Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-12-2010, 22:42   #81
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Giordano

Karosz z książęcej stajni, nieobeznany z dzikimi wrzaskami i ostrą wonią panującą w twierdzy, grzebał nerwowo kopytami. Żelazna prawica Włocha trzymała go jednak w miejscu. Giordano patrzył.

W ciemnych oczach Kraba, patrzących zza koszmarnej maski odmienionej twarzy połyskiwał niepokój, i Zelota nie mógł dociec, czy to on sam jest jego przyczyną, czy słowa pani Oka Zachodu, czy może cała ta sytuacja. Oblicze kapitana było jak zwykle nieruchome i nieodgadnione, zdawało się jednak, że jego najsłabiej tyka tu ten szał, podniecenie, żądza krwi, a bardziej... troska. Obawa. Strach o to, co będzie. Najbliższy doradca Cykady wydawał się niezbyt drapieżny jak na Zwierzę. Nie dało się tego powiedzieć o Szczurze. Ten pozbierał się już z ziemi, pochwycił spojrzenie Giordana i wyszczerzył zęby, a potem przeciągnął językiem po ostrzu dobytego sztyletu. Gest ten miałby może mocniejszą wymowę i siłę oddziaływania, gdyby przed nim kapitan "Klingi" nie rzucił pospiesznego spojrzenia na swą panią, by upewnić się, czy nie patrzy... Giordanowi mimowolny wybuch złośliwego śmiechu, duszony siłą, mało nie rozsadził piersi.

Cykada patrzyła w bramę. Gdy się odwróciła, zanim zdążyła przybrać się w swoją zwykłą maskę obojętności i niedbałej beztroski, Włoch ujrzał w jej twarzy czystą, niczym skrystalizowaną w alchemicznym alembiku, nienawiść. Krzyknęła coś, nie dosłyszał w ogólnym gwarze siadania na koń, jeden z podwładnych rzucił jej pas z mieczem, pochwyciła go zręcznie.

- Zeloto - dobiegł go szeleszczący szept Kraba. - Nie angażuj się bardziej, niż wypada, by nie wyjść na tchórza. Już dość. Już nikt cię nim nie nazwie. Nie idź w głębię, bo utoniesz i przepadniesz. Nie jesteś stąd. To nie twoje sprawy, nie twoje wojny... i nie twoje grzechy.

Poirytowany Giordano już się szykował do miażdżącej riposty, obrócił się ku Gangrelowi, ale zamknął gwałtownie usta. W poważnych słowach Kraba pobrzmiewało echo ostrzeżenia, jakie przekazał mu swym liście Antoniusz. Z drugiej strony - czyż kapitan nie próbował osadzić go na miejscu, zmusić do bezczynności? Jesteś tu obcy, jesteś przybyszem, nie wiesz, gdzie stawiasz kroki. Nie wychylaj się się, bo...

Właśnie! Bo co?

Dwaj słudzy skoczyli z podcieni ku czekającym już w siodłach. Jeden - starzec o kołyszącym się chodzie kaczki i bystrych, żywych mimo wieku oczach, niósł cynowy puchar, w którym przelewała się ciemna ciecz, drugi - muskularny młodzik - uginał się pod ciężarem dzbana, z którego uzupełniał w razie potrzeby puchar. Sfora zamilkła. Puchar krążył cicho i z namaszczeniem z jednych zgarbiałych od steru, wioseł i broni rąk do drugich. Czasami któryś z żeglarzy unosił przed spełnieniem toastu puchar ku Cykadzie, gładzącej pieszczotliwie szyję klaczki z okrutnym uśmiechem, zatopionej we własnych myślach, oceanie zemsty, nieobecnej, pięknej.

- Idziemy się mścić, Włochu - kontynuował Krab tym samym, szeleszczącym szeptem. - na ziemie, które kiedyś kwitły pod panowaniem twego klanu. Już raz zanieśliśmy tam ogień i miecz. Robimy to po raz wtóry, bo są rzeczy, które czynić trzeba. Co tobie trzeba czynić?

