Dawno dawno temu grałem w DnD. Przy czym odrobinę nietypowe, bo walk mieliśmy jak na lekarstwo (a jak już się jakaś trafiała to się ciągnęła niemiłosiernie). Raz stanęliśmy oko w oczodół z potężnym kościotrupem w pełnej zbroi płytowej i trzema nekromantami. To miała być trudna walka. W pewnym momencie moja postać - kapłan boga słońca - wycofała się na mniej więcej bezpieczną pozycję, po czym przez całą rundę siedziałem z bananem na mordzie tuląc coś w rękach. Nie pamiętam w jaki sposób rzuciłem na trafienie, pamiętam natomiast, że jak w swojej następnej turze wygarnąłem całą garścią k6 (bodajże dziewięcioma) w tego szkieleta, to MG aż zaniemówił. Gwarantuję Ci, że szybko tego nie zapomnę. Nie było potrzebne oddawanie mi władzy. Wręcz przeciwnie. Satysfakcja, że MG się męczy i poci, żeby nam utrudnić życie, ale my dajemy radę (a konkretnie JA daję radę) jest tym, dla czego warto grać. Niech gracz w czasie epickiej walki nie staje się panem losu. Niech się męczy, niech kombinuje, niech wygrzebuje każdy, najmniejszy modyfikator jaki ma gdzieś uciułany właśnie na tę okazję i przede wszystkim: niech boi się o swoją postać. I niech widzi furię MG, który też orze jak może, a jednak nie daje rady. Niech ma satysfakcję, że wygrał, bo jest fajny, a nie dlatego, że ładnie poprosił, więc MG mu pozwolił. A to, czy mu rzeczywiście pozwolił, zostanie między MG a kośćmi, nikt nie musi wiedzieć i nikt nie powinien wnikać.
__________________ Within the spreading darkness we exchanged vows of revolution.
Because I must not allow anyone to stand in my way.
-DN
Dyżurny Purysta Językowy
Ostatnio edytowane przez Radagast : 29-01-2011 o 15:04.
|