Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-12-2010, 09:21   #89
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
S a m a r i s...


Upał...Bezruch...Za wyjątkiem wiatru, który nietypowo dziś właśnie postanowił się zerwać. Czy to już znak, że zbliża się pora deszczu? Czas wlekący się, rozciągnięty do granic możliwości...Skrzeczenie ptaków, daleki powtarzający się odgłos uderzającej o drzewo siekiery...I znów upał, mętlik w głowie, wszechogarniający bezwład kończyn...Żar...

Blum patrzył. On wiedział już. Cały świat stanął w miejscu, a poruszała się tylko ta purpurowa tkanina. A może to był burgund...Wiatr niósł szatę na swych skrzydłach, tańczyła niespiesznie w gorącym powietrzu. Jak urzeczony przypatrywał się martwej, pięknej materii jak żywej istocie - zmieniającej swe kształty, to opadającej, to znów wznoszącej się leniwie w powtarzającym się, a jednak za każdym razem innym cyklu. Nadleciała od strony miasta, płynąc nad lasem. Zamarł, gdy na moment owinęła się nieco wokół jednego z drzew, ale zaraz uwolniona mocnym targnięciem wiatru poderwała się do dalszego tańca i popłynęła dalej...Gdy tańczyła nad palisadą, wiedział już. Musiała być dużo lżejsza i zwiewna niż myślał, gdy obserwował ją jeszcze wczoraj okrywającą ciało jej właścicielki...Szata Sophie była więc inna niż myślał, niczym jej właścicielka kryła w sobie tajemnicę.

Tajemnicę, którą on już nigdy nie odkryje. A może jednak? Zastanawiał się nad ostatnimi słowami Sophie, które posłyszał w ich ostatniej rozmowie. Rozpamiętywał je, a tymczasem tkanina niczym drocząca się, egzotyczna tancerka zbliżając się i oddalając naprzemiennie, w końcu spłynęła pod nogi Persivala kończąc występ w starannie wystudiowanej pozie na ziemi. Niedługo potem wiatr ucichł, jakby powołany tylko po to, by ją tu sprowadzić. Blum podniósł szatę kobiety, jeszcze raz czując pod opuszkami palców delikatną fakturę tkaniny...

Blum wiedział już, ale nie powiedział nikomu. Wieść przyszła dopiero dużo później, po południu - gdy akurat nietypowo siedzieli w trójkę w kantynie, skupieni nad miskami pełnymi drobnych ugotowanych owadów. Vincent. Robert. Persival. Jak zwykle było cicho. Jak zwykle, gdy oni tu byli. Zawsze, gdy wchodzili tu - nieważne czy razem czy też osobno, rozmowy cichły. Była to scena dokładnie taka sama jak inne.Żołnierze wypuszczali i łapali powietrze, walcząc kolejny dzień z upałem. Co jakiś czas któryś popatrywał na nieznajomych cywilów, zajmujących miejsca na boku. Słychać było najczęściej trzaskanie rzucanych z impetem starych, wytartych kart do gry na blaty. Albo mlaskanie, gdy akurat grupy żołdaków w rozchełstanych szeroko mundurach i zdjętych nawet czasem butach posilały się kolejnym z niejadalnych świństw, które serwowała kryjąca się gdzieś w krytym strzechą baraku kuchnia prowadzona przez płaskonosych. Obecność Bluma przy stole dziwiła nieco pozostałych dwóch współbiesiadników, bo też rzadko Persival zbliżał się do Voighta, którego darzył najwidoczniej niezbyt skrywaną niechęcią z sobie wiadomych powodów. Pochyleni nad rozlaną do glinianych kubków cziczą zastanawiali się, czy mają siłę w ogóle otwierać usta.


Złą wiadomość przyniósł sekretarz gubernatora. Jego postać stanęła nad nimi, rzucając cień na ohydną mieszankę w rozstawionych miskach na blacie.

- Stała się tragedia...- powiedział bez wstępów - Wasza przyjaciółka, Sophie...Znaleziono ją ze skręconym karkiem u stóp jednej z piramid. Gubernator wszczął oczywiście śledztwo, ale wygląda na to, że straciła równowagę i spadła po kamiennych schodach z dużej wysokości. Proszę przyjąć wyrazy ubolewania.