Słudzy zbliżali się do Giordana i Kraba, ten niosący puchar zatrzymał się, rzucił pytające spojrzenie na Cykadę, która go zignorowała.

- Idziemy się mścić za jej syna, za stratę, której nikt jej nie wynagrodzi, więc musi utopić ją we krwi. Na Rabii się nie skończy, Kapadocjanka zawsze była tylko płotką. Dalej jest już tylko wojna z twoim klanem. Co chcesz czynić, Zeloto, byś mógł z lekkim sercem kłaść się na spoczynek?

Starzec zatrzymał się przed Giordanem, pochylił głowę i z szacunkiem podał mu kielich. Cynowy puchar wyglądał na stary, po jego bokach ciągnęły się obce oku zdobienia, ciemna, gęsta krew lepiła się do ścianek.

- Labrera nie jest wieczny. Również, cokolwiek bym pragnął dla niej i dla siebie... ona - Krab chyba skończył swoje pouczanie i postanowił wreszcie się zamknąć.

Giordano spojrzał w oczy Cykady wziął kielich i rzekł w geście toastu.- Za łowy, oby każdy zdobył to czego pragnie.
Po czym nadal spoglądając jej w oczy, uśmiechnął się i wypił. Krew była świeżą juchą zwierzęcia, ale zmieszano ją z czymś jeszcze. Nie wiedział, co dziwnego kryło się w tej krwi. Ale nie zamierzał okazać tchórzostwa.
Oblizał wargi z resztek "napitki" w lubieżny i wyzywający sposób, patrząc wampirzycy prosto w oczy. Co ma się stać, to się stanie. Już dawno nie miał odwrotu z tej drogi.

Cykada uniosła brew. Słowem ani gestem nie podziękowała za toast, ale to mimowolne drgnięcie powiedziało Zelocie, że udało mu się zadziwić panią Zwierząt. Pytanie tylko, czy było warto?

Jaka jest niska - zdał sobie sprawę, porównując ją ze stojącym obok żeglarzem. - niska, mała i drobna. Gdyby stanęła obok Zeloty, sięgałaby mu ledwie do piersi, musiałaby zadzierać głowę. W głowie Giordana zakiełkowała też niechciana myśl, że dumna Gangrelka talię ma tak wąską, że mógłby ją całą objąć dłońmi. Poruszała się jak wąż.

Krab opuścił głowę, ukrył twarz i oczy pod kapturem.

***


Giordano jechał na przedzie, tuż za Krabem, z wzrokiem wbitym w plecy Cykady. Nie obróciła się ani razu, za to narzuciła takie tempo, że konie charczały, popędzane wrzaskiem i nahajkami, ogłupione dzikim pędem, przerażone bliskością wyjących ogarów.

Włocha oblewało na przemian gorąco i zimno, fale przelewały się przez jego ciało gwałtownymi skurczami. Kręciło mu się w głowie, ciemniało raz po raz przed oczami, szumiało w uszach. Wczepił się mocno kleszczami palcy w końską grzywę, zdecydowany za wszelką cenę nie spaść. Potem przyszło, niczym uderzenie, ogłuszające wyczulenie zmysłów. Słyszał skrzypienie popręgów, każdego z osobna, przez ostrą i wszechobecną woń końskiego potu przebiły się i inne zapachy, zdało mi się, że i widzi wyraźniej i dalej. Jasne włosy Cykady rozplotły się w pędzie, powiewały za nią jak sztandar. Ona jedna nie krzyczała, pędziła w całkowitej, martwej ciszy.

