Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-12-2010, 00:35   #101
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Wycieczka za miasto zwykle wiązała się ze złapaniem odrobiny świeżego powietrza do płuc, jakimś porządnym posiłkiem na zielonej trawce i rozprostowaniem kości. Dla wielu wypady na ukwiecone łąki były okazją do pikników i radosnej beztroski, ale cwani ochroniarze z karawany Burnsa odbiegali od ogółu. Byli jednostkami wybitnymi, ludźmi o szerokich i wyjątkowych zainteresowaniach. Ot na przykład standardowe wyjście za miasto, które nie cieszyło się opinią dużego osiągnięcia w oczach najemników stało się szczytem marzeń. Wprawdzie do świąt (jakichkolwiek) był jeszcze spory kawałek to jednak całej hałastrze marzenie udało się spełnić, ambicje zostały zaspokojone i każdemu zrobiło się jakoś tak lżej na duchu. Może poza Konradem, któremu brakowało i ducha, i oddechu po ścieżce zdrowia, jaką sprawiły mu filary sprawiedliwości w osobach strażników miejskich. Wesołe uśmiechy spłynęły też z twarzy Marcusa i Cichego, którzy po raz kolejny przekonali się o szkodliwości alkoholu. Niby dwa, trzy łyki z podsuniętej przez gościnnych druhów butelczyny, a za chwilę człowiek leżał na ziemi nie mogąc ruszyć ni nogą, ni ręką. Na wszystko były jednak sposoby. Na krępujące ciało więzy, na zdrajców, na siedzących na karku zbrojnych. Rozwiązania wymagały jednak ofiar. Zawsze tak było.

* * *

"Masz tę jebaną piszczałkę?" – kapral zagaił swego kumotra, z którym to razem, przypadło mu niewdzięczne zadanie pilnowania Metzgera.
"Żeby w razie czego..." – szepnął potężnie zbudowany, ale mało rozgarnięty stójkowy.
"Tak, gówno jest głośne. Dobra, chodźmy szybciej, coby nam ścierwo nie uciekło..." – odpowiedział półgłosem starszy strażnik, jednocześnie przyspieszając kroku, by nadgonić szybko przebierającego kończynami Konrada. Bandyta drałował o parę dobrych metrów przed swymi prześladowcami, może szukając jakiejś okazji, by się im wyrwać, a może po prostu chcąc odsapnąć od ich docinek i szturchańców. Nie wiedział, jakie jego opiekunowie mają ubezpieczenie, ale i oni niewiele wiedzieli o tym, co roiło się w przykrytej blond strzechą łepetynie zbója.

* * *

Odcinający sobie kawał za kawałem mięcha najemnicy nie podnieśli się nawet widząc nadciągających w ich kierunku ludzi Burnsa. Właściwie sami byli ludźmi Burnsa. Czego mieliby się obawiać? Żarli tłuste, szczerniałe od ogniska strzępy prosiaka i rechotali z powtarzanych w nieskończoność, starych i głupich jak but dowcipów (jak choćby ten o Baklunce i wielbłądzie).
"No jesteście wreszcie... Widzę, że nie w komplecie, ale coś na to zaradzimy..." – zaśmiał się wąsacz, oblizując wargi ze ściekającego z gryzionych kęsów tłuszczu.
"Zapraszamy, zapraszamy..." – wtórował mu drugi, od razu odkorkowując świeżą butelkę wódki.
"Dziękuję, ale nie skorzystamy" – grzecznie odpowiedział Gambino, dodając swym słowom wyrazistości przy pomocy potężnego kopniaka z półobrotu, który zwalił wąsacza z zydla.
"O do kurwy nędzy!" – warknął jajogłowy z trunkiem wciąż w rękach. Instykt u takich starych wyg, jak ta dwójka przy ognisku działał należycie i w sekundę później obaj wiedzieli, co do nich należy. Zbrojny skoczył między kwartet przybyszy, zaskakującym uderzeniem druzgocąc butelczynę na łbie Woody'ego. Uzbrojony w powstałego przy okazji tulipana rzucił się na gnoma i sycząc dziko wpakował mu szkło w krtań. Baldwin wybałuszył ślepia, krwawa piana zabulgotała w zsiniałych błyskawicznie ustach, a... A potem Wilk i Walther obalili napastnika na ziemię, kopniakami na twarz wgniatając najmitę w rozmiękłe podłoże. Gambino, który uderzył jako pierwszy w pełni wykorzystał efekt zaskoczenia, więc po nim nie trzeba było już poprawiać. Nikt nie zwykł przecież odpuszczać przeciwnikom, którzy już byli na glebie, zdani na grad spadających ciosów. Bilans starcia był następujący: dwóch zesztywniałych, ale żywych zbirów, jeden pechowiec z rozciętym i obficie krwawiącym łukiem brwiowym... No i jeden przebierający nogami w agonii, charczący przeraźliwie, drący paznokciami darń gnom. Trup. Chwilę wprawdzie szamotał się w zapasach z Kostuchą, ale w końcu musiał przecież ulec. Każdy ulegał jej wielowiekowemu doświadczeniu.