Ściana zieleni była nieprzenikniona, kryła za sobą labirynt, którego nie dało się nawet wyobrazić. Nawet ktoś taki jak Watkins nie mógł jej przejrzeć, dżungla była zbyt gęsta. Gęsta od drzew. Od istot. Emocji. Nieustannej walki o życie. Maurice patrzył na ogromne drzewa i czuł coś niewyobrażalnego - czuł siebie stojącego naprzeciw ogromnej istoty, organizmu potężniejszego od wszystkiego z czym zetknął się do tej pory. Było coś jeszcze, miał wrażenie że gdy on dawał krok naprzód, dżungla...Nie dało się tego określić...Nie mógł tam teraz wejść, wiedział to. Mimo, iż w jakiś sposób czuł się jej częścią. To nie była droga dla niego. Mimo że bardzo by tego chciał. Ona wiedziała to, twarz rozjaśnił uśmiech.

- Muszę iść sama...- łagodnie powiedziała Iris Casse.

Jej włosy rozwiewał wiatr. Tańcząca plama czerwieni, zmieniająca kształt niczym lekka tkanina niesiona przez wiatr. Płomień odróżniający się na tle wszechobecnej zieleni...
- Wiem...- odpowiedział...

Za jej plecami czekali dzicy. Strojni w swoje wyszukane sposoby, połyskujący swoimi półnagimi ciałami. Milczący, z poważnymi twarzami. Podeszła bliżej...

Mieli swoją chwilę.

Ale ona minęła, jak wszystko. Uśmiechali się do siebie. Jeden z myśliwych podszedł do nich bezgłośnie i położył pomarszczoną już nieco dłoń na ramieniu Panny Casse.
- Czas na mnie.

Patrzył na jej twarz, na ciało - teraz prawie nagie, okryte w większości tubylczymi ozdobami. Na malunki, które sprawiały że myśli odpływały gdzieś daleko. Zrobił krok naprzód. Kobieca dłoń delikatnie dotknęła jego piersi, zatrzymując go w miejscu. Kolorowy ptak zerwał się z krzekiem i odleciał w kierunku miasta. Iris odprowadziła go spojrzeniem, a potem przeniosła znów ciepłe spojrzenie na Watkinsa.

- To znak.
- Znak? Od kogo?
- To znak, że jeszcze nie przyszedł właściwy moment …
- Moment na co? - zapytał, choć przecież dobrze wiedział co odpowie.
- To Pan jest profesorem, nie ja …- ostatni uśmiech, zanim odwróciła głowę i ruszyła powoli przez zieleń.

Kroczyła niczym płomień, pomyślał. Jej rozwiane czerwone włosy coraz bardziej zalewało soczyste morze zieleni. Dzicy dołączyli do niej, szli razem, ona w środku. Ani ona, ani oni nie oglądali się.

- Spotkamy się jeszcze...? - krzyknął za nią.

Odpowiedziała. Nie był jednak pewien tego co usłyszał, była już daleko. Patrzył długo, jak płomień zmniejszał się i zmniejszał, aż w końcu pozostała tylko dżungla, patrząca na niego tysiącem swoich oczu i on sam.





Ogarniała nas niemoc...Powoli i cicho podchodziła nas, drapieżnik z dżungli o stępionych kłach które mełły nas metodycznie godzina za godziną, dzień za dniem...To wszystko przez ten upał, tłumaczyliśmy sobie - żar w którym gdy tylko otworzyłeś oczy w hamaku zaczynałeś marzyć by słońce zaszło, lejący się stale z niebios wrzątek upewniający cię że najlepszym wyjściem jest pozostanie cały dzień w miejscu, bezruch, tam gdzie choć odrobinę chłodniej...Chęci gasły przygniecione ciężarem powietrza, brakiem powietrza przy oddechu. Rozglądałeś się i widziałeś innych, którzy robią to samo. Żołnierzy wykonujących od święta jakiś ruch, tylko wtedy gdy musieli - a więc przypominający jakieś prowizoryczne makiety siedzących w kantynie, stojących na warcie, leżących w namiocie - ustawionych tylko po to by iluzją swojej liczebności i siły utrzymać w ryzach tubylców. To, co chciałeś zrobić po przebudzeniu, odkładałeś na wieczór, a wieczorem na dzień następny...Każde wyjście na miasto, a potem już wyjście za namiot zaczęło wydawać się nam aktem heroizmu...Na początku, bo potem już tylko aktem niepotrzebnego wysiłku...Bergerac opowiedział nam raz, że tak żyje tu wiele zwierząt - oszczędzając energię i tracąc ją tylko w sytuacji konieczności. Zaczynały nas przechodzić myśli, że niepowodzenie wypraw do Samaris mogło mieć inne przyczyny niż te wyimaginowane krwiożercze niebezpieczeństwa - może po prostu zgasił je w zarodku upał, może ludzie którzy dotarli aż tutaj, do Trahmeru, ugrzęźli w tej lepiącej niemocy oddalając od siebie dalszy trudny etap drogi aż w końcu rezygnowali...Albo nawet - o niej zapominali?

