Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-12-2010, 22:42   #81
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Giordano

Karosz z książęcej stajni, nieobeznany z dzikimi wrzaskami i ostrą wonią panującą w twierdzy, grzebał nerwowo kopytami. Żelazna prawica Włocha trzymała go jednak w miejscu. Giordano patrzył.

W ciemnych oczach Kraba, patrzących zza koszmarnej maski odmienionej twarzy połyskiwał niepokój, i Zelota nie mógł dociec, czy to on sam jest jego przyczyną, czy słowa pani Oka Zachodu, czy może cała ta sytuacja. Oblicze kapitana było jak zwykle nieruchome i nieodgadnione, zdawało się jednak, że jego najsłabiej tyka tu ten szał, podniecenie, żądza krwi, a bardziej... troska. Obawa. Strach o to, co będzie. Najbliższy doradca Cykady wydawał się niezbyt drapieżny jak na Zwierzę. Nie dało się tego powiedzieć o Szczurze. Ten pozbierał się już z ziemi, pochwycił spojrzenie Giordana i wyszczerzył zęby, a potem przeciągnął językiem po ostrzu dobytego sztyletu. Gest ten miałby może mocniejszą wymowę i siłę oddziaływania, gdyby przed nim kapitan "Klingi" nie rzucił pospiesznego spojrzenia na swą panią, by upewnić się, czy nie patrzy... Giordanowi mimowolny wybuch złośliwego śmiechu, duszony siłą, mało nie rozsadził piersi.

Cykada patrzyła w bramę. Gdy się odwróciła, zanim zdążyła przybrać się w swoją zwykłą maskę obojętności i niedbałej beztroski, Włoch ujrzał w jej twarzy czystą, niczym skrystalizowaną w alchemicznym alembiku, nienawiść. Krzyknęła coś, nie dosłyszał w ogólnym gwarze siadania na koń, jeden z podwładnych rzucił jej pas z mieczem, pochwyciła go zręcznie.

- Zeloto - dobiegł go szeleszczący szept Kraba. - Nie angażuj się bardziej, niż wypada, by nie wyjść na tchórza. Już dość. Już nikt cię nim nie nazwie. Nie idź w głębię, bo utoniesz i przepadniesz. Nie jesteś stąd. To nie twoje sprawy, nie twoje wojny... i nie twoje grzechy.

Poirytowany Giordano już się szykował do miażdżącej riposty, obrócił się ku Gangrelowi, ale zamknął gwałtownie usta. W poważnych słowach Kraba pobrzmiewało echo ostrzeżenia, jakie przekazał mu swym liście Antoniusz. Z drugiej strony - czyż kapitan nie próbował osadzić go na miejscu, zmusić do bezczynności? Jesteś tu obcy, jesteś przybyszem, nie wiesz, gdzie stawiasz kroki. Nie wychylaj się się, bo...

Właśnie! Bo co?

Dwaj słudzy skoczyli z podcieni ku czekającym już w siodłach. Jeden - starzec o kołyszącym się chodzie kaczki i bystrych, żywych mimo wieku oczach, niósł cynowy puchar, w którym przelewała się ciemna ciecz, drugi - muskularny młodzik - uginał się pod ciężarem dzbana, z którego uzupełniał w razie potrzeby puchar. Sfora zamilkła. Puchar krążył cicho i z namaszczeniem z jednych zgarbiałych od steru, wioseł i broni rąk do drugich. Czasami któryś z żeglarzy unosił przed spełnieniem toastu puchar ku Cykadzie, gładzącej pieszczotliwie szyję klaczki z okrutnym uśmiechem, zatopionej we własnych myślach, oceanie zemsty, nieobecnej, pięknej.

- Idziemy się mścić, Włochu - kontynuował Krab tym samym, szeleszczącym szeptem. - na ziemie, które kiedyś kwitły pod panowaniem twego klanu. Już raz zanieśliśmy tam ogień i miecz. Robimy to po raz wtóry, bo są rzeczy, które czynić trzeba. Co tobie trzeba czynić?

Słudzy zbliżali się do Giordana i Kraba, ten niosący puchar zatrzymał się, rzucił pytające spojrzenie na Cykadę, która go zignorowała.

- Idziemy się mścić za jej syna, za stratę, której nikt jej nie wynagrodzi, więc musi utopić ją we krwi. Na Rabii się nie skończy, Kapadocjanka zawsze była tylko płotką. Dalej jest już tylko wojna z twoim klanem. Co chcesz czynić, Zeloto, byś mógł z lekkim sercem kłaść się na spoczynek?

Starzec zatrzymał się przed Giordanem, pochylił głowę i z szacunkiem podał mu kielich. Cynowy puchar wyglądał na stary, po jego bokach ciągnęły się obce oku zdobienia, ciemna, gęsta krew lepiła się do ścianek.

- Labrera nie jest wieczny. Również, cokolwiek bym pragnął dla niej i dla siebie... ona - Krab chyba skończył swoje pouczanie i postanowił wreszcie się zamknąć.

Giordano spojrzał w oczy Cykady wziął kielich i rzekł w geście toastu.- Za łowy, oby każdy zdobył to czego pragnie.
Po czym nadal spoglądając jej w oczy, uśmiechnął się i wypił. Krew była świeżą juchą zwierzęcia, ale zmieszano ją z czymś jeszcze. Nie wiedział, co dziwnego kryło się w tej krwi. Ale nie zamierzał okazać tchórzostwa.
Oblizał wargi z resztek "napitki" w lubieżny i wyzywający sposób, patrząc wampirzycy prosto w oczy. Co ma się stać, to się stanie. Już dawno nie miał odwrotu z tej drogi.

Cykada uniosła brew. Słowem ani gestem nie podziękowała za toast, ale to mimowolne drgnięcie powiedziało Zelocie, że udało mu się zadziwić panią Zwierząt. Pytanie tylko, czy było warto?

Jaka jest niska - zdał sobie sprawę, porównując ją ze stojącym obok żeglarzem. - niska, mała i drobna. Gdyby stanęła obok Zeloty, sięgałaby mu ledwie do piersi, musiałaby zadzierać głowę. W głowie Giordana zakiełkowała też niechciana myśl, że dumna Gangrelka talię ma tak wąską, że mógłby ją całą objąć dłońmi. Poruszała się jak wąż.

Krab opuścił głowę, ukrył twarz i oczy pod kapturem.

***


Giordano jechał na przedzie, tuż za Krabem, z wzrokiem wbitym w plecy Cykady. Nie obróciła się ani razu, za to narzuciła takie tempo, że konie charczały, popędzane wrzaskiem i nahajkami, ogłupione dzikim pędem, przerażone bliskością wyjących ogarów.

Włocha oblewało na przemian gorąco i zimno, fale przelewały się przez jego ciało gwałtownymi skurczami. Kręciło mu się w głowie, ciemniało raz po raz przed oczami, szumiało w uszach. Wczepił się mocno kleszczami palcy w końską grzywę, zdecydowany za wszelką cenę nie spaść. Potem przyszło, niczym uderzenie, ogłuszające wyczulenie zmysłów. Słyszał skrzypienie popręgów, każdego z osobna, przez ostrą i wszechobecną woń końskiego potu przebiły się i inne zapachy, zdało mi się, że i widzi wyraźniej i dalej. Jasne włosy Cykady rozplotły się w pędzie, powiewały za nią jak sztandar. Ona jedna nie krzyczała, pędziła w całkowitej, martwej ciszy.

Z początku Włoch pomyślał, że to powidoki, spowodowane pędem, gwałtownym wstrząsem po potknięciu konia, że wziął krzak czy głaz jaki w ciemności... za co innego. Ale postaci pojawiających się przy drodze było coraz więcej i więcej... Wysocy mężczyźni w luźnych szatach, ciemnolice kobiety, czarnowłose dzieci, niektórzy - sądząc po ubraniach - wyższego stanu, inni w prostym odzieniu rzemieślników czy chłopów. Moryskowie wyciągali błagalnie ręce ku pędzącej sforze, niektórzy klękali, kobiety osłaniały tulące się do nich potomstwo. Nikt ze sfory zdawał się nie widzieć tłoczących się przy drodze postaci. Gdy ich mijali, w uszy Giordana buchał dziki wrzask i rzężenie konających. Obrócił się tylko raz.

Potomkowie Maurów krwawili z głębokich ran i padali w pył i kamienie, by skonać, ciało obok ciała, w niekończącej się masakrze, dygoczący jeszcze w przedśmiertnych drgawkach, dopóki nie skrył ich mrok.

***

Wioska była niewielka i biedna, znać, że zbudowana na ruinach znacznie większych gospodarstw. Dziesięć, może piętnaście chałup tuliło się do siebie, dalej w dół zbocza ciągnęły się długimi rzędami krzewy winorośli.

Wpadli między domostwa w pełnym pędzie. Mężczyzna idący od studni z wiadrem wody rzucił się do ucieczki, ale nie odbiegł nawet dwóch kroków. Cykada zgięła się gwałtownie w siodle, czerwień naznaczyła ostrze miecza. Głowa wieśniaka potoczyła się po kamieniach, po chwili opadł na ziemię broczący krwią korpus.

Cykada spięła wierzgającego konia, osadzając go praktycznie w miejscu. Oczy rozjarzyły się jej niebezpiecznie w bladej twarzy pod zmierzwionymi od pędu włosami.
- Spalić. Zabić wszystkich - rzuciła.
Skoczyli z siodeł, rzucili się ku domostwom. W wiosce rozbrzmiały szybkie kroki, trzask zasuwanych rygli, krzyki, płacz i błaganie o litość. Sporadycznie wdzierał się w nie odgłos ścierającej się broni, otoczony szyderczym śmiechem. Z sąsiedniej chaty Szczur wywlekł za włosy szarpiącego się mężczyznę, obalił na ziemię i jednym szarpnięciem uzbrojonej w pazury dłoni wypruł wnętrzności, nim zatopił kły w jego szyi, raz za razem, bardziej z przyjemności zadawania bólu niż rzeczywistego głodu.

Dwa domostwa obok już zaczynały płonąć. W środku krzyczała histerycznie kobieta. Na twarzach Zwierząt nie zostało nic ludzkiego. Giordano był sam pośród rozpoczynającej się masakry.

Krab stał obok Cykady, tak jak i ona nie zsiadł z konia. Rodzący się pożar kładł się na ich twarzach czerwonym, drgającym znamieniem.
- Nie paliłbym - mruknął Krab, cichym głosem, jednak każde słowo, pomimo odległości, docierało wyraźne i niezniekształcone do uszu Włocha.
- Hm?
- Nie paliłbym - powtórzył. - Dajemy znak, że idziemy. Nie o Rabię mi idzie, ale o Zelotów.
- I tak się dowiedzą, przyjacielu. Chcę, by się przygotowali. Chcę, by wiedzieli, że nie będzie litości.
Kapitan odwinął lejce obkręcone wokół szczypców, dotknął lekko jej ramienia, ale odepchnęła jego rękę.
- A czy kiedykolwiek była, Aurano? - zapytał smutno.
Odwróciła ku niemu twarz, i choć szybko otarła policzek dłonią, Giordano dostrzegł mknącą w dół kroplę krwi.
- Kiedyś - odparła odpychającym głosem i kapitan zamilkł.


Z płonącego domu wybiegła kobieta z dwójką dzieci uczepionych brudnej spódnicy.
 
Asenat jest offline  
Stary 20-12-2010, 09:43   #82
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- As-Salāmu `malaykum -

Słowa, które astrolog z niejakim trudem wywołał ze swojej pamięci, popłynęły z jego ust ku temu, który stał pomiędzy nim a Mewą. Z trudem, bo wiele lat już minęło od kiedy używał ich po raz ostatni. Wraz ze słowami przyszło wspomnienie jednego z dawnych nauczycieli, który otwierał mu oczy na to, jaka była wartość nauki i pism tworzonych w dalekich krainach o których wtedy nawet jeszcze nie słyszał. Z trudem, bo wciąż pamiętał krzyk tego człowieka, gdy płonął pod nim stos. Z trudem, po tym wszystkim w czym sam brał udział dla chwały swojego klanu i siebie samego - a z pokojem nie miało wiele wspólnego. Była to jednak noc rozliczeń. Noc zmian i próba sił ze samym sobą właśnie. To nie była noc dla słabych, a on nie był już tym kim był u jej zarania. Morze widziało. Morze wie...

- Opuść broń, Mewo. Proszę.- powiedział, tonem w którym wcale nie było słychać prośby, wykonując dłonią płynny i spokojny gest, podobny do ruchu artysty przeciągającego smyczkiem po instrumencie. Widział, jak oczy tamtego, mimo że nawet nie drgnął, czujnie wychwyciły ten ruch. - Cofnij się. Chcę stanąć naprzeciw.

Naprzeciw śmierci. Twarzą w twarz. Po raz kolejny tej nocy, zmieniała tylko maski. Raz była tonią czarnych wód, innym razem cerberem o kłach, na których wisiało jeszcze czyjeś mięso. W tej chwili miała poważne oblicze wschodniego męża i szablę szybką jak tchnienie. Astrolog patrzył Jej w oczy, czarne i aksamitne. Jak morze. W tej czy innej masce, potrafił ją rozpoznać. Tej nocy czuł też w sobie moc, by stanąć Jej naprzeciw i nie odwracać wzroku.
Od kiedy założył obrączkę, nie mógł już się cofać. Ona woła duchy. Przyciąga śmierć. Świetnie zatem. Niech Ją przyciągnie ku mnie, chcę w Nią wejrzeć i wyemanować w Nią moją Moc, której czuję dziś w sobie więcej niż kiedykolwiek w mym życiu. Niech od Jej oblicza, jak od lustra, odbiją się promienie mojej magii buchającej z mej martwej piersi i wrócą do mnie.

