego przez majora.
Przy wejściu, sztywno jak dwa kołki w płocie, stali dwaj wojacy. "Kołki" były znudzone, które to uczucie malowało się na ich obliczach) i dalekie od zachwytu z powodu zaszczytu, jaki ich spotkał. Zresztą, trudno było im się dziwić. Bared potrafił to zrozumieć aż za dobrze. Któż chciałby sterczeć nieruchomo przez kilka godzin, zamiast pograć w kości z kompanami, pogwarzyć czy choćby się wyciągnąć na w miarę miękkim posłaniu.
- Jest pan major? - spytał Bared.
Prawy kołek skinął głową, a z jego ust wydobyło się tylko krótkie (i chyba nieregulaminowe)
- Wlazł.
Bared skorzystał z zaproszenia.
Namiot zbyt wielki nie był. A może sprawiał tylko takie wrażenie, bowiem na przeciągniętej w poprzek linie wisiała płachta, nie do końca rozciągnięta, oddzielająca część urzędową od mieszkalnej.
Przy niezbyt dużym, dębowym na oko stole, siedział człowiek w sile wieku. Kasztanowe włosy miał ścięte "na jeża", na ogorzałej twarzy o srogim wyrazie można było zauważyć kilka zmarszczek. Ubrany był w zbroję półpłytową z oznaczeniem rangi na naramiennikach i symbolem Torma na piersi. U pasa miał rapier.
Oderwawszy wzrok od jakichś papierów leżących przed nim spojrzał na Bareda pytającym spojrzeniem.
- Bared Selawar - przedstawił się. - Dobry wieczór. Panie majorze, poszukuję uzdrowiciela. Naszą towarzyszkę elfy postrzeliły zatrutą strzałą.
- Och, to bardzo niefortunne - odparł obojętnym tonem. Widać niezbyt się przejął cudzym losem, podobnie jak i obecnością elfów, zbrojnych w zatrute strzały. - Szczęśliwym trafem mamy tu w obozie kapłana, jak na sługi Torma przystało. Jednakże jego usługi w zakresie leczenia trucizn kosztują, a z powodu wojsk które mobilizujemy, jest to pokaźna suma. Czterysta sztuk złota.
Zdzierstwo, pomyślał Bared. Tyle złota za parę słów i gestów... Ale to i tak płaci Cristin, pocieszył się.
- Oczywiście, panie majorze. Na tyle jeszcze nas stać.
- Ważniejsze życie, niż złoto - dodał.
Żołnierz nie odpowiedział. Potarł czoło, po czym napisał na kartce kilka słów.
- Trzymaj. - podał ją Baredowi. - Zaniesiesz to wraz ze swoją towarzyszką w niedoli do fioletowego namiotu, tuż obok budowanej wieży. Tam też złożysz należność.
- Dziękuję, panie majorze - odparł Bared. Wziął kartkę i ruszył w stronę wyjścia. - Dobranoc.
Major nie odpowiedział. Nim Bared zdążył wyjść ponownie zatopił wzrok w papierach.
Fioletowy namiot uzdrowiciela widać było z daleka i nie trzeba było wypytywać o drogę. Jako że Turion nie zdążył zbyt daleko odjechać, przywołanie go nie zajęło ani czasu, ani wysiłku.
- Tam jedziemy - Bared wskazał głową kierunek. - Mają uzdrowiciela.
Przed namiotem nie było wartowników. Za to ktoś wbił kilka palików i przymocował poprzeczkę, do której można było przywiązać wierzchowce.
Nim minęły dwie minuty Bared, z pomocą Turiona, wniósł Cristin do środka. Nie zapominając oczywiście o zawierającym złoto bagażu dziewczyny.
Uzdrowiciel, ku zaskoczeniu Bareda, okazał się młodą kobietą o łagodnej twarzy i długich, czarnych, rozpuszczonych włosach. Przyodziana w białe szaty przypominała młodą adeptkę wysłaną z klasztoru jako pomoc dla wojska. |