Jeśli tak, gdzie są teraz Ci wszyscy ludzie?

Obóz powoli stawał się całym naszym światem. Miasto było daleko, coraz dalej...Tam przecież było Słońce, tam trzeba było znowu wychodzić pod jego czujne Oko, oddawać się jego palcom ugniatającym nasze ciała. Ugniatającym nasze mózgi, przepalającym na nice nasze myśli...Czuliśmy wyrzuty sumienia, że nie robimy nic z faktem że z każdą godziną i zachodem słońca brak wieści o Iris czy Watkinsie unieprawdopodabnia ich powrót - a przecież wysiłek który trzebaby podjąć rysował się jako coraz bardziej ogromny i bezsensowny...Chorowaliśmy, walczyliśmy z obrzydzeniem do jedzenia...Słabliśmy...Zamykaliśmy oczy, rzadko ze sobą rozmawialiśmy - czasem widzieliśmy kogoś z podróżników z lotu z Xhystos jak snuł się, widocznie wiedziony nie dającą się odłożyć potrzebą, wychodził poza palisadę...Sam, wbrew temu co nam radzono. Wychodził, wracał...Tego dnia, czy następnego? Czas jakby też chował się przed upałem, godziny kleiły się w jedną masę. Dni również - były podobne do siebie: gniecione butem słonecznego tyrana powtarzały swe rytuały, które rozgrywały się przed naszymi oczyma i w których sami uczestniczyliśmy...Upał...Poranna trąbka...Upał...Zupa...Upał...Nieruchomi żołnierze...Upał...Obiad...Upał...Bezruch...Up ał...Wieczorna trąbka...Upał...Hamak...Niespokojny sen, w którym również panuje upał...Upał...Poranna trąbka...Te same czynności, te same twarze...Myśli, coraz bardziej rozmyte i płaskie...Robaki, które łaziły po nas nie niepokojone, bo tak jak starzy mieszkańcy obozu i my w końcu nauczyliśmy się, że zatrzymanie ich niestrudzonej inwazji na nasze ciała jest po prostu niemożliwe...

Ile to już dni? Dwa? Dziesięć? Czy miało to znaczenie, czy dało się to ustalić? Mieliśmy wrażenie, że każdy dzień jest po prostu tym samym nieruchomym obrazem na zapętlonej taśmie, biegnącej wciąż i wciąż, ilozorycznej taśmie stworzonej z ciasno upakowanych drobin parzącego, rozedrganego powietrza...






Nieruchoma. Jak głaz. Jak jeden ze starych budynków, piętrzących się dumnie ku niebu. Nieporuszona wśród ruchu, wobec świata. Objęta we władanie swej uwolnionej pamięci.

Stała oniemiała, a właściwie należałoby powiedziec - oświecona. Dlaczego oczy, przed którymi objawiła się prawda i można powiedziec, że widzą - wyglądają na obłąkane? Dlaczego wodzą zamglone wokół, po zigguratach i przelewających się wszędzie płaskonosych ludziach a jednak przecież ich nie widzą, bo umysł zajęty jest zupełnie czym innym. A może należałoby powiedziec widzą je takim jakimi są naprawdę? Prawdziwe...Ale co to właściwie znaczy: prawdziwe...Może jednak należałoby powiedziec, że odarcie z zasłony niepamięci ukazało ich odmienną naturę, tak jak inne oświetlenie potrafi zmienic całkowicie postrzeganie barwy danego przedmiotu. Czy to zmienia jego naturę?

No dobrze. To na nic. To bezcelowe, od kiedy...Po prostu, to na nic.

To Miasto...

To Miasto, w którym się znalazła. Od kiedy w nim jest, lawina wspomnień schodzi coraz niżej. Zrazu niewielka kulka pośród nieprzeniknionej bieli, z każdą chwilą przybierająca na rozmiarze i prędkości, w końcu w epickim finale kinetycznej katastrofy rozbijająca w pył to wszystko, co przesłaniało Sophie obraz prawdy. Prawdy o tym, kim była. Prawdy o tym, kim jest. Prawdy o tym, co zrobiła. Prawdy o tym, co należało zrobic, by ostatecznie widok przejaśnił się ostatecznie. O tym, co się zdarzyło - a raczej o tym, co nie zdarzyło się wcale...Prawdy o dotarciu do krańca. Prawdy o Samaris...

O tym, co mi się zdawało. Prawdy o tym, gdzie jestem...