Manuel odłożył ostrożnie księgi i pergaminy, wyprostował się i odstawił świecę. Mógł cofnąć się jeszcze, by zlać się z cieniem w jedno. Nie cofnę się. Gwiazdy nie przywiodły mnie dziś aż tu, bym właśnie teraz raz jeszcze skrył się w cieniu. Przeciwnie, patrz, wychodzę z niego. Niechaj się stanie.

Astrolog dał krok do przodu, uniósł wysoko głowę. Była jakaś nieopisanie dziwna sprzeczność między dumną postawą jego dość wysokiego, choć pozbawionego potężnej postury czy imponującej muskulatury ciała - a tym, w jaki sposób ciało to było ozdobione. Nie licząc przepaski biodrowej był nagi, za pasem na długich rzemieniach przetykanych małymi paciorkami kołysał się rytualny długi nóż. Wysmarowana zwierzęcymi wnętrznościami i posoką skóra była niestała, ukazywała się i znikała jak mgła - na przestrzał widma czarownika widać było wciąż oprawy starych ksiąg i fragment odrapanego muru. Tajemne malunki dokonane krwią na twarzy i w paru innych miejscach dopełniały niecodziennego wrażenia, którego wymowa zaiste bliższa była jakiemuś myśliwemu dzikich plemion lub żyjącemu wśród puszcz szamanowi niźli szacownemu uczonemu, którego podpis widniał u zwieńczenia wielu ksiąg czy rozpraw.

Niech od Jej oblicza, jak od lustra, odbiją się promienie mojej magii buchającej z mej martwej piersi i wrócą do mnie. Niech wejdą we mnie, wleją się i wypełnią mnie od środka. Rozsadzą, eksplodują wewnątrz mej woli - a ta niech stawi temu czoła i okiełzna ten wybuch czyniąc jego potęgę mi odtąd podległą, albo nie zdzierży i unicestwi mnie, wysyłając na powrót w postać kosmicznego pyłu dla którego czerń i mrok po wieczność przeznaczone będą.

- Moje imię jest Gaudimedeus. - przemówił wreszcie tonem, który był niczym lustrzane odbicie - Usłyszałeś je więc już, stąd bowiem możesz znać postać mą i klan mój, którego jednym z określeń raczysz mnie częstować miast powitania. Wiem ja, nie takie to słowa powitań ma się dla złodzieja. Nim to przecież, po trzykroć jestem w twych oczach - po pierwsze w twoim słowie, bo już mnie tak nazwałeś. Po drugie, w tym co czynię - co ciążyło na mych dłoniach gdyś mnie tu naszedł. Po trzecie zaś, i najważniejsze, jestem nim z ramienia mego klanu, bo każdy z nas unosi ze sobą łup błogosławieństwa które się nam nie należy. Rozumiem to.

Zatrzymał się, znieruchomiał. W trakcie, gdy echo jego słów jeszcze grało, ciało stało się odrobinę bardziej widzialne - jakby z każdym wyrzucanym z siebie wyrazem astrolog stawał się na nowo, zupełnie jakby cząstki mowy były fragmentami widma a wyzbycie się ich przez usta nadawało materialności.

- Zanim wydasz jednak o nas sąd...- kontynuował Manuel - ...rozejrzyj się i posłuchaj, płatnerzu, krótkiej opowieści. Wasza religia nakazuje szacunek dla wiedzy. W Bagdadzie, za panowania kalifa Haruna ar-Raszida, stworzono Dom Mądrości. Bajt al-Hikma. Ludzie Wschodu gromadzili tam dzieła naukowe zdobyte w czasie podbojów. Za następcy Haruna - Al-Mamuna w Domu Mądrości pracowały zastępy uczonych, rozwijali tę wiedzę - dzięki nim powstawały choćby obserwatoria gwiazd i szpitale...

Astrolog powiódł powoli dłonią, wiodąc za nią spojrzeniem tęsknym a zarazem pełnym troski, ku zalegającym na półkach i posadzce woluminom.
- Niektóre z tych skarbów tutaj...- w głosie astrologa wybrzmiewało coś w rodzaju gniewu - ...powstały właśnie w Bajt al-Hikma. Odpowiedz mi - czyż takiej przyszłości, takiej ochrony i opieki pragnęli dla nich dzieł tych ojcowie?

Popatrzył jeszcze raz w czarne aksamitne przestrzenie, niezgłębione przez cały ten czas. W jego własnych buzowała magma, wielkim wysiłkiem woli kiełznana wewnątrz.
- Ale zbrukane łajnem klatki dla ptaków więżące perły byłyby jeszcze niczym. - powiedział Gaudimedeus zimno, ale spomiędzy jego słów i tak wyzierała pasja- Gdybyś tak jak ja zobaczył w gwiazdach przyszłość tego domostwa, imiona jej to pazury niepiśmiennych obracające w jedną noc wysiłek setek lat myśli w trociny...A pierwsze imię jej ogień, te ściany znów je usłyszą wyraźnie a co nie zczezło wtedy zginie na wieki już dziś. Gdybyś mógł to zobaczyć, nazwiesz mnie dalej złodziejem? Jeśli tak trzeba, nazywaj mnie nim. Pytasz czego szukam w tym domu? Przyszłości dla tych myśli uczonych, przyszłości innej niż ta tylko, która beze mnie idzie na ich spotkanie.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 22-12-2010 o 16:52.
arm1tage jest offline  
Stary 02-01-2011, 13:28   #83
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
„To nie twoje sprawy, nie twoje wojny... i nie twoje grzechy.” Giordano zacisnął zęby słysząc te słowa. Miał zamiar krzyknąć Krabowi w twarz. „Co ty wiesz o moich sprawach i moich grzechach?!”
Nie zrobił tego. Powstrzymał się. Krab był mu najbardziej życzliwy ze Zwierząt. I miał rację w wielu sprawach. Ale nie w jego. Nie czynił tego co robił, ze strachu przed nią czy przed Labrerą. Nie sprzymierzył się z księciem, by przeżyć. Mieli wspólnego wroga. A klanowcy kryjący się w górach nie byli mu braćmi, tak długo jak długo stali pomiędzy nim, a celem.
A ona...
Była drobna i delikatna, choć zwinność węża przypominała jak groźna być potrafi.
Mimo to, musiał powstrzymywać się by nie podjechać do konia Cykady, porwać ją i pognać w mroki nocy. By być tylko z nią.
Nie wiedział co się z nim dzieje, ale nie mógł wyprzeć myśli o niej ze swej głowy. Nie mógł uwolnić się od żaru trawiącego jego ciało i radości jazdy wypełniającej jego serce.


Przy pasie miał rapier i kord. Ale głównym jego orężem było co innego.
Zweinhander, wielki i ciężki miecz, którym mocno zbudowany musi używać najemnik trzymając w dwóch rękach.


Giordano jednak trzymając go w jednej dłoni, machał nim jak wierzbową witką. To była potężna broń, zwłaszcza przeciw innym wampirom.
Ruszyli na łowy, a Giordano wyczekiwał na nie z nienaturalną ekscytacją.
I spotkał się z rozczarowaniem.


Masakra, zwykła pozbawiona sensu i głębszego celu rzeź śmiertelnych. Giordano przyglądał się jej z rosnącą odrazą. Jakiż był powód tej jatki? Czyż nie mieli Krwawych Łowów, czyż nie powinni dopaść wampirzyc, albo chociaż jej ghuli. A tu? Ginęli ludzie zabijani przez zwierzęta i Zwierzęta w krwawej orgii zniszczenia. W dodatku pozbawionej sensu i celu.
Gdzie tu zemsta? Na kim?! Na biednych chłopach, na bezbronnych kobietach i dzieciach?!
Im dłużej na to patrzył, tym bardziej go ta sytuacja irytowała.

Wreszcie kropla przelała czarę.

Widząc wybiegającą kobietę z dwójką dzieci, Giordano spiął konia i z krzykiem zajechał drogę wampirom, które się do nich zbliżały.
- Won, te są moje.- syknął wściekle kładąc dłoń na mieczu, dużym zweihanderze. Najwyraźniej rzucał wyzwanie tym z nich, które odważyłby się sprzeciwić jego woli.
Kobieta za plecami Włocha zaczęła się modlić, jedno z dzieci zaniosło się, zachłystując, płaczem. Powykrzywiane żądzą, nabrzmiałe od pulsujących żył zdziczałe twarze Zwierząt zamarły w gniewnych grymasach, błyskały obnażone zęby. Żaden się nie ruszył. Zbyt dobrze pamiętali, co się stało w twierdzy.
Koń Cykady zadrobił, przestraszony gorącem bijącym od pożaru, szarpnęła brutalnie wodzami, zmuszając go do uległości.
- Rzekłam: spalić i zabić wszystkich - jej głos zlewał się z trzaskiem płomieni, tak samo złowróżbny i groźny. - Jeśli Włoch chce czegoś dla siebie, będzie to musiał wyszarpać.

Giordano spojrzał wprost na kobietę i uśmiechnął się.- Niech i tak będzie pani.
Krew mu płonęła w żyłach, wargi drgnęły odsłaniając gdy rzekł głośno po łacinie. -Ave, Cykada, morituri te salutant!*
I wyciągnął swój miecz z pochwy przykładając w rycerskich salucie, wyraźnie skierowanym do niej. Było coś w tym groteskowego. Wszak zachowywał się wobec niej jak wobec damy swego serca. I jakby nie znajdowali się w ogarniętej pożogą masakrowanej wsi, a na rycerskim turnieju. I jakby, to nie ona posyłała swoje sługi przeciw niemu, tym zimnym rozkazem.
Niemniej...
Ogień Zelotów, który płonął w jego sercu, ogień pożądania wobec tej kobiety, ogień pogardy wobec tego co się działo dookoła, ogień gorączki wywołany dziwną krwią, którą dano mu do wypicia. Owe ognie zlały się w jedną wielką pożogę szału krwi i odbierały zdolność jasnej oceny sytuacji.
Ostrze wielkiego miecza zatoczyło łuk, gdy siedząc na koniu rzucał wyzwanie.- No więc, który się ośmieli wyrwać mi to, co ja uznałem za swoje?!
Jednemu z wampirów psy zerwały się z uwięzi, a może celowo je wypuścił?
Po nim zaś ruszył Morze Szczurów...i dobrze. Ten Gangrel prędzej, czy później chciałby go zabić. Lepiej więc się zmierzyć z nim teraz, twarzą w twarz. Niż być później napadniętym przez niego w zaułku Ferrolu. Lecz w wkrótce i te najprostsze myśli utonęły w pożodze ognia płynącej w jego krwi.
Zeskoczył z konia i ruszył poruszając się z nadludzką szybkością i machając olbrzymim dwuręcznym mieczem jak wierzbową gałązką.
Najpierw pognał na ogary. Bo czyż te zwierzęta mogły się równać z rozwścieczoną i żądną krwi bestią jaką był w tej chwili Giordano? Uśmiech drgał mu na wargach. Wreszcie coś co można uznać za walkę godną uwagi. Jednak atakując psy nie spuszczał oczu i z Morza Szczurów. To on miał być jego nagrodą dzisiaj... i tylko jedno mogło powstrzymać Giordano od zabicia tej kreatury. Słowa Cykady.

Pierwszy Giordana dopadł jeden z psów, ogromne, czarne bydlę z żylastym karkiem, wyglądające jak worek mięśni i ścięgien. Prawdziwa rozwścieczona bestia z piekła rodem.


Zaatakował tak, jak na ogół atakują duże psy, skoczył nie zwalniając biegu, by zbić z nóg, obalić na ziemię i dopaść gardła. Szybko i skutecznie zabić „dwunożną zwierzynę”. Tyle że Włoch zwierzyną nie był. Błyskawiczny ruch ramieniem. Zweihander opadł na jego grzbiet tnąc skórę , rozszczepiając kręgosłup, więznąc między żebrami.

Kiedy Włoch spychał z ostrza drgające truchło psa, całym jego jestestwem szarpnął krzyk Cykady:
- Z tyłu!

Poderwał głowę i zobaczył, że Szczur nie zamierza honorowo czekać, aż uda mu się odzyskać uwięzioną broń.
Giordano zaklął cicho, przetoczył się po ziemi by uniknąć kuli i znaleźć poza zasięgiem drugiego psa.
Bez miecza utkwionego w pierwszej bestii, był w trudnej sytuacji. A zweihandera, na razie chwycić nie mógł. Ale miał jeszcze rapier i kord. Tyle że rapier był bronią pojedynkową, bronią szlachetną i finezyjną. Zbyt delikatną jak obecne mordobicie. W którym ni zasady ni honor się nie liczyły. Jeno śmierć jednego z adwersarzy.
Musiał więc zmienić plany i sięgnąwszy po ów sztylet, pognał na Morze Szczurów. Dopaść jego jak pies, chwycić za gardło, ranić sztyletem, pozbawić nieporęcznej w bliskim starciu broni. Pozbawić przewagi... Szalony plan.

Morze Sczurów, zakręcił kolczastą kulą na łańcuchu. Uśmiechał się, gdy młody Brujah pędził w jego kierunku z nadludzką prędkością. Świst powietrza, kolczasty oręż zatoczył łuk, trzymany przez łańcuch. Nie była to zabawka na pokaz. Mimo swej szybkości, Zelota został trafiony w twarz. Gdyby był śmiertelny, już nie by nie żył.
Gdyby był śmiertelny...

Ryzyko przynosi czasem ból... Kolczasta kula dość boleśnie drasnęła Zelotę, przesuwając się po jego twarzy podczas ciosu. To było coś więcej niż draśnięcie, ale... Giordano oddany walce i szałowi nie zwrócił na to uwagę.

Zabolało tylko trochę. Oczywiście potem, gdy opowiadał o tej walce na zapomnianym przez Boga wybrzeżu, o tym bólu nie mówił już wcale. Ale i teraz był nikły, promieniował od czoła, ledwie draśniętego, zawijał się na poszarpanym policzku i uchu. Pulsujący lekko, bardziej ćmiący niż faktycznie dokuczliwy. W sumie nieistotny. Bardziej doskwierał Giordanowi pogardliwy śmiech Cykady, bardziej drażnił pożar już-już liżący mu plecy gorącym oddechem.