Z początku Włoch pomyślał, że to powidoki, spowodowane pędem, gwałtownym wstrząsem po potknięciu konia, że wziął krzak czy głaz jaki w ciemności... za co innego. Ale postaci pojawiających się przy drodze było coraz więcej i więcej... Wysocy mężczyźni w luźnych szatach, ciemnolice kobiety, czarnowłose dzieci, niektórzy - sądząc po ubraniach - wyższego stanu, inni w prostym odzieniu rzemieślników czy chłopów. Moryskowie wyciągali błagalnie ręce ku pędzącej sforze, niektórzy klękali, kobiety osłaniały tulące się do nich potomstwo. Nikt ze sfory zdawał się nie widzieć tłoczących się przy drodze postaci. Gdy ich mijali, w uszy Giordana buchał dziki wrzask i rzężenie konających. Obrócił się tylko raz.

Potomkowie Maurów krwawili z głębokich ran i padali w pył i kamienie, by skonać, ciało obok ciała, w niekończącej się masakrze, dygoczący jeszcze w przedśmiertnych drgawkach, dopóki nie skrył ich mrok.

***

Wioska była niewielka i biedna, znać, że zbudowana na ruinach znacznie większych gospodarstw. Dziesięć, może piętnaście chałup tuliło się do siebie, dalej w dół zbocza ciągnęły się długimi rzędami krzewy winorośli.

Wpadli między domostwa w pełnym pędzie. Mężczyzna idący od studni z wiadrem wody rzucił się do ucieczki, ale nie odbiegł nawet dwóch kroków. Cykada zgięła się gwałtownie w siodle, czerwień naznaczyła ostrze miecza. Głowa wieśniaka potoczyła się po kamieniach, po chwili opadł na ziemię broczący krwią korpus.

Cykada spięła wierzgającego konia, osadzając go praktycznie w miejscu. Oczy rozjarzyły się jej niebezpiecznie w bladej twarzy pod zmierzwionymi od pędu włosami.
- Spalić. Zabić wszystkich - rzuciła.
Skoczyli z siodeł, rzucili się ku domostwom. W wiosce rozbrzmiały szybkie kroki, trzask zasuwanych rygli, krzyki, płacz i błaganie o litość. Sporadycznie wdzierał się w nie odgłos ścierającej się broni, otoczony szyderczym śmiechem. Z sąsiedniej chaty Szczur wywlekł za włosy szarpiącego się mężczyznę, obalił na ziemię i jednym szarpnięciem uzbrojonej w pazury dłoni wypruł wnętrzności, nim zatopił kły w jego szyi, raz za razem, bardziej z przyjemności zadawania bólu niż rzeczywistego głodu.

Dwa domostwa obok już zaczynały płonąć. W środku krzyczała histerycznie kobieta. Na twarzach Zwierząt nie zostało nic ludzkiego. Giordano był sam pośród rozpoczynającej się masakry.

Krab stał obok Cykady, tak jak i ona nie zsiadł z konia. Rodzący się pożar kładł się na ich twarzach czerwonym, drgającym znamieniem.
- Nie paliłbym - mruknął Krab, cichym głosem, jednak każde słowo, pomimo odległości, docierało wyraźne i niezniekształcone do uszu Włocha.
- Hm?
- Nie paliłbym - powtórzył. - Dajemy znak, że idziemy. Nie o Rabię mi idzie, ale o Zelotów.
- I tak się dowiedzą, przyjacielu. Chcę, by się przygotowali. Chcę, by wiedzieli, że nie będzie litości.
Kapitan odwinął lejce obkręcone wokół szczypców, dotknął lekko jej ramienia, ale odepchnęła jego rękę.
- A czy kiedykolwiek była, Aurano? - zapytał smutno.
Odwróciła ku niemu twarz, i choć szybko otarła policzek dłonią, Giordano dostrzegł mknącą w dół kroplę krwi.
- Kiedyś - odparła odpychającym głosem i kapitan zamilkł.


Z płonącego domu wybiegła kobieta z dwójką dzieci uczepionych brudnej spódnicy.
 
Asenat jest offline