Teraz, muszę...



- Sophie...
Widzicie? Odwraca się, a przecież dobrze wie co zobaczy. Dobrze wie, że to musi się zdarzyć. Zdarzyć, by powróciła. Powróciła, do miejsca w którym teraz jest. Niech się to zdarzy, by znikło fałszywe wspomnienie, by mgła rozwiała się do końca, by przekonac się o sensie. Czy brak sensu może nim byc? Tak naprawdę nie jest tego tak do końca pewna, ale to wszystko co sobie przypomniała układa się w całość. Konstrukcja staje się kompletna. Uczucie jest takie samo, jak kiedyś, gdy stawiała na przeznaczonym do tego miejscu swój podpis, już po wyrysowaniu ostatnich linii, zakreśleniu ostatnich kół i ostatnim rzucie oka na wszystkie wymiary zgromadzone na przestrzeni jednej stronicy. Tak, jest gotowa by postawić kropkę...Patrzy na Miasto z góry, na rysunki wcielone w życie, na kształty które stąd, z wysokości, układają się w jeden wzór, w jedną konstrukcję.


On jednak tego nie wie. Jeszcze nie wie. Patrzcie, zbliża się...Powoli, krok za krokiem, coraz wyżej...Zbliża się, by zrozumiała do końca. Już tu jest...

- Szedłeś za mną...- Sophie stwierdza oczywisty fakt.
- Szedłem. - odpowiada on. Jest zdyszany, poruszony. Doszedł aż tak wysoko, za nią. Jest czujny, uważny. Obserwował ją od dłuższego czasu, zrozumiał co się z nią działo..Bystry.- Przypomniałaś już sobie, prawda? Ty już wiesz...
- Tak. - teraz obraca się ku niemu do końca, jest idealnie naprzeciw niego. Zobaczcie - za jej plecami rozciąga się panorama Miasta, ale on tego nie zauważa. Sophie uśmiecha się. - Wiem.

- Chcesz zejść do nich, powiedzieć im wszystko...- odzywa się dziwnym głosem. Nie, wcale nie jest dziwny. To jego prawdziwy głos, jeden z dwu. Dziewczyna patrzy, jak ostrze zawieszone u jego pasa kołysze się lekko, gdy on daje kolejny krok ku niej.
- Nie...- odpowiada z uśmiechem.
- Kłamiesz!

Patrzcie jak czerwienieje. Jak zaciskają się w gniewie jego pięści.

- Kłamiesz. - powtarza już zimniej - Chcesz nas odwieść od naszej wyprawy. Nie chcę wiedzieć tego, co sobie przypomniałaś. Nie chcę, by ktokolwiek to wiedział.
- A więc to ty...- odpowiada Sophie - Myślałam, że to będzie Lexington.
- To Lexington. - patrzy jej w oczy - To ja. Również ty. To my wszyscy. To bez znaczenia.

Popatrzcie teraz na jego twarz! Widzicie to? Nie rozumie swoich słów. Jeszcze. Ale Sophie tak.
- Masz rację.- mówi dziewczyna powoli.


- Widzi Pan profesorze jakie to przyjemne. Już dawno chciałam to zrobić… wtedy na dziobie sterowca...


- Wybacz mi.
Jest tak blisko, że mógłby ją pocałować. Zamiast tego zdecydowany ruch ręki, posuwiste pchnięcie które ma w sobie mnóstwo siły która nie była wcale potrzebna. Patrzcie, jak przez tę chwilę jej stopy przechylają się na krawędzi, jak jej ciało powoli zmienia swoje nachylenie względem niego...Miasto za jej plecami obraca się, karta z ostatnim rysunkiem zmienia swoje położenie na stole, ale on widzi tylko jej twarz. On nie rozumie, zdumieniem przejmuje go jej wyraz i wykwitły jak piękny kwiat uśmiech...Purpurowa tkanina odrywa się i rozwiewa. Gdy na moment przed upadkiem ona zawisa nieruchomo w przestrzeni, jej usta poruszają się raz jeszcze.

On nie widzi już Sophie. Czas iść dalej, myśli, bo jeszcze nie wie. Tak myśli, ale jeszcze jakiś czas nie może się ruszyć, rozpamiętując to co właśnie usłyszał...
- Nie ma nic do wybaczenia. Czekam na was.

Jej ostatnie słowa. Nie, na końcu było jeszcze jedno słowo. To, którego nie słyszał już tak dokładnie. Którego nie jest wcale pewien. Ale wydawało mu się, że brzmiało...

- Tutaj.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 16-12-2010 o 09:33.
arm1tage jest offline