Krew zalała mu oczy, czerwona mgła zasnuła myśli lepkimi pasmami. -Zabij! Zabij! - ryczały mu płomienie, i ryczała gorączka własnej krwi. Wyciągnął ręce.

Krtań Szczura, którą ścisnął w dłoni, chrupnęła ohydnie, palce Giordana zagłębiły się w miękkie tkanki. Gangrel wybałuszył oczy, a Giordano – Zabij! Zabij! - już tłukł go kordem po wyciągniętych dłoniach, po piersi, po twarzy.

Gangrel zwiotczał i opadł do jego stóp, tak jak do stóp zwycięskich dowódców rzucają okrwawione sztandary pokonanych. Włoch wyrwał mu z osłabłych rąk łańcuch, zakręcił z wizgiem kolczastą kulą. Bestia w jego piersi warknęła na skradającego się psa, który uciekł, podkulając pod siebie ogon.

Bestia okręciła sobie łańcuch dookoła nadgarstka, i opuściła kulę na plecy kapitana. Przy kolejnym ciosie, a może jeszcze kolejnym, Giordano dosłyszał przez gorączkę własnej krwi krótkie "Dość", ktoś mu rozkazywał, był ważny nawet, ale kto to był? Giordano nie za bardzo mógł sobie przypomnieć. Ten mężczyzna u jego stóp? A może tamten młodzik ze śliskimi oczyma ryby? A może ta kobieta, która zbliżała się do niego konno, z twarzą oświetloną łuną, jasnymi włosami wznoszonymi gorącym oddechem pożaru?

Nie słyszał za pierwszym razem. A może nie chciał słyszeć. Teraz liczył Szczur i to by zmienić go w krwawą miazgę. I patrzeć jak ginie pod jego stopami, robak niegodny by łazić po tej ziemi.
Kolejne „Dość” dotarło do niego. Komuś innemu plunąłby w twarz. Ale to mówiła Cykada.
A on jej pragnął. Zaciągnąć ją w krzaki, zedrzeć krępujące ich ubrania, obsypać pocałunkami całe ciało, sprawić by wiła się jak kotka i jęczała jak ladacznica. Zdobyć. Posiąść.
Ale nie zgwałcić. O nie.
Chciał by oddała mu się z własnej woli. Chciał obudzić w niej pożądanie. Pragnął jej jak kochanek pragnie swej wybranki.
Chciał zobaczyć w jej oczach żar, który sam czuł.
Nie wiedział czemu to do niej czuł tak intensywnie. Sądził, że pewne rzeczy umarły wraz przemianą. Pożądanie, pragnienia inne niż pragnienie krwi.
A teraz... z krwawą miazgą próbującą odczołgać się od swego oprawcy, i z nadjeżdżającą Cykadą. Nigdy nie czuł się bardziej żywy.
-Zadowolona pani?- spytał drżąc na ciele, niczym w febrze. Uśmiechał się spoglądając wprost w jej oczy, szukając w nich uznania i aprobaty. Spojrzał na to co się działo w tej wiosce.- Nie widzę tu jednak Krwawych Łowów, ni zemsty, jeno płacz kobiety. Zostaw resztę przy życiu, wygnaj do Zelotów. Nie znajdziesz lepszych do nich posłańców niż te niedobitki.
Uśmiechnął się dziko niemal.- A my zapolujmy na coś wartego złowienia.

Rozpierała go radość, zbyt wielka, by zgasnąć jak zdmuchnięta świeca pod zimnym spojrzeniem Cykady, jednak po plecach przeszły mu nieprzyjemne ciarki, gdy przechyliła się w przód w siodle, opierając przedramię na łęku, i zbliżyła do niego bladą twarz. Oczy miała martwe, zimne i bezwzględne.

"Strata zbyt wielka, by ktokolwiek mógł jej ją wynagrodzić, więc musi utopić ją we krwi"
, ostrzeżenie wyszeptane przez Kraba na dziedzińcu odbijało się echem po jego czaszce.

Oszpecony kapitan chrząknął cicho za plecami wampirzycy.
- Zelota słusznie prawi... - zaczął, ale zamilkł, gdy poderwała głowę.

- Poślij zatem do swego klanu tych, których życie wywalczyłeś. Należą się tobie zasłużenie i twoja wola, co uczynisz z ich istnieniem - ponownie nachyliła się w siodle. - Reszta jest moja, Zeloto. Moja jest też zemsta i moja droga do zemsty. Nie będę się nimi dzielić ani z tobą, ani z nikim innym. Chciałeś dołączyć do sfory, respektuj moje prawa. Miejsce każdego w sforze jest za moimi plecami.

Do dławiącego się własną krwią Szczura doskoczył rybiooki młodzik, obrzucił koszmarne rany fachowym okiem.
- Cykada, z niego to długo nic nie będzie - ocenił.
- Zatem niech spłonie - rzuciła obojętnie, a gdy nieśli protestującego i wyjącego jak pies żeglarza w stronę płomieni, pani Zwierząt nachyliła się jeszcze niżej, tak że jej martwe, zimne oczy rozlały się przed nim jak wody zatoki, a w wycięciu sukni mignęła mu kręta, ciemnozielona wić tatuażu - Zrozumiałeś, Giordano?

Nie... chciało się wyrwać mu z gardła. Nie rozumiał. A w zasadzie nie tyle nie rozumiał, co nie zgadzał się. Zawsze stawał wbrew nurtowi, zawsze walczył z przeznaczeniem. Zbyt butny by się komukolwiek podporządkować.
Spojrzał butnie w oczy kobiety i rzekł.- Nie ty jedna straciłaś kogoś cennego dla ciebie. Nie tylko twoja zemsta kryje się wśród zelockich buntowników Moshiko. Moja także. Czy tego chcesz czy nie, nasze drogi, nasze zemsty splatają się ze sobą. Łączą nas razem.
Uśmiechnął się.- Nie ze strachu złożyłem przysięgę księciu Ferrolu. Tak samo jak i ty, mam kogo mścić i mam za co mścić. Jesteśmy do siebie podobni, Moshiko, bardziej niż ci się zdaje.
Oddychał gwałtownie. Radość z walki i bliskość Cykady sprawiała, że brakowało mu tchu w piersi. Był wampirem, jego serce i jego płuca nie pracowały. Nie potrzebował oddychać. Ale w tej chwili klatka piersiowa unosiła się mu w szybki tempie.- Dołączyłem do twej sfory i respektuję twe prawa... ale co zdobędę, to moje. Cokolwiek to będzie.
Uśmiechał się, a w tym uśmiechu było i wyzwanie i nutka lubieżności. Upojony ową krwią podaną w kielichu, nadal nie do końca panował nad swymi myślami i żądzami.
Spojrzał na kobietę i dzieciaki, których życie i wolność wywalczył.- Słyszałaś, zabieraj je stąd i uchodź w góry.
Wieśniaczka pobiegła przed siebie, zanosząc się zachrypniętym płaczem. Dym pożaru drażnił, wiercił w nozdrzach. Cykada wyprostowała się w siodle. Przez chwilę wydawało mu się, że podniesie rękę do ciosu, lub staranuje go koniem. Ale nie, patrzyła ponad płomieniami na milczące góry.
- Jakie imię nosi twoja zemsta? - zapytała poważnie.
Zachował się znów zbyt śmiało, zbyt odważnie znów zbyt szaleńczo... ale czyż nie czynił tak cały wieczór?
Czyż nie ryzykował, raz za razem, pchany gorącą krwią Brujah i krwią z twierdzy Oka Zachodu krążącą w jego ciele? Wskoczył na jej konia, lądując tuż za nią. Objął w pasie, przytulił niczym kochankę i szepnął wprost do jej ucha. Cicho.- Zelota o imieniu Hamilkar, kryje się ponoć pomiędzy buntownikami. Na jego rękach jest krew mego brata. A jeśli Bóg pomoże, na moich rękach będzie jego krew. Ale... niech to imię pozostania naszą tajemnicą.
Czy ukrywanie owego imienia było, aż tak ważne? Może tak. Może nie. Ważny był pozór.
Ważne było to, że obejmował tą kruchą z pozoru kobietę, tuląc ją do siebie. Ważne czuł jej miękkość ciała, zapach jej włosów. Ważne że czuł się... żywy. Już myślał, że zapomniał jak cudowne to uczucie.
Wiedział, że to minie... że to chwila, która potrwa tylko do jej odpowiedzi. Więc się nią rozkoszował, zanim zeskoczy z jej konia.

Uścisk dorównujący siłą katowskim obcęgom, jakim ścisnęła jego dłonie obejmujące ją w pasie, zelżał podczas szeptanych wyznań Giordana. Nadal jednak nie mógł wyzbyć się wrażenia, że pochwycił w objęcia węża, że pod palcami przesuwają mu się z suchym tarciem łuski, a gad, choć spokojny, cały czas gotów jest zaatakować, z jego zębów dzień i noc sączy się śmiertelna trucizna.

- Hamilkar... Hamilkar... - jej usta zdawały się smakować starożytne imię. W rozluźnieniu - ani chybi pozornym, bo Giordano ciągle czuł spięte jak do skoku mięśnie - oparła plecy o jego pierś. - Kłamca. Pamiętam... - uniosła prawą dłoń przed oczy. - Padał deszcz.

Spięła gwałtownie konia, sięgnęła za siebie i szarpnęła Włocha za ramię. Można było podziwiać jej umiejętności jeździeckie gdy, zmusiła konia do tańczenia na tylnych nogach.
Siedziała pewnie w siodle niczym mityczna amazonka, a on zeskoczył z siodła z gracją godną kota. I nadal się uśmiechał, ironicznie i pewnie. Czuł się jak zdobywca, jak zwycięzca. Krok po kroczku, nagnie ją do swojej woli. Podpowiadała mu to gotująca się w żyła krew, nadal odbierająca zdolność trzeźwego myślenia. Ale czy to było teraz ważne?
Cykada patrzyła się na niego bez słowa, ale po chwili straciła zainteresowanie i odjechała do Kraba.
Szaleniec...taki pomruk, choć pełen niechętnego szacunku wyrywał się z ust Zwierząt. Szaleniec, który postawił się Cykadzie, który rzucił jej wyzwanie, który się śmiało targował i równie śmiało wobec niej sobie poczynał. Szaleniec... którzy przeżył, podczas gdy inni na jego miejscu by zginęli. To że był pupilkiem księcia Ferrolu, nie miało tu wielkiego znaczenia. Cykada miała zbyt silną pozycję, a Brujah wielokrotnie ją prowokował. I przeżył.
Ale.. czyż nie Audaces fortuna iuvat?**
Młodzik z oczami ryby przyprowadził Włochowi konia. Podał strzemię...
A Giordano wskoczył na karosza, pojechał do truchła psa i wyrwał miecz swój z jego zwłok.
Potem podjechał do płonącego budynku, w którym szczątki Morza Szczurów się dopalały i cisnął kolczastą kulę w płomienie. Niech oręż spocznie przy swoim panu.
A noc była jeszcze młoda... A przynajmniej tak się upojonemu krwią i bliskością Cykady Giordano, zdawało.

* Parafraza Ave cesar morituri te salutant, słynnego pozdrowienia gladiatorów. "Bądź pozdrowiony, Cezarze, przez idących na śmierć"
** "Śmiałym szczęście sprzyja"; cytat z Eneidy Wergiliusza.
.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 03-01-2011 o 19:59. Powód: poprawka;)
abishai jest offline  
Stary 02-01-2011, 19:03   #84
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Iblis pozostawał naprawdę zmieszany. Na pewno chciał odzyskać swą własność... W tej chwili ponownie wejście w posiadanie siostry Manfreda i ocalenie własnej skóry – to pozostawało priorytetami. Cóż, miał pewien emocjonalny stosunek do Anastazji. Stanowczo za często towarzyszył mu gniew. Ten ognisty gniew, nie pasja która ogniem zamiecie świat i stworzy piekło, a zwykły, zwierzęcy, krwawy gniew. Nie cieszyło to wampira. Ciemność miała zawsze być czysta. Zimna. Spokojna. Wielcy zawsze są spokojni. Ale ogień, ogień, nie morze! Powtarzał w myślach szaleniec ciągle słysząc odpowiedź rwącej wody.
Tak, drobna kobieta. Iblis nie potrzebował objawień, przybycia aniołów. Nie potrzebował, chciaż widział aniołów na niebie i siódmych trąb brzmienia. Nie potrzebowski ściekającej po drodze w jego szaleńczej wizji, purpury na krzewach i śpiewu. Drobny ślad stup. Małe stópki. Ślad broni na ziemi. Porwanie Anastazji. ”A masz ci krowę chędożoną, pies zajebał w ciemnym lesie, pod starym dębem!” – zaklną w myślach Iblis pewien z kim ma do czynienia. Do całej kampanii Dante Sorel, głupiec w mniemaniu Iblisa. Jak wszyscy jego rodzaju. I oczywiście kulka gnijącego mięsa. Bo tylko tak mógł określić trzeciego jeźdźca. Wszyscy trzej mieli zielone oczy. Nie sądził aby kobieta porywała Anastazje samodzielnie, tacy jak ona raczej nie łamią ram pracy. To znaczyło jedno. Za porwaniem Anastazji stał Celestin. Ten parszywiec! Iblis poczuł na skórze bryzę morską. Wraz z szumem w głowie tworzyło to naprawdę podłe, irytujące wrażenia zmysłowe.
Iblis zawsze myślał dość szybko. Może nie miał refleksu godnego niepozazdroszczenia lecz zazwyczaj to ciało nie nadążało z myślą. Wyszedł z ukrycie. Nie wyskoczył, po prostu wyszedł rozpościerając dłonie. I czuł jak nigdy w tej dekadzie czarne, smoliste skrzydła ciążące mu u barków, lecz ciążące przyjemnie, czuł żar pod skóra i ziąb nad nią. Kiedy tak po prostu wyszedł, mroźny wicher przetrwał oblicza wszystkich. Tak przychodził Iblis, wampir od którego czuć było złem.