"No to sobie, kurwa, pogadamy..." – syknął wściekle Woody, spluwając w ognisko.
"Żebyście wiedzieli, że tak..." – odezwał się nagle znienacka jakiś głos, gdzieś z boku.
Marcus i Cichy wynurzyli się z namiotu niemal bezszelestnie, kompletnie zaskakując zatopionych w ogniu walki towarzyszy. Ich niespodziewane, ale całkiem spokojne pojawienie się... W zasadzie zwykłe jak drapanie się po tyłku wyjście z namiotu stawiało pod znakiem zapytania słowa Jeffa. Skoro obaj byli tu już wcześniej i jakby nigdy nic sterczeli obok tej dwójki to wychodziłoby na to, że Baldwin zginął na darmo, a leżący na ziemi najmici dostali w pizdy za samą gościnność.

* * *

"Lepiej nic nie świruj Metzger" – kapral upewniał się jeszcze, że sytuacja jest pod jego kontrolą – "Jeśli nam pomożesz wyjdziesz z tego cały i zdrowy, bez zarzutów i wolny jak ptaszyna. Ale jeżeli znów narozrabiasz..."
"Taaak?" – zaszczebiotał Konrad.
"Grasz o życie. Możesz je sobie ładnie ułożyć" – informował dalej strażnik - "Ale jeśli coś odpierdolisz i jeśli nawet uda ci się uciec to wiedz... Wiedz, że znajdziemy cię choćbyś usmarował się na czarno i spierdolił do dżungli polować z dzikusami na kapibary. W najgłębszej dupie cię znajdziemy, choćbyś siedział na szczycie góry jak dziad pustelnik, pił deszczówkę i żarł szarańczę..."
"A co to za szopka!?!" – głośno i z werwą, ignorując kaprala, ozwał się do zgromadzonych w obozie towarzyszy Metzger. Wychodził właśnie zza pagórka, dopełniając zestaw ochroniarzy i zamykając stawkę. Co więcej, miał nawet kogoś na miejsce Baldwina i Merra Jorino. Zdecydowanie, do celu było już bliżej niż dalej...

* * *

"Wstawaj, wstawaj junaku" – Wilk klepnął dochodzącego do siebie wąsacza płazem miecza w pysk. Chyba niewiele pomogło, bo zbir nie miał nawet cienia szansy na podniesienie się z ziemi. Mówić jednak był w stanie i szybko wyciągnięto z niego, co trzeba.

"Czeka pod lasem?" – Marcus upewniał się, że dobrze wszystko usłyszał. Wyglądało na to, że wszystko było już uporządkowane i Burns z załogą zbierał się do drogi. A ci tutaj...
"Mieliśmy czekać na was, ale że Burns... No... Niezbyt przywiązuje się do ludzi to pomyśleliśmy, że zostawimy was tutaj, a na wasze miejsce wkręcimy naszych znajomych..." – skwapliwie tłumaczył poobijany wąs.
"Znajomych? To ilu kurwa jest w tym mieście chętnych na wyprawę do piekła?" – obruszył się Gambino.
"Spokojnie... Do piekieł traficie drogą na skróty... Znacznie szybciej..." – pomyślał uśmiechając się wrednie Jake Gern, obecnie kapral, ale w niedalekiej przyszłości z pewnością wpływowa figura z miejskich wyżyn. Już niedługo.

Proszę Aramina o niepostowanie.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 18-12-2010 o 00:41.
Panicz jest offline