Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-12-2010, 22:51   #87
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
I znów, kolejny raz tkwiłem zawieszony między ziemią a chmurami. Dziwne to uczucie, przyznam, z którego istnienia wcześniej nawet nie zdawałem sobie sprawy. Nigdy nie zastanawiałem się nad jego naturą, zupełnie jakby nie istniało. Dopiero tu, teraz... Jak niewiele trzeba, by skłonić uwagę na rzeczy, które zbywasz co dzień... A one przepadają...
Co mnie skłoniło do rozmyślań? Mimo wszystko uśmiechnąłem się z trudem do swych myśli. Słońce. Tak, właśnie ono. A właściwie jego brak. W tej, jakże pięknej chwili ta piekielna kula kryła się właśnie za czarną linią nieprzebytej dżungli pozwalając wszelkiemu istnieniu nieco odetchnąć. Zebrać siły, zewrzeć je w oczekiwaniu na kolejny dzień znoju. Pomału przestawałem się dziwić tubylcom, że to właśnie je obrali sobie za Boga. Trudno było wyobrazić sobie coś bardziej okrutnego, bezwzględnego i niszczycielskiego, gdyby tylko zechciało - bo ja wiem? - z powodu braku oddania należnej czci wywrzeć swą zemstę na wyznawcach....
Ale było jeszcze coś. Burbon. Znów to słońce... Kukurydza, jęczmień, żyto... Gdyby nie ono, nie było by burbona. I bólu, jaki skuwał mi chyba czaszkę od wewnątrz. Taaak. Głowa pękała mi, bolała nie do zniesienia, bardziej chyba niż cała, zebrana do kupy reszta ciała, też okrutnie potraktowana przez klimat, uprzejmość mieszkańców Trahmeru i ich kulinarne obyczaje, robactwo i wreszcie chyba moją głupotę. Jak ja to przeżyłem? Widać nie tak łatwo ze mną skończyć... Znów się uśmiechnąłem i ostrożnie, bardzo ostrożnie przekręciłem w hamaku. Trucizny z organizmu pewnie już wydaliłem, biorąc pod uwagę gorąc i idącą za tym intensywność pocenia klimat chyba nawet był mi sprzymierzeńcem. Wymiotowałem niewiele, bo i nie było czym. Nie potrafiłem się jeszcze przemóc, by jeść na równi z innymi to paskudztwo, którym już pierwszego dnia mnie poczęstowano. Gdyby nie suchary Jean-Luque'a i Francois'a w ogóle nic bym chyba nie przełknął...
Dziwni ludzie. Zdziczeli na tym pustkowiu. Jak inaczej nazwać można tą ich wręcz zagadkową niechęć do kontaktu z, było nie było atrakcją, jaką moim zdaniem musieliśmy - jako obcy być? A może to nieufność? Nieee... Kiedy przełamaliśmy lody... lody, zabawne... okazali się całkiem normalnymi, przyzwoitymi ludźmi. Nawet jeśli się przymknęło oko na nieokrzesanie. W końcu żołnierze, wiele nie można było wymagać... To chyba nawet pomogło. Ludzie prości są na ogół bardziej otwarci, poczciwsi. To i oczywiście burbon. Dobrze zrobiłem zaopatrując się w pociągu w te dwie butelczyny. Żal, że nie skorzystałem z ostatniej okazji opuszczając altiplan... Teraz nie byłbym w stanie pewnie dowlec się o własnych siłach na lądowisko. Nie w dzień. A nocą... Jakoś nie ciągnęło mnie do nocnych spacerów przez nieznany las. Zwłaszcza po tym, czego dowiedziałem się od Francois'a o dzungli i obyczajach dzikich, jak ich nazywał.
- Dzicy są pojebani bo oni w ogóle to całą tą dżunglę chyba uważają za jedno bóstwo. Mówią o niej jak o jednej istocie. Trudno się w tym połapać. - przypomniałem sobie słowa Francois'a.
- Nie tylko dżunglę - wtrącił już mocno skołowaną mową Jean-Luque - Oni wierzą w całe mnóstwo bożków, duchów, tych...siuateteo. Mówię ci Persival, nie idzie tego spamiętać.
- No - potwierdził ze znawstwem Francois - A wiesz co te dzikusy robią z nieboszczykami? Wystawiają wielką ucztę, świętują z takim jak na jakim weselu, a potem zakopują wystaw sobie takiego pod progiem domu i dalej tam mieszkają! Pfffff... - opluł się zanosząc ze śmiechu na widok mojej miny. Musiałem mieć nietęgą. Bo i rewelacje jakie słyszałem były niecodzienne. Wiele się dowiedziałem o życiu "dzikich", o ich zwyczajach, świętach - właśnie zbliżało się jedno z większych, normach społecznych, tabu... Z tym był problem, bo z początku w ogóle nie mogłem pojąć w czym rzecz. Ale chyba zrozumiałem, nawet pomijając, że w zależności od pory roku i okoliczności tabu może być praktycznie wszystko, i że rzeczy, pojęcie których to dotyczy często się zmieniają. Pewnie dlatego akurat teraz głównym daniem w tutejszym jadłospisie jest właśnie ta nieszczęsna zupa... Tak myślę... Idzie pora deszczowa, jak mówili Jean-Luque i Francois, a z jej nadejściem zmiany. ? Cokolwiek by to nie znaczyło...
Dobrze mi się z nimi gawędziło. Nawet pomijając że alkohol był ciepły, wręcz gorący, i że musieliśmy ukrywać się niczym gnojki na wagarach na tyłach jednego z nielicznych baraków. Co mnie wtedy podkusiło, żeby zapytać ich o Samaris?
- S a m a r i s...? - zawisło w upale.
Żołnierz upuścił łyżkę, która brzęknęła o blat. Potem z trudem przełknął spożywany właśnie kęs, podniósł na chwilę na mnie oczy, a potem po prostu wstał i odszedł. Krzyknąłem za nim, ale tamten nie odpowiedział nic - szybkim krokiem opuścił barak nie odwracając się.
- Co mu się... - pytanie ugrzęzło mi w gardle kiedy zajrzałem w oczy Jean-Luque'a który także już wstał. twarz miał poczerwieniałą a węzły żył na przedramionach spęczniałe.
Już nigdy nie udało mi się z nimi zamienić ani słowa, nie chcieli mieć ze mną najwyraźniej nic wspólnego...
 
Bogdan jest offline