Najpierw wzrok skierował na drobną kobietę. Uśmiechnął się diabelnie, w taki sposób jaki zwykły człowiek wystraszyłby się. W sposób mówiący, że ja wiem, więcej niżeli widzisz, bo my, Malkavianie jesteśmy niosącymi światło. Odezwał się do niej i tylko do niej.

-Za słuszne uznasz - dokonane;
Możliwe tylko - nazwiesz złem.
I nie obudzi Cię nad ranem
Wątpliwość, która targa snem.
Iblis wpadł w coraz większe tempo mowy, jak wystrzały z cięciwy wprawne łucznika.
-Rozważysz wszystko na swą korzyść,
Co panów twych korzyścią jest.
Nie zdarzy się, ażeby ożył
Ten, komu ty przeznaczysz kres.
Przerwa, krótka przerwa na oddech śmiertelnych i znowu, cichutko.
-Pogardzisz katem i ofiarą,
Dla Ciebie z obu płynie zysk.
Kara - jedyną twoją wiarą,
Wyrok - stalówki krótki błysk.
Klasnął w dłonie nagle. Szybko obrócił się w stronę Dantego, spoglądając nań ukosem. Do niego zwrócił się spokojnie, palcem wykazując jego pierś.
-Powróci wystrzelona strzała,
Nie będziesz wiedział kiedy - skąd.
Że za nic miałeś ofiar ciała,
Za nic policzą skórę twą.
Mogiły znaczą twoją drogę,
Lecz z krzyżem rzadko która z nich.
Przekładasz wszystkożerny ogień
Nad twarzą w twarz uczciwy sztych.
Kochasz fanfary i rozkazy,
Bo nie rozumiesz sensu słów.
Słowo kamieniem jest obrazy,
Więc masz kolekcję niemych głów.
Ostatnie słowa akcentował mocniej, tak, że głów wydało się rozciągniętym”główww”. Spojrzał spokojnie na ostatniego z jeźdźców, uczynił parę kroków. Świat śpiewał dla Iblisa, harfy na niebie grały, pora na czarnych skrzydłach trzepotały.
-Ty... Znam Cię. Znam, opowiadały mi gwiazdy podczas swego lotu. Tak, pamiętam tą pieśń. Jak to było?
-Przed wszystkim cofaj się przezornie,
Nic nie jest tym, czym miało być.
Groźne - co zdaje się bezbronne,
Siła się umie w słabym skryć.
Przyjaciół nie masz, mieć nie będziesz
Z wrogów najgorszych - to ty sam.
Niebezpieczeństwa szukasz wszędzie,
Tylko nie tam, gdzie jest - nie tam.
Stamtąd też koniec twój nadejdzie
Niesławny, jak dni twoich bieg.
I nikt ci nie pomoże w biedzie,
Z którą na ciebie czeka Brzeg.

Następnie Iblis raz jeszcze zrobił zadziorną minę acz minę kogoś wiedzącego. Spojrzał na nich wzrokiem złym, acz odrobinę zbłąkanym. Na pewno ich zdezorientował, acz sam był równie splątany. Rzucił pokątne spojrzenie na księcia.

-Tak śpiewały gwiazdy. Mówiąc szczerze, tak śpiewały gwiazdy Celestina gotując się do spalenia wam łbów. Mistrz zmartwychwstały chyba nie wyraził się jasno?

Iblis nie miał zamiaru powtarzać jaki sposób nie wyraził się jasno – tak robią tylko nędzni kłamcy. Nie miał zamiaru się zbytnio panoszyć. Uważał, że mit Malkavianów, słowa które podeszły mu z głębi serca i śpiewu nieba który dalej słyszał w swym wielkim szaleństwie – wystarczy. Ich zaskoczenie. Chciał pokierować ich losami.
Prawdę powiedziawszy, sam nie wiedział jeszcze jak. Ideałem byłoby maznąć księcia we własnej ciemnicy. Lecz nawet ten pomysł nie podobał się Iblisowi.

*fragmenty wierszy Kaczmarskiego z tomiku „Mój Zodiak”
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest teraz online  
Stary 08-01-2011, 22:09   #85
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus


Słuchał bez słowa, dotykając delikatnie zmasakrowanej szczęki, jego oczy - czerń w czerni - badały twarz astrologa. Gdy Manuel zamilkł, opuścił rękę - przez co poddenerwowana Mewa znów skoczyła przed astrologa, schylając się po upuszczone drzewce.

Zaśmiał się, cichym, przyjemnym dla ucha śmiechem, w którym szemrały delikatnie górskie strumienie i drzemała ogromna radość i głód życia. Zaśmiał się, choć zaraz przytknął dłoń do policzka, w którym ruch szarpnął strunami bólu, drugą rękę jednakże uniósł wnętrzem w kierunku Manuela i dygocącej w napięciu Gangrelki. Skóra pod jego palcami zrastała się na powrót w gładką powierzchnię hebanu.
- At-Tarik - szepnął, błysnął w uśmiechu białymi zębami. - Niebo i gwiazda nocna. Każda dusza ma nad sobą stróża. Nie ukrzywdzę go, dziewczyno, przysięgam ci na mą duszę. Czy to ci wystarczy?


Mewa rzuciła Manuelowi niespokojne spojrzenie, ale cofnęła się powtórnie, pozwalając mężczyznom rozmawiać w spokoju. Ali odprowadził ją wzrokiem aż pod schody, gdzie przysiadła na stopniu i bez zainteresowania zaczęła oglądać iluminacje w wybranej na chybił trafił księdze.


- Ona jest mojej krwi - Ali odezwał się niespodziewanie po łacinie. - Przemówiła do mnie słowami poety, który niegdyś mieszkał w Niebla del Valle. Jest stąd. Jej twarz kogoś mi przypomina, ale nie chcę dociekać, kogo... straciłem na tej przeklętej ziemi niemal wszystko. Pewnie jak i ona... - zakończył smutno.

Nie czekał na odpowiedź, potwierdzenie czy zaprzeczenie swoich przypuszczeń, ciągnął dalej w języku dla Mewy niezrozumiałym.
- Wie, żeś do tego przyłożył rękę? Nie odpowiadaj, w sumie, nie moja to rzecz. Każda dusza ma nad sobą stróża i nie będę cię tego pozbawiał. Wiem tylko, że będziesz musiał zapłacić za swój grzech, odpokutować za to, co dzieci twego umysłu czyniły z umysłami śmiertelnych - i nie tylko. Tak, jak ja muszę płacić za moje, tu i teraz. Masz ręce czerwone od krwi mego ludu, Uzurpatorze. Nie stać mnie na wybaczenie, za małe mam serce i zbyt ciasny umysł. Nie mi jednak oceniać drogi, którą sobie obrałeś na pokutną pielgrzymkę... - powiódł wzrokiem po księgach. - Nie będę więc oceniał, pomogę wam... jeśli przyjmiesz pomoc.

Giordano


Włoch uniósł twarz ku nocnemu niebu. Te same gwiazdy oświetlały twarz jego przeklętego rodzica, skrytego w labiryncie wąwozów, ale tutaj, blisko, niemal w zasięgu ręki. Imię wyszeptane w zmierzwione włosy wiekowej Gangrelki obudziło demony przeszłości i Giordano na powrót począł dyszeć żądzą zemsty. Pragnął zadrzeć głowę w górę jak wyjący wilk i wywrzeszczeć Hamilkarowi, a także wszystkim, którzy chcą czy nie chcą słuchać, swoje wyzwanie, krwawą obietnicę zemsty.

Narastało w nim pragnienie działania, teraz, natychmiast. Mówił Cykadzie, że są sobie w swej zemście podobni i bliscy, i pragnął, by to była prawda. Teraz jednak w jednym chciał uniknąć podobieństwa - w zgryzocie. Domyślał się, że zemsta pani na Oku Zachodu sięga korzeniami w odległe czasy. Jak wiele lat Cykada czekała w swej twierdzy na okazję do zmierzenia się ze swoimi demonami? Czy pragnienie zemsty - po latach - nie przeżera wszystkich myśli? Węże są cierpliwe...ale ile można czekać w bezruchu, licząc bezsilnie dni przeciekające między palcami jak krew ukochanej osoby?

Rzeź dobiegała końca, Zwierzęta ścigali nielicznych jeszcze żywych chłopów między nędznymi obejściami. Do Giordana raz za raz docierały salwy śmiechu i przedśmiertny charkot.

Patrzył na Cykadę, pogrążoną w rozmowie z Krabem, i powoli wygasały w nim płomienie pożądliwości, obracając się w mieniący czerwienią żar. Dalej była w jego oczach piękna, dalej fascynowała każdym ruchem, ale zaczynał dostrzegać więcej. Zmęczenie i zimną pustkę. Obojętność. Chwile, w których zdawała się odcinać od otoczenia, pogrążać w sobie i nie reagować na nic.

Docierały do niego skrawki przyciszonej rozmowy Cykady z jej zaufanym kapitanem.
- ... deszcz... Walczyliśmy. Tyle, nic więcej.
- ... przegrałaś... ranna... ręka...prawie dwa lata...
- .... nikt...
- ... nie było komu...Celestin...do twierdzy...
- ... lat. ... wraca na zgliszcza?... Damaso ze mnie kpi!
Ostatnie zdanie wypowiedziała ostrym, podniesionym tonem. Krab uspokajał ją, mitygował. Giordano nawet nie musiał za bardzo się wsłuchiwać, by wyimaginować sobie główny argument kapitana: że, on, Giordano, mógł przecież kłamać... Było już jednak za późno. Widział to po jej ruchach, przymrużonych oczach. Uwierzyła mu - i była wściekła.

Dlaczego jednak dopiero po rozmowie z Krabem? Dlaczego nie od razu?

Pani Zwierząt nie wyglądała na niewiastę powściągliwą.

***


Koń Cykady przeskoczył nad zwłokami, i Giordano popędził książęcego karosza by zrobić do samo, ale zatrzymał go wysoki krzyk Kraba. Jasnowłosa Gangrelka warknęła niecierpliwie, by ruszać, ale kapitan zaparł się i zatrzymał całą sforę w wąskim przejściu pomiędzy dwoma skałami. Zeskoczył z siodła na zrytą - ani chybi w długiej walce - ziemię, i przyklęknął przy nieruchomym ciele. Konie się boczyły, drobiły niespokojnie.

W nozdrza Giordana uderzył smród, smród otwartego grobu. Ten człowiek nie żył od dawna, choć ślady wokół niego były świeże. Krab trącił spoczywającą obok trupa szablę i delikatnie uniósł w szczypcach pokryte skorupami skrzepniętej krwi i ropy tkaniny okrywające ciało.

Twarz martwego mężczyzny była pokryta starymi wybroczynami, zza zgnitych warg wystawały nieliczne zęby. Odzienie i ciało nosiły ślady głębokich, równych cięć, ostatnie, tuż pod żebrami, otworzyło brzuch, pełen sinych i fioletowych węzłów kiszek, i doszło do kręgosłupa.

- Ruszajmy - powtórzyła Cykada i zawróciła konia. Krab wstał, otarł szczypce o spodnie. I właśnie wtedy martwy mężczyzna rozwarł spuchnięte powieki, sięgnął siną dłonią po szablę i począł się podnosić.


Iblis


Pomiędzy jednym a drugim mrugnięciem spłynęła na niego wizja, że to nie smagła niewiasta i ten głupiec Sorel idą ku niemu i księciu z bronią w ręku, z zaciśniętymi w trupich, ale jakże pełnych satysfakcji uśmiechach, że to nie oni, ale morska fala pędzi na jego spotkanie, by go zmieść i pochłonąć bez reszty, pożerając nawet ślady jego stóp, brutalna i niepowstrzymana.

A potem Iblis zatrzymał morze.


Słuchał kiedyś - choć nie do końca chciał uwierzyć - opowieści żeglarza, który dotarł do odległych wód na północy. Marynarz twierdził, że panują tam wieczne ciemności, słońce nigdy nie podnosi się nad horyzont, i jest tak zimno, że morze zamarza. Dziś słowa Iblisa zyskały tę moc i zamknęły morze w okowach mrozu.

Zalśniły igły szronu na mieczu księcia. Wzniesiona nad nim i nad stojącym za nim Szaleńcem fala znieruchomiała, pokryła się mlecznym nalotem. Zeloci zatrzymali się w rozterce. Kobieta zerknęła w niebo z obawą na twarzy, jakby za chwilę miał się tam pojawić przyzwany przez Iblisa Celestin, wierzchem na ziejącym ogniem smoku.

- Nie słuchaj go, matko, jego słowa to trucizna - warknął Dante Sorel, a niewiasta okręciła się na pięcie i trzasnęła go pięścią w twarz.
- Milcz!

Mężczyzna gnijącej twarzy uśmiechał się łaskawie do Iblisa zepsutymi,poszarpanymi wargami już od chwili, gdy został mianowany zmartwychwstałym mistrzem. Teraz zaśmiał się otwarcie i głośno, coś mu ohydnie mlaskało i bulgotało w gardle. Nadal nie zsiadł z konia, trząsł się na siodle w rozbawieniu, a do Iblisa docierały, raz za razem, fale trupiej woni.

- Młodzi - skwitował, i przymrużył porozumiewawczo swoje jedyne oko. - Tylko by rąbali, bezrozumnie i bez refleksji. Żadnego rozeznania w sprawach ducha. Żadnego szacunku dla starszeństwa, wiedzy czy władzy... Prawda, da Labrera? Przedstawisz mnie swemu druhowi, który rozumie więcej niż ty i moi durni Zeloci razem wzięci?

Książę splunął na ziemię.
- Pocałuj mnie w dupę - zaproponował, ale Iblis już wyczuwał drżenie głosu, czuł smród strachu. - Zabiłem cię jeden raz, zabiję i drugi. Choćbym...
- I żadnego zrozumienia dla istoty śmierci i umierania - ciągnął niezrażony "mistrz zmartwychwstały". - Choć tyle lat minęło - zwrócił się do dwójki Zelotów - Paula, słyszałaś, co ci przepowiedział w swojej łaskawości syn Malkava? Posłuchaj ostrzeżenia i wsadź na konia dupę swego niewydarzonego potomka. To, że wróciliście, nie znaczy, żeście nieśmiertelni.

Kobieta nazwana Paulą obrzuciła jeszcze księcia pogardliwym spojrzeniem.
- Kiedyś. Już niedługo. Usłyszysz za sobą kroki. I to będę ja - obróciła się na pięcie i ruszyła do koni, ujmując po drodze Sorela za rękę.

Zgniłolicy wywrócił wymownie gałką oczną.
- Wybacz naszym Zelotom, Labrera. Sam wiesz, ile z nimi zawsze było kłopotów... tylko by rąbali, bez żadnego zrozumienia... Zapewniam cię, że i Celestin, i pan mój chcą tę sprawę rozegrać inaczej niż szybką walką. Pamiętasz mego pana, Damaso? Taki wysoki, z brodą. Był księciem przed tobą.

Damaso Hiero da Labrera milczał. Miecz lekko drżał w jego dłoni.

- Czas już na nas - zgniłolicy spojrzał na Iblisa i pochylił lekko głowę w pozdrowieniu pomiędzy równymi sobie. - Dziękuję ci za przepowiednię, panie. Wielce przypadła mi do gustu.
 
Asenat jest offline  
Stary 20-01-2011, 15:45   #86
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Ruszyli ku kolejnemu celowi, siedzibie Rabii. Wreszcie.
Lecz póki co Giordano, zrównał się z wierzchowcem Kraba. Spokojnym głosem spytał Gangrela.- Czy ominęły mnie jakieś ważne wieści?
Spokojnym spojrzeniem przyglądał się twarzy Kraba, mimo że krew w nim się gotowała do boju. Nie starał się ukryć, że swym pytaniem nawiązuje do rozmowy jaką zaufany kapitan Cykady przeprowadził ze swą panią. Brujah wiedział, że musi być ostrożny i dyplomatyczny. Krab nie był byle Zwierzęciem i jego oddanie Cykadzie było aż nadto widoczne.
Kapitan obrócił wolno twarz, w czarnych jak ziarnka pieprzu źrenicach nie było zaskoczenia, choć nie było i gniewu.
- Nie obdarzyła mnie zaufaniem pochopnie czy bez powodu - wygarnął bez salonowych wstępów. - Ode mnie nic nie usłyszysz. Ciekawyś, pytaj jej sam. Choć na twoim miejscu zapomniałbym o wszystkim i milczał. Ze względu na siebie i na nią.
-Czyli o stare sprawki tu chodzi. –skwitował sprawę Giordano i zmienił temat.- A jeśli spytam o aktualne? Dokąd teraz się udajemy?
Wprawnym ruchem żeglarz odwinął rzemienie wodzy okręcone wokół opancerzonych rąk.
- Subhi - wskazał dom bielejący wapiennymi murami jak kośćmi. - To znaczy: Świt. Kiedyś mieszkali tu sokolnicy, których utrzymywała Rabia. Główna twierdza stała w Niebla del Valle, za tamtymi skałami - wskazał na przełęcz na południu. - A to było zwykłe, rzemieślnicze domostwo, nieobronne, dlatego ocalało. Od pół wieku mieszka tu Rabia... nasz książę z nieznanych przyczyn ubił Malafrenę, poprzedniego księcia, i jego doradcę, Kapadocjanina Mehmeda. Ale Rabii, jego córce, udzielił łaski. Dość niekonsekwentnie, ale może miał powody - Krab wzruszył ramionami. - A może już po prostu miał dość. Zabijania. Wcale bym się nie zdziwił. Zagłada w Niebla del Valle - ściszył głos - to nie była bitwa, Włochu. To była rzeź. Minęło pół wieku, ale do tej pory nie mogę zapomnieć - uniósł szczypce i ze zgrzytem przeciągnął nimi po pokrytej pancerzem twarzy. - Wszyscyśmy przeklęci.
Giordano skupił się, choć zaćmiony walką, krwią i pożądaniem umysł Brujaha, miał z tym problem. Labrera z ludzkimi odruchami? Nie pasowało do tego zimno kalkulującego Ventrue, którego spotkał na Elizjum i z którym rozmawiał na dziedzińcu. Władcy który sprzymierzy się z każdym dla własnych celów i ocenia ludzi i wampiry wedle użyteczności.
Giordano nie sądził bowiem, że to kim uczynił go Damaso, było wynikiem porywu serca.
Raczej zimna kalkulacja, mająca pokazać że książę Ferrolu nie jest wrogi Zelotom, a jedynie tym z Brujah, którzy zbuntowali się przeciw jego władzy.
Ale... może się mylił? Czy można poznać człowieka po dwóch rozmowach? A tym bardziej wampira? Ile wiedział tak naprawdę wiedział o Damaso? Ile wiedział o Cykadzie?
Nic... wiedział za mało, by działać. A mimo to działał, na oślep i instynktownie. Licząc na swoje przeczucie i szczęście. Był młody, był obcy... rzucał się wprost nieznaną otchłań morza.
Ale już za późno, o kilka słów, o kilka czynów.
Uśmiechnął się do Kraba.- Wszyscyśmy przeklęci pocałunkiem Kaina. Możemy albo skamleć poddając się losowi, albo rzucić mu wyzwanie i przeć do przodu. Jaką ty ścieżkę wybrałeś?
Wskazał na plecy jadącej przed nimi Cykady.
- Ona jest moją drogą. Jej początkiem i jej kresem - odparł poważnie, a wytarty frazes w jego ustach zabrzmiał prosto, szczerze i dziwnie prawdziwie.
Mógł powiedzieć, że droga Cykady jest i jego drogą. Mógł. Ale nie powiedział. Nie chciał składać takich deklaracji. Nakładać na siebie kolejnych więzów. Nie chciał też zabrzmieć fałszywym entuzjazmem, nie chciał zabrzmieć nieszczerze. Zamilkł więc. Tym bardziej że się do owego Subhi zbliżali.


Giordano obnażył kły w ironicznym uśmieszku widząc, podnoszące się zwłoki. Czegóż innego można się było spodziewać po członkini Rabusiów Grobów, jak nie ożywionych zwłok ? Zealota był zadowolony z obrotu sytuacji. Wszak to właśnie lubił, przeciwnika wartego jego siły i umiejętności.
Zeskoczył z konia i sięgnął po przypięty do siodła, swój dwuręczny miecz. Ruszył w kierunku stworzenia powolnymi krokami mówiąc do Kraba.- Ja ściągnę uwagę, a ty zaatakuj z boku.

Krab skinął głową. Żywy trup wstawał, podpierając się na trzymanej szabli. Wyprostował się, pomiędzy palcami przesunęły mu się sploty wnętrzności i pełzające wśród nich robaki. Jęknął, głucho i przeraźliwie, w jego głosie wibrowała bezradność i niewyobrażalny ból.

Krab się zawahał i zatrzymał, a biegnący w ich stronę Giordano, z każdym krokiem coraz szybciej i szybciej, dostrzegł zmrużone z ohydną uciechą oczy trupa. Umarły nie był ani bezmyślny, ani powolny.

Nieumarły wykorzystał chwilę zawahania Gangrela, obkręcił się w miejscu, nagle szybki i zręczny, Krab próbował zasłonić się szczypcami, ale trup chlasnął pod uniesionymi rękami. Pancerz na twarzy Kraba pękł z głuchym trzaskiem i kapitan padł na ziemię.

Trup odwrócił się w chwili, gdy zderzyła się z nim rozmazana plama, w jaką zmienił się Giordano. Zweihander zatoczył szeroki łuk, by ściąć głowę potwora, nawet jeśli ten spróbuje zablokować cios swą szablą. Brujah liczył że impet miecza wynikający z pędu jego ciała, jak i siły jego ramienia wystarczą by przełamać każdy opór.

Miecz Włocha z wizgiem przeciął powietrze, nie napotykając na żaden opór. Trup nie próbował nawet blokować potężnego ciosu - odskoczył i zdołał uniknąć. Cały czas trzymał się za ranę w brzuchu, cały czas trwał tam ruch, ohydny ruch wypełnionego robakami grobu, parodia życia. Zajęczał znowu, pełen bólu głos odbił się echem wśród skał. Ruszył.

Ohydna parodia życia... wywoływała irytację u Brujaha. Ale i ekscytację. To nie był bezbronny śmiertelnik. I okazał się zaskakująco szybki jak na chodzące truchło. I w dodatku jęczący z bólu... Giordano jednak zamierzał wybawić biedaka od tych mąk.
Trzeba było przyznać, że ochroniarz Rabii, mimo swej dolegliwości, był żwawy.
Doskoczył błyskawicznie i ciął szablą, dźwięk uderzającego o siebie metalu i iskry świadczyły o tym, że jego atak został zablokowany. Miecz Giordano stanął na drodze broni nieumarłego. I wtedy...szybki ruch lewej ręki. Tak które trzymała wypadające wnętrzności i poruszyła się błyskawicznie . A Włoch widząc to, odruchowo odsunął się na bok ledwo unikając groźnego pocisku. Kindżału który truposz trzymał w swych wnętrznościach, a który miał być śmiertelną niespodzianką, dla każdego gościa. Kindżał wycelowany w twarz mignął ją o kilka centymetrów.
Krab niezbornie poruszał się na ziemi. Co nieco zdziwiło Giordano, nie sądził by jeden cios szablą mógł powalić starego Gangrela tak łatwo. Tym bardziej trzeba będzie się wystrzegać tego truposza. Do Kraba podbiegał jeden ze Zwierząt, ale nie Cykada. Ona nadal siedziała na koniu, będąc biernym obserwatorem sytuacji. Uśmiechała się. Czyżby bawił ją upadek jej najwierniejszego sługi i powiernika, jakim był Krab. A może przyglądała się kolejnemu przedstawieniu... śmiertelnemu tańcu Zealoty i trupiego sługi Rabii.
Włoch nie miał zamiaru rozważać tej kwestii. Obie dłonie zacisnęły się na jego mieczu, odskok i doskok do wroga i zamach z całej siły. Im szybciej zakończy tą walkę, tym lepiej. Nie chciał sprawdzać ile jeszcze niespodzianek kryją w sobie chodzące zwłoki. Jedno szybkie szerokie cięcie. Jeden zamach całej siły, by rozpłatać truposza na pół.

- Uważaj! - krzyknął Krab, głos miał dziwny i zniekształcony. - Nie daj się zaciąć!
Zweihander zanurzył się w zwłokach, chrupnęły kości. Ostrze ugrzęzło we wnętrznościach truposza, a on sam mimo miecza tkwiącego w swym ciele nadal był dość żywotny. Choć to określenie nie bardzo pasuje do animowanych zwłok. Machała łapskami próbując do sięgnąć Giordano i zadrasnąć Brujaha pazurami. A ten słuchając rad Kraba, puścił rękojeść miecza i odskoczył sięgając po rapier.
Broń raczej mniej przydatną w tej walce. Ale cóż. Na szczęście miecz wystarczył. Truposz ruszał się coraz wolniej i słabiej. Osunął na kolana. Upadł. Próbował się jeszcze doczołgać się do Włocha. Ale to co ożywiało rozpadająca się tkankę, zdawało się z niego ulatniać. Po chwili był trupem... w każdym znaczeniu tego słowa.

Krab tymczasem ukląkł na ziemi i rozharatał sobie szczypcami ręce powyżej łokci - tam, gdzie nie ma już pancerza. Z ran żwawo tryska krew, spływała strugami, pokrywając „ręce” Kraba szkarłatem. Zapach krwi...wampirzej krwi, drażnił nozdrza. Ale nikomu nie przyszło do głowy, by jej posmakować. Wiadomo było, że jest zatruta.
Dookoła Gangrela tworzyła się czerwona sadzawka, w której centrum on siedział.
Cykada zeskoczyła z konia, zaś Giordano uwolniwszy miecz z truchła spojrzał w kierunku chatki Rabii. Choć nazwa ta nie bardzo pasowała do tego miejsca.

Pani Zwierząt schyliła się i podniosła do oczu broń sługi Rabii, przyglądała się ostrzu przez chwilę, a potem szerokim zamachem posłała broń wysoko, między skały. Szabla zabrzęczała między kamieniami, a Cykada otarła dłonie o suknię.
- Starzejesz się. Dałeś się podejść jak głupi - oznajmiła ostro.
Krab nadal klęczał w kałuży własnej krwi, na dnie ciemnych oczu zaczynały się jarzyć niebezpieczne ognie, ale nadal nie drgnął, opuścił tylko głowę, pogodzony z każdym możliwym osądem - i końcem.

Pokręciła głową z niesmakiem, a potem weszła w sadzawkę krwi nie unosząc skraju szat. Materiał sukni szybko pił vitae, ciemniejąc aż do kolan. Krab też pił z podanego mu nadgarstka, obejmował ją ciasno ramionami za kolana, ciągle na klęczkach... stracił równowagę gdy wyszarpnęła rękę z jego uścisku, poleciałby do przodu twarzą we wsiąkającą w pył własną krew, gdyby nie podtrzymał go rybiooki młodzik. Ten chyba cenił stan swojej przyodziewy wyżej niż Cykada, bo starannie podwinął rękaw koszuli, zanim podzielił się krwią.
- Kończyć szybko i w drogę - rzuciła zebranym wokół wsiąkającej już w ziemię karminowej sadzawki morskim wilkom. Oparła się o koński bok, przyjrzała się bez zainteresowania własnemu rozharatanemu nadgarstkowi i przeciągnęła językiem po ranie.
Giordano spoglądał na nią, chłonął spojrzeniem każdy jej ruch każdy gest. I każde przeciągnięcie językiem po ranie. Po chwili jednak otrząsnął się z tego jej mimowolnego uroku rzuconego przypadkiem na Włocha.
Kordem zrobił nacięcie na przedramieniu i podał Krabowi, wtrącając się zaraz po rybiookim pachołku. Nie chciał czekać w kolejce. Pozwolił Gangrelowi upić swej krwi, nie odzywając się nic. A potem ustąpił pola pozostałym. Wskoczył na swego konia i krzyknąwszy do Cykady.- Ruszę naprzód, upewnię się że droga do jej siedziby nie kryje podobnych tej, niespodzianek.
Jeśli jakaś się kryje. Na pewno skuszą się na samotnego wampira.-
Nie zamierzał czekać, aż inni dokarmią Kraba.
Był trochę głodny. Utracił wszak też nieco krwi wcześniej, podczas walki z Morzem Szczurów. Był głodny i zniecierpliwiony. I to zniecierpliwienie nie pozwalało mu czekać.
To zniecierpliwienie kazało mu ruszać dalej, wierzyć w swoją Fortunę i umiejętności.
Ruszył do przodu , po drodze wyrywając swój miecz ze zwłok i zerkając za siebie.
Pamiętał jej słowa. ” Moja jest też zemsta i moja droga do zemsty. Nie będę się nimi dzielić ani z tobą, ani z nikim innym. Chciałeś dołączyć do sfory, respektuj moje prawa. Miejsce każdego w sforze jest za moimi plecami.”... ale też pamiętał i swoje. „- Dołączyłem do twej sfory i respektuję twe prawa... ale co zdobędę, to moje. Cokolwiek to będzie.”
Giordano zastanawiał się czy Pani Zwierząt zdaje sobie sprawę, że i ją zalicza do swych potencjalnych zdobyczy.

Zealota ruszył dalej, z zweihanderem w jednej dłoni. Niczym rycerz z legend arturiańskich rzucający wyzwanie Złu czekającemu w ciemnościach nocy. A to, że będąc Kainitą, czyli owego Zła wcieleniem, nawało sytuacji ironiczny wymiar.

Giordano przemierzał drogę, nie zwracając uwagi, czy jacyś Zwierzęta już gnają mu za plecami, po tej zaniedbanej i chyba nieco zapomnianej drodze. Brujah jednak nie zważał na drogę, mając spojrzenie utkwione w znajdującym się na końcu drogi domostwu Rabii. I potencjalnej zdobyczy, jaką była głowa owej wampirzycy. Osobiście nic do kapadocjanki nie miał i nie żywił do niej wrogości. Niemniej była ona stopniem przybliżającym go do celu i mającym ugruntować jego chwiejną pozycję... przynajmniej na razie.
Im bliżej był jej domostwa, tym wyraźniej widział otwarte bramy. Zacisnął zęby w gniewie. Czyżby ona zdołała już umknąć, a może ... ktoś go ubiegł?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 27-01-2011, 10:18   #87
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
„Kitab al-amsal” autorstwa Wahb Ibn Munabbih. - Ali czytał tytuł kolejnej pozycji wręczonej mu przez Manuela - “Księga przysłów”.
- Księga przysłów?! - zdumiewał się po raz kolejny astrolog - To powstało jeszcze przed Islamem! Na środkowy.
Pracowali w pośpiechu. Kolejny tom trafił na jeden z trzech stosów, ten pomiędzy dwoma innymi. Według naprędce ustalonego przez Manuela porządku na środkowy stos trafiały pozycje niezbyt może dlań zajmujące w swej treści, ale za to na pewno mające wielką wartość materialną chociażby ze względu na swą unikalność czy wiek. Pierwszy stos, znajdujący się w kącie i najbardziej niedbale ułożony - to były odrzuty, z których każdy i tak był mimo wszystko dla tego nałogowego bibliofila ciosem w serce. Ostatni stos, najmniejszy - był jednocześnie najbardziej cenny. Lądowały na nim rzeczy, które odnosiły się w różny sposób do studiów Manuela i co do których, by je zabrać i wywieźć, odciąłby sobie on kawałek ciała żeby kosztem tego wierzchowiec mógł powieźć więcej.
Na stos odrzutów księgi lądowały w nieładzie, rzucane przez Alego i czasem Mewę, ale i tak towarzyszyły temu groźne i oburzone fuknięcia astrologa, by uważać. Pod pozostałymi dwoma stosami zawczasu ułożono odnalezione w domostwie kawały grubego sukna i kilimy, które w odpowiedniej chwili po zawinięciu i zawiązaniu miały służyć za worki. Na ostatnim stosie astrolog układał dzieła osobiście, z taką pieczołowitością, jakby były one wykonane ze szkła. Trafiały tu rzeczy mające związek z naukami magicznymi, powiązane z astrologią lub innymi dziedzinami, w których Manuel się specjalizował.

- Co z moim łupem? - spytała Mewa. Jej oczy błyszczały w świetle pochodni.
- Dotrzymuję obietnicy. - odparł astrolog - Nie tylko dlatego, że Ci zaufałem. Dotrzymuję jej zawsze. Wbrew temu, co zapewne słyszałaś o dotrzymywaniu obietnic przez członków mojego klanu.
Rozejrzał się po walających się wciąż wszędzie tomach.
- Wyjedziesz stąd ze swoim łupem, pod warunkiem że go odnajdziemy. Gdy ja go znajdę, dam Ci go. Ale ty sama też go szukaj, a jeśli znajdziesz coś co odpowiada opisowi, my potwierdzimy Ci treść. Zaczynaj. Miej też baczenie na czas, bo przyznaję że w obliczu takich skarbów tracę nieco głowę i mogę utracić poczucie jego upływu. Wracajmy do pracy.

Płatnerz okazał się kluczem do rozpoznania zawartości ksiąg, z których większość była sporządzona w egzotycznych tu językach. Okazało się, że zna perski, arabski i łacinę - co najważniejsze w piśmie też. Nawet jeśli nie orientował się w treści czy temacie dzieła, astrologowi wystarczało w zupełności, że potrafił przetłumaczyć tytuł czy wybrany na szybko krótki, ale istotny fragment. Takie informacje wystarczały, by ocenić tematykę, przydatność i unikalność danej pozycji.

Gaudimedeus przerzucał więc szybko księgi, podrzucając kolejne woluminy do odczytu przez Alego, a w zależności od otrzymanej odpowiedzi fukał, krzywił się, uśmiechał, dziwił albo czasami otwierał szeroko oczy, nie potrafiąc ukryc wręcz dziecięcej fascynacji. W tych ostatnich przypadkach sam wydzierał księgę, by położyc ją na ostatnim, najcenniejszym stosie.

- Niedługo tu będą...- usłyszał głos dziewczyny, jakby dobiegał ze studni.
- Słucham...? - z trudem oderwał wzrok od przerzucanych naprędce stronic.
Mimo iż pracowali w pośpiechu, czas kończył się nieubłaganie. Mewa zaczynała kręcić się i ponaglać ich, dając do zrozumienia, że należy finalizować...

No właśnie, co? Rabunek? Ratunek? Różnica litery, w zależności od czytelnika. W zależności, jaką literę zobaczy.
...i pod warunkiem, że będzie piśmienny. - pomyślał kwaśno astrolog, ale na szczęście te ponure rozmyślania przerwał zachwyt nad kolejnym odczytanym przez Alego tytułem.

- Niedługo...- zamrugał oczyma, po czym podjął szybką decyzję. - Dobrze więc. Pakujmy ostatni stos i w troki. Jeśli zdążymy, od razu bierzmy środkowy.
Wór z najcenniejszymi dziełami został zawiązany liną, a wkrótce przytroczony do jednego z wierzchowców. Manuel nie miał teraz czasu nawet na wdzięczność, ale zapamiętał dobrze że Ali zgodził się odstąpić i swojego wierzchowca. Oznaczało to dla astrologa bardzo wiele. Oznaczało to życie dla wielu bezcennych dzieł. Nie było to coś, o czym mógłby kiedykolwiek zapomnieć. Ten jeden koń był wart tej nocy królestwa.
Zdążyli załadować na konie również drugi, pokaźniejszy i cięższy, ze stosów. Manuel troskliwie, choć w pośpiechu przykrył toboły wykonane z kilimów najprostszą, najbiedniej wyglądającą derką jaką udało mu się znaleźć w szalonym biegu przez opustoszałe domostwo. Nie należało nęcić przypadkowych złoczyńców błyskiem skarbu. Otarł pot z czoła. Dźwiganie ciężkich tobołów to nie było coś, do czego był przyzwyczajony. Mięśnie bolały, mimo iż ten akurat ciężar był najsłodszy z możliwych.
- Jadą! - dobiegł go głos gdzieś z wysoka. Na okapie, wychylona niczym kamienny gargulec, majaczyła sylwetka Mewy. Stojący na dole wytężyli wzrok. Manuel nie wiedział jak było z Alim, ale on nic nie dostrzegł. Głuche i ciche tąpnięcie, a zaraz po nim z ciemności wynurzyła się obserwatorka, już na ziemi, przy nich.
Wiatr przybierał na sile.
-Musimy jechać! - pociągnęła go za rękaw.
Popatrzył w stronę domostwa. Pod powiekami miał wciąż obraz tamtego miejsca. Wciąż wiele pozycji nie udało się przesortować, kto wie jakie rzeczy mogły się tam kryć. Poza tymi rozrzuconymi na podłogach tajemnicami, pozostał tam pierwszy stos - mimo iż odrzucone, te księgi wciąż miały dlań dużą wartość.
- Zostanę. - ujął ją za ramiona - Muszę. Muszę przynajmniej spróbować.
- Nie możesz...Oni...
- Jedźcie już. - popatrzył na Alego, a potem znów patrzył już tylko na nią - Mój koń też, księgi są ważniejsze. Dogonię was. Mewo, czekaj na mnie tyle ile zdołasz w tym miejscu, o którym Ci mówiłem. Jeśli zdążę, wniesiemy księgi do miasta. Jeśli nie, zabierz je na razie tam gdzie proponowałaś. Ruszaj, nie chcę by twoi znaleźli Cię w moim towarzystwie. Nie chcę tego dla Ciebie. Ruszajcie!
- Ja też zostaję. - głos Alego był spokojny jak tafla ciemnego jeziora.
- Nie, oni...- zaczął, ale ciemnoskóry powtórzył swoją decyzję, uprzejmym ale jednocześnie stanowczym tonem:
- Nie opuszczę tego miejsca, Gaudimedeusie.

Wiatr niósł już niedaleki tętent kopyt. Stali tu już tylko we dwóch. Przed wejściem do domu, na którym wszędzie było już widać dotyk lodowatych palców śmierci. W nocnym powietrzu, w którym czuć było woń rozkładu i nieuchwytną dla nozdrzy nutę zniszczenia, płynęły słowa w łacinie:
- Zostaw mnie tu samego, proszę. Na zewnątrz. - mówiło wciąż ledwo widoczne w ciemności widmo - ...nie powinieneś stać przy mnie. Zwierzęta... Nienawidzą mojego klanu chyba jeszcze bardziej niż twojej rodziny. Nie wiem, jak to się skończy. Nasze drogi muszą się tej nocy już rozejść. Powinienieś stąd odejść.
- Wiesz dobrze, że tak się nie stanie...Będę czekał w domostwie.
- Płatnerzu...Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze, w inną noc. Wiedz jedno. Choć więzi klanowe stawiają nas w rolach wrogów, niewielu zrobiło dla mnie tak wiele jak ty. Dlatego niezależnie od tego, co się stanie...Pozostaniesz mi przyjacielem.
Niedaleki, nagły jazgot i szczęk oręża zagłuszyły nieco słowa odpowiedzi. Może wcale jej nie było. Nie, jednak była i niosła ze sobą ważne przesłanie. Po wygłoszeniu jej, wampir z szablą zaczął znikać w czarnym otworze drzwi. Manuel zdążył jeszcze położyć mu rękę na ramieniu.

- Pro benevolentia... Valde gratias ago.


Sam...

Gaudimedeus uspokajał umysł, wpatrzony w drgający płomień pochodni. W miarę jak cichł tętent koni unoszących w bezpieczne ciemności skarby wiedzy, jego umysł brało w posiadanie przeświadczenie, że postąpił dobrze i słusznie, że wszystko i wszyscy – szukający odkupienia Ali, szukająca po omacku oświecenia Gangrelka i on sam – znaleźli się w zrujnowanym domostwie sokolników nie bez przyczyny, i choć ich drogi ledwie przez mgnienie biegły razem – gdzieś w tym biegu z dłońmi pokrytymi kurzem z wiekowych stronic zaszło coś niezwykłego i doniosłego, co odciśnie piętno na przyszłości. Być może mieli się już nigdy nie zobaczyć – i dwoje potomków Maurów też musiało to czuć. Zostawili mu miast pożegnania słowa, które w ich mniemaniu miały go prowadzić niczym gwiazda przewodnia, wskazująca zbłąkanym na morzu drogę do bezpiecznego portu.

- Ja – Ali podkreślił starannie to słowo – nie zgadzałem się z Mehmedem, ani Rabią, której serce jest moim domem. Ja zawsze wierzyłem, że jeśli dać nam wybór, pójdziemy w stronę światła, nie będziemy chcieli plugawić dusz nurzaniem ich we krwi. - powiedział, zanim zniknął w trzewiach domu - Moja księga, oprawna w niebieski aksamit, malowana w kwiaty ostu. Schowałem w jukach, Gangrelka uwiozła razem z innymi.

Manuel myślał teraz o Mewie..

Mewa nie miała dla niego uśmiechu pogodzonego z losem. Zaciskała usta i szarpała niecierpliwie głową, patrząc raz za razem w otwartą paszczę bramy. Pochyliła się gwałtownie, zacisnęła dłoń na jego nadgarstku i musnęła spierzchniętymi ustami jego skroń, tam, gdzie pachnące powitalne pocałunki składała zawsze Graziana.
- Ona jest już jak zwierzę – wyszeptała mu prosto w ucho, gdy jak zaczarowany patrzył na szczupłą zaciśniętą na swojej ręce, dłoń, której paznokcie Bestia odmieniła na zawsze w żółte, ptasio zakrzywione szpony. – Może nie kojarzyć, kim jesteś i że coś ci obiecała. Ona niewiele pamięta, bardziej dawne czasy, a ostatnie dni – słabo i we fragmentach. Ojciec pamięta za nią, to on jej strzeże, on jej przypomina… by była taka, za jaką poszedł. Honorowa, dumna i silna. Jeśli nie będzie ojca, a ona pójdzie na ciebie… padnij na ziemię, nie ruszaj się. Ona na ogół nie rusza tych, którzy już leżą.
- Dziękuję, Mewo...- pogładził Jej twarz - Jedź już, proszę...Jedź!

Parskanie konia przerwało wspomnienie.. Spieniony wierzchowiec wypadał na dziedziniec, niosąc samotnego jeźdźca z mieczem w dłoni. Gaudimedeus wyprostował się i uniósł wyżej pochodnię.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 27-01-2011 o 17:41.
arm1tage jest offline  
Stary 27-01-2011, 14:01   #88
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Giordano vs Gaunimedes XD

Nadjeżdżających witał ponury widok splądrowanego już częściowo domostwa. Na placu przed wejściem, niedaleko szkieletu porzuconego drewnianego wozu majaczył niewyraźny kształt dość wysokiej sylwetki. Zjawa z pewnością nie byłaby prawie w ogóle widoczna, gdyby nie trzymana przez nią zapalona pochodnia. W blasku jej ognia dało się zauważyć, że niewyraźny obraz tego ducha jest prawie w zupełności pozbawiony odzienia i wymalowany w dziwne wzory. Wyprostowany, samotny mężczyzna w bezruchu oczekiwał sfory, ukazując w świetle ognia swoją znajomą większości nadjeżdżających twarz.

Wpadający na dziedziniec Zealota z wyciągniętym Zweihanderem, nie tego się spodziewał. Chociaż... może to kolejna sztuczka Rabii? Twarzy nie rozpoznawał. Od niedawna w Ferrolu, Strazza znał jedynie kilka wampirów z tutejszej koterii. Tak więc widok “zjawy” zrobił na nim piorunujące wrażenie. Zatrzymał spienionego już konia kilka metrów przed “duchem”. Nadal trzymał miecz wzniesiony do walki...jednakże eteryczność przeciwnika pozbawiła go pewności siebie. Tamten trupek miał nieprzyjemne niespodzianki. Jakie sztuczki przygotował ten przeciwnik?

Upiorny mężczyzna nie był w domostwie sam. Ze stajni wyjrzał młodzieniec w porwanym odzieniu, obrzucił Włocha panicznym spojrzeniem i skrył się na powrót za uchylonymi odrzwiami. W domostwie coś trzasnęło, coś upadło z dużej wysokości, w trzewiach zrujnowanej siedziby nadal rozbrzmiewały pospieszne kroki rabusiów. Za przesłoniętym pięknie kutą w kwieciste wzory kratą oknem na parterze jakiś cień poruszył się i zniknął. Giordano rzucił szybkie spojrzenie za siebie - droga, która go tu przywiodła, była pusta, choć wyczulony niezwykle słuch wychwytywał parskanie koni i niewyraźne głosy Zwierząt.

- Pan Giordano di Strazza... - dźwięk jego własnego nazwiska wypowiedzianego nagle przez zjawę sprawił, że przeniósł bystro wzrok z powrotem na nieruchomą postać. Duch uniósł jedną otwartą dłoń ku górze, jego głos był pewny, choć wyczuwało się w nim napięcie - ...a więc spotykamy się po raz trzeci. Ukłony od Gaudimedeusa z Domu Tremere.

-Sępy przyszły ucztować na padlinie? A może i ty chcesz zdobyć trofeum tej nocy. Głowa Rabii pewnie więcej warta niż głowa Ravnoski.- odparł Giordano spoglądając na zjawę już mniej złowrogim spojrzeniem, a ręka z mieczem opadła w dół.- Co cię sprowadza do tego miejsca Uzurpatorze?

- Wybacz, panie... - wampir opuścił wolną dłoń wzdłuż ciała - ...ale jeśli chodzi o sępy, to jak słyszę nie tylko moje skrzydła szumią dziś nad tą doliną. Mamy Krwawe Łowy, czyż nie tak? Mamy równe prawa w nich uczestniczyć.

-Pani Zwierząt znaczy swój szlak ogniem i krwią. A ja. Ja zostałem jej zwiadowcą na tę noc. Ja ów szlak zemsty przecieram.- Giordano zeskoczył z wierzchowca, a choć spory miecz trzymał opuszczony, to dłoń na nim zaciskała się mocno.- Ostrzegam panie Gaudimedesie, jeśli zamierzasz stanąć na jej drodze, zetrze cię w proch, jak każdą przeszkodę.

- W żadnym razie nie jest to moim zamiarem, więc przeszkodą ani Jej, ani Tobie nie będę. - odrzekł astrolog wyważonym tonem - Mam do Niej jedną prośbę tylko. O jedną rzecz prosić się ośmielę.

-To nie jest noc na prośby Tremere. Ale...- Brujah spojrzał za siebie i nasłuchując odgłosów zbliżającej sfory Zwierząt.- Porozmawiać z nią zdążysz. Choć pewnikiem krótka to będzie rozmowa. Powiedz mi jednakże... wiesz, gdzie Rabia się skryła? No i jeszcześ nie powiedział, co tu robisz.

- Powiedziałem. Lecz jeśli tego chcesz, powtórzę. Poluję. - mówił bardzo spokojnie Manuel - A skoro tak, to nieroztropna to rzecz z konkurentem dzielić się wiedzą, gdzie zwierzyna zimuje. Jedna to materia. Druga, ta najważniejsza, Pani Twojej z prośbą pokłonić się zamierzam. W gwiazdach przyszłość czytając, że tu ona dziś w tej porze zawita zawczasu wiedziałem i Jej tu oczekuję.
-A więc, jeszcześ nic nie upolował, co?- zmrużywszy nieco oczy Zealota uśmiechnął się. Przez chwilę milczał, wreszcie skinął głową.- Prawda to. My dziś o to samo konkurujemy. A kto lepszy, ten rybkę tej nocy ułowi. Więc...- Zealota zacisnął obie dłonie na mieczu.- Zamierzasz stawać na mej drodze do domostwa, by utrudnić mi poszukiwania? Czy też wystarczy ci przewaga w łowach, jaką zdobyłeś przybywając tu pierwszy, Uzurpatorze?
Na wymalowanej w niejasne symbole twarzy, przez którą było widać zarysy obejścia, również po raz pierwszy pojawił się nikły uśmiech.
- Skoro o Rabię pytasz panie, znaczy to że i do Ciebie jeszcze nie uśmiechnęło się szczęście tej nocy. A że dziwne upodobanie dziś przejawiasz do chęci usłyszenia wszystkiego dwa razy, powiem ponownie: droga wolna, nie będę Ci przeszkodą. Odmienne są tropy, którymi na tych łowach podążam.
Gaudimedeus odsunął się z drogi wiodącej przez dziedziniec prosto do wejścia, uprzejmym i zamaszystym ruchem dworzanina, po czym stanął półprofilem do Brujaha.

Miał rację Gaudimedeus, Giordano wszystkich jego słów żądał potwierdzenia. Ale, czyż bracia z Hiszpanii nie nazywali Tremere zdradliwymi psami, które zrobią wszystko dla potęgi? Czyż zabójcy Saulota, o ustach pełnych kłamstw, zasługiwali na zaufanie?
No i...czyż krew którą bratał się ze Zwierzętami i ich Panią, nadal nie krążyła w jego żyłach? Choć jej wpływ słabł powoli.
Wielki miecz spoczął na ramieniu di Strazzy. Giordano uśmiechnął się do Tremere ruszając w kierunku wejścia do domostwa.- Życzyłbym ci powodzenia patrzący w gwiazdy, ale... nie leży to w moim interesie.
Ukłon Tremere był krótki i oszczędny. Gdy rzucał słowa przechodzącemu obok Zelocie, twarz astrologa była poważna, bez śladu uśmiechu.
- Niech wygra lepszy.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 27-01-2011 o 23:34.
abishai jest offline  
Stary 09-02-2011, 14:19   #89
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Kostaki z westchnieniem opadł na krzesło, wypuścił z objęć dziewczynkę i pieska.

- No co? - zapytał niewinnie. - Miałem je zostawić?

- Nie, oczywiście, że nie. - Drwinę w jej głosie nawet on wychwycił. - Wszak powinnością silnych jest bronić słabszych przed gwałtem i nieprawością.
Przeniosła następnie wzrok na dziewkę w futrze u stóp swoich teraz spoczywającą.

- Wiernieście służyły pani swej, Sarze?

Dziewczyna klęcząca przed nią przycisnęła do ust jej starczą dłoń, zrosiła ją gorącymi łzami, zapewniając o swojej lojalności, przydatności i umiejętnościach. Dziewczynka bawiła się się pieskiem, ukryła twarz w jego białej sierści. Zza pazuchy wydobyła mały szylkretowy grzebyk. W końcu nic dziwnego, dzieci nikt nie przecież nie pyta o przekonania czy stanowisko.

Szarlatani są mistrzami iluzji. A iluzja to nie tylko zręczne palce oszukujące oczy. To także poleganie na tym, czego oczy nie chcą widzieć.

- Dziecko? - Luisa zwróciła się bezpośrednio do dziewczynki. Mała podniosła głowę, rozejrzała się, jakby się chciała upewnić, czy o nią chodzi. Twarz miała zaskoczoną i niewinną, ale jej oczy były oczami starej kobiety, doświadczonej, chytrej i przemyślnej.

- Pani Sara... była dobraaa - wydukała dziewczynka, mnąc kraj sukienki w palcach i zerkając na Luisę nieśmiało. Oczy jej zawilgotniały, z nosa wyciekł najprawdziwszy smark, dzięki czemu dona de Todos mogła naocznie stwierdzić, że w mieście władanym przez jej brata nie tylko Rzemieślnicy przejawiają talent do wystawiania przekonujących teatrum.

- A czy mnie służyć będziesz?? - Dona de Todos przyglądała się uważnie dziecku, dokładnie studiując jego twarz, taką dziecinną, taką niewinną, a jednak nie do końca będącą tym co widziała. - Czy mnie wiernie służyć będziecie?? Wiernie?? Lojalnie??

Ładna dziwka popłakała się, nie wiedzieć, czy z wdzięczności, czy ze szczęścia.
- Tak, tak! - kiwała skwapliwie główką.
Dziewczynka zaś się zastanawiała. Ledwie moment. Po nim zaś nastąpiła nie do końca zaskakująca w jej sytuacji wolta.
- Nie ma wyboru. Dla mnie, już nie. Sługa może poruszać się pomiędzy lojalnością a zdradą. Do czasu. Sara naprawdę jest dobra - Kostaki wstał, zaniepokojony poważnym głosem dziecka, ale dziewczynka już schyliła się, podnosząc z ziemi pieska. - Ale Matuzalem będzie służył - pogłaskała pudla z uśmiechem. - Ja mam na imię Catalina, pani de Todos - dygnęła leciutko.

Luisa zastukała laską w podłogę i w drzwiach stanęła jedna z jej służek.
- Zabierz dziewczynę. - Rozkazała. - Umyjcie ją,przebierzcie, doprowadźcie do porządku.
- Idź z nią. - Nawet nie spojrzała na towarzyszkę dziewczynki.

A kiedy zostali sami zwróciła się ponownie do małej.
- A jeżeli zażądam dowodu lojalności??

Catalina odstawiła psa, schowała starannie grzebyk za pazuchą.
- Jesteś bystrzejsza niż twój wykidajło... - oznajmiła wesoło i bezczelnie.
- Ej! - warknął Kostaki.
- ... i wiesz, kiedy takie życzenie - ciągnęło nierażone dziecko, zmieniając "rozkaz" na "życzenie" z uśmiechem świadczącym, że zrobiło to świadomie - nie będzie spełnione.
Podeszła do patery z owocami, z której wybrała sobie dojrzałą figę, zważyła owoc w małej dłoni.
- Szarlatani nie cieszą się powszechną przyjaźnią Spokrewnionych. Ale także wiedzą, co to wdzięczność. Zarówno za okazaną pomoc, jak i za zadany cios. I mają długą pamięć, dona de Todos.

- Bardzo dobrze. - Luisa uśmiechnęła się do dziewczynki, ale był to zimny i wyrachowany uśmiech. - Spokrewnieni ogólnie mają długą pamięć.


- Kostaki. - Zwróciła się do swojego przyjaciela, tym razem ton jej głosu był inny, dużo serdeczniejszy. - Przeprowadzamy się. I potrzebujemy więcej służby. Potrzebujemy i kogoś kto zna to miasto - Tu spojrzała na dziewczynkę. - dobrze. Naszym nowym domem będzie pałac hrabiego Vargasa

Góral łypał podejrzliwie na przeżuwającą figi dziewczynkę. Rozjaśnił się na słowa Luisy, gwizdnął przeciągle.
- Pałaaaac. Nie tracisz czasu, Luisa.
Catalina z apetytem wepchała w usta ostatnią figę.
- Znam miasto - oznajmiła z pełnymi ustami. Słodki sok ciekł jej po brodzie. - Siłą rzeczy, od dupy strony najdokładniej.
Kostaki wytrzeszczył oczy, słysząc wulgarne słowa z ust dziewczynki, mimo woli roześmiał się rubasznie.

- A teraz chcę poznać szczegóły. Co tam się właściwie stało?? - Spojrzała pytająco na Kostakiego.

Gangrel strzelał kostkami ogromnych dłoni, oblizał wargi. Ani chybi zmalował coś poważnego. Donę de Todos ogarnęło dziwne uczucie - na poły zgroza, na poły rozbawienie.

- Z przodu tłum był, szarpać mi się nie chciało, to ode tyłu zaszedłem... - zaczął głosem, jakim wyznaje się księdzu na spowiedzi szczególnie wstydliwe grzeszki. - Tedy zachodzę, a tam dwóch knechtów trzyma dziewkę, rozdzianą, trzeci już na niej podryguje... No, tedy puknąłem w głowę, raz jeno, delikatnie.

Catalina grzebała w owocach, wreszcie zdecydowała się na pomarańczę.
- Raz jeno, delikatnie - poświadczyła, oglądając słoneczny, pachnący owoc z pożądliwością na twarzy. - Wyrwał tralkę z poręczy schodów, i raz jeno, delikatnie puknął. Mózg prysnął pod sufit.

Kostaki chrząknął.
- Tedy tamtych dwóch też musiałem...
- Ale delikatnie - usprawiedliwiła go dziewczynka fałszywie poważnym tonem. - Nie cierpieli, a przynajmniej nie cierpieli zbyt długo.
- I naprawdę nie wiedziałem, że to inkwizycja, dopóki żem tego klechy tam w korytarzu nie zobaczył! Myślał żem, że to jeno knechty po żołniersku zabawiają się.
- Sługa Trędowatych mówił co innego - zasugerowała groźnie Luisa.
- Tam sługi będę słuchał! - żachnął się Kostaki.
- W każdym bądź razie - pociągnęła Catalina wesołym tonem. - Twój Cerber był widziany i został przeżegnany przez Adama Schireben, proboszcza kościoła Zwiastowania, który wkroczył nam dzisiaj do burdelu jak do własnej kaplicy, na czele braci inkwizytorów i knechtów, by wypalić ogniem wiary to gniazdo grzechu, wszeteczeństwa i rozpusty, jak nam oznajmił ode progu.
- Zabił go? - spytała zimno Luisa.
- Ależ skąd. Tylko raz, delikatnie...
- Złapał za gardło, podniósł do góry, prawie udusił przy tym, zapytał, czy dobrze zapamiętał sobie jego twarz, bo on księdza ma dobrze w pamięci. I że odwiedzi go w razie potrzeby. Potem rzucił nim w nadbiegających pachołów. To było głupie, ale takie spektakularne. Potem uciekliśmy.
- Odeszliśmy.
- Niech ci będzie. Potem odeszliśmy, bardzo szybko, przypadkiem tylko klucząc po zaułkach.
Dona de Todos westchnęła głośno, było to westchnienie typu "o Boże!! gorzej już chyba być nie może" lub "za jakie grzechy??"
Pokręciła też z rezygnacją głową. Następnie przeniosła wzrok na dziewczynkę.

Grzech obżarstwa.

Przeszło dostojnej matronie przez myśl przyglądając się z odrazą pożerającemu kolejne łakocie dziecku.

Kostaki powiedział już wszystko co mógł i Ventrue dobrze o tym wiedziała, ale nie były to te szczegóły, które chciała poznać. A nie panujący nad swoim obżarstwem potwór w skórze dziecka wiedział znacznie więcej. I dona de Todos chciała to wiedzieć.

- Szczegóły!! - Wbiła wzrok w potworka, dudniąc przy tym pacami o blat stołu.

Dziewczynka wpierw obrzuciła ją złym spojrzeniem,potem zadrgała jej broda, zawilgotniały oczy, z których potoczyły się strugi rzęsistych łez. Wybuchnęła urywanym szlochem. Kostaki potarł czoło dłonią:

- Dona de Todos - choć mówił z szacunkiem i rewerencją, jak zawsze, gdy nie byli sami, w jego głosie znać było przyganę. - To tylko dziecko. Mała dziewczynka, której zabrali dom, skrzywdzili...
- Ty widzisz, to co one chcą żebyś widział. - Uśmiechnęła się dobrotliwie do przyjaciela. - Na mnie twe łzy nie działają. - Zwracając się do płaczącego dziecka już się nie uśmiechała. - Me stare oczy przejrzeć mogą wiele. Szczegóły chcę poznać.

Dziewczynka przerzuciła spojrzeniem pomiędzy panią de Todos a góralem.
- Przyszli z trzy godziny po tym, jak Sara wyszła na naradę do księcia. Dwóch braci inkwizytorów i knechci, zwykłe bydło. - głos miała ostry i zły. - Oskarżyli Sarę o sprowadzanie czarami zacnych mieszczan na drogę rozpusty... konszachty z diabłem dorzucili jak zwykle, żeby dobrze wyglądało. Ogłosili przepadek majątku - i zaczęli trzepać równo od góry do dołu, a przy okazji żaden, co chciał, nie przegapił okazji, by sobie ulżyć na ładnej dziwce, przemocą i za darmo. Inkwizytorzy i proboszcz Schireben w tym czasie ryli po komnatach w poszukiwaniu dowodów domniemanej współpracy. Co grubsze sprawki zdążyłam ukryć, ale obydwie wiemy, że jak chcą znaleźć, to znajdą, choćby i mieli podłożyć. Część dziewczyn zabrali na przesłuchanie, podejrzanie, że tylko te co ładniejsze, i co im do reszty urody nie zdążyli zepsuć. I naszego Santiago, wykidajłę, też... biedak sam się prosił. Umysłu wielkiego to on nie miał nigdy, ale coś go od wczoraj gryzło wyraźnie, miejsca sobie znaleźć nie mógł... jak kościelni przyszli, całkiem mu mózg rozmiękł, ze strachu chyba. Drzwi im otworzył, a potem gacie spuścił, obrócił się i nadstawił się do inkwizytora jak się suka psu nadstawia, jęczał jak głupi jaki... - Catalina machnęła ręką. - Sara się wścieknie. Wsadziła w ten burdel masę pieniędzy.

Dona de Todos nie odpowiedziała już nic potworowi w skórze dziecka, chociaż dobrze wiedziała, że ostatnie zdanie wypowiedziane przez małego obżartucha jest jak najbardziej prawdziwe, niestety.
Satar wampirzyca nie miała jednak czasu teraz roztrząsać tego wszystkiego. Jej myśli krążyły wokół nowej siedziby, którą podarował jej w swej łaskawości hrabia Vargas. I nie było istotne, że za ten przepiękny pałac przehandlowała potencjalnego potomka swego brata. Ba, była nawet z siebie bardzo zadowolona dona de Todos. I to bardzo.

Przenosiny do nowej siedziby odbyły się w miarę sprawnie, zwłaszcza, że nie stara Vantrue nie miała za dużo rzeczy.

Na koniec zostawiła bratu krótki list, w którym wyraziła wdzięczność za gościnę. Nie omieszkała także zaprosić go do swojej nowej siedziby. A wszystko to ubrane w jakże miłe dla ucha słówka.

A gdy służba wniosła ostatnią skrzynię Luisa wygodnie rozsiadła się w swej komnacie czekając co też przyniesie jej noc. Jej i miastu. Bo przyjmując prezent do hrabiego, wyraźnie zaakcentował, że zamierza na dłużej pozostać w domenie swego brata.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 10-02-2011, 13:32   #90
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Luisa


Luisa była... mogłaby nawet zaryzykować stwierdzenie, że była szczęśliwa. Dawny zamek gubernatora, zwany przewrotnie Zamkiem Słońca, stanowił odpowiednią i godną oprawę dla jej pozycji i wysokiego urodzenia. Zadowolony był również i Kostaki. Choć kilkoma dosadnymi zdaniami określił wypielęgnowany ogród, fontanny, wymyślne rzeźby i malowidła, przyznał bez nacisków, że to wszystko było Luisie potrzebne.
- Mówiłem, że nie możemy wyglądać na gołodupców - pomacał z uznaniem tkaninę, którą obito ściany i wyszczerzył zęby do wypchanego niedźwiedziego łba.
Luisa skinęła mu głową, przebiegła oczami po wewnętrznym dziedzińcu. Pomimo gruntownej przebudowy - hrabia Vargas był Rzemieślnikiem w każdym calu i podążał chętnie za nowymi prądami - nadal w wielu miejscach zamku widać było piętno Maurów.

Tych, których wyrżnąłeś lub przegnałeś, mały bracie. Czy to piętno przelanej krwi tak ci ciąży? Ten, kto nie potrafi ponieść ceny władzy, nie jest jej godzien.

- Sara nie będzie szczęśliwa - oznajmiła Catalina ze złym uśmiechem, a nie doczekawszy się reakcji, przejechała z piskiem paznokciami po stoliku pokrytym szylkretem - na oko piekielnie ekskluzywnym i diabelnie drogim. - Pozwoliłaś tym knechtem rozdrapać jej majątek. Sara...
- Dość! - Kostaki oderwał oczy od półnagich nimf wymalowanych na suficie, podniósł się spomiędzy brokatowych poduszek. - Dona teraz odpoczywa!
- Sara... - zaczął mały potwór upartym, piskliwym głosikiem.
- Nie przeciągaj struny, gówniaro. Poszukaj lepiej sposobu, w jaki możesz być przydatna. Nie utrzymujemy darmozjadów.
- Ta? Może sprawdzę, jakie skutki miało twoje bicie po mordach każdego, kto się podwinie? W tym czcigodnego Schirebena? - zajadowiciła jeszcze spod drzwi.

- Naprawdę uważasz, że będziemy mieć kłopoty z tym księdzem? - zapytał zmartwiony góral. Jej odpowiedź przerwało pukanie. Zamilkła, po czym usiadła na rzeźbionym krześle, poświęciła dłuższą chwilę na ułożenie sukni w równe, eleganckie fałdy i skinęła przyzwalająco głową.

Diego de la Vega, zarządca, którego otrzymała od Camilla razem z pałacem, nie był mężczyzną młodym - dzięki czemu od początku spojrzała na niego łaskawszym okiem. Pierwsze wrażenie z rzadka ją myliło - a tu widziała solidnego, mądrego i oddanego swej pracy i panu męża. Wyczuwała w de la Vedze żal do Camilla za nagły wyjazd i zostawienie go samego z obcą kobietą - ale nie było to nic, z czym w swoim mniemaniu nie mogłaby sobie poradzić. Nawet jeśli - a prawdopodobnie tak było - zarządca był dla Rzemieślnika kimś ponad zwykłego sługę i wiedział, do jakiego rodzaju przynależy jego pan. Tymczasem z przyjemnością przyglądała się szronowi siwizny na skroniach Diega, gdy spokojnym, głębokim głosem wyliczał jej przekazany majątek, tylko z rzadka wspomagając się spojrzeniem w pergaminy opatrzone krwawymi, woskowymi pieczęciami.



- Jak powiedziałeś? - przerwała mu nagle.
- Oreira, pani. To wioska na zachód...
- Nie, przedtem.
- Niebla del Valle.
- Co tam jest? - zapytała, ale już wiedziała, wiedziała... Matka zawsze chciała wiedzieć w szczegółach o poczynaniach Damaso.
- Szczerze mówiąc - Diego był zakłopotany - nigdy tam nie byłem. Mówią, że ruiny, przeklęte ruiny twierdzy Maurów, nawet tak to nazywamy: Castro los Mauros. Pół wieku temu zdławiono tam powstanie, wybito wszystkich, którzy schronili się w twierdzy.
- Słyszałam o rzezi - skwitowała krótko. - Ta dolina należała do hrabiego Vargasa?
- Została mu sprzedana lub przekazana... nie znam niestety szczegółów. Camillo... ekhm, hrabia Vargas zabronił, kiedy chciałem osiedlić tam chłopów. Zakazał tam chodzić czy sprowadzać ludzi, mówił... ekhm...
- Tak? - pociągnęła słodko Luisa.
Diego de la Vega podniósł na nią bystre oczy, o brązowych tęczówkach naznaczonych małymi plamkami jak płatkami złota.
- Mówił, że ziemia, która wypiła tyle krwi, woła o pomstę.
- To piękne słowa - zachwyciła się. - Będziemy sobie bajeczki opowiadać, panie de la Vega? Chętnie, ale później, dziś zdrożona i zmęczona jestem. Więc jeśli jest jakikolwiek powód, dla którego należy trzymać się od tej ziemi z daleka, chcę go poznać. Właśnie ten powód, a nie miodopłynne strofy, którymi pan mnie karmi.
De la Vega odłożył pergamin, który trzymał w dłoni, przyklękł na jedno kolano.
- Czy powody i przyczyny zawsze są wyraźne i ostro zarysowane, dona de Todos? Wiem, że mój pan bał się Niebla del Valle. Wiem, że odwiedził tę dolinę i że wszedł w jej posiadanie tylko po to, by zamknąć innym wejście do niej. Uważał, że nie można tam się bezpiecznie osiedlić. Chociaż minęło tyle lat.
- Hrabia bał się duchów? - zakpiła.
- Hrabia dopłynął do granic znanego świata - zwrócił jej uwagę tonem tak łagodnym i tak silnym, że zrobiło się jej wstyd za drwinę. - Rzucał wyzwanie morzu po wielokroć, jest wielkim żeglarzem i odważnym mężem. Bał się jednej rzeczy, jak my wszyscy. Zła. I był pewny, że Niebla del Valle jest złe. Czy dona chce usłyszeć, czego nie był pewien?
- Słucham.
- Powiedział: największe zło już stamtąd wyszło, i znalazło bezpieczne schronienie gdzie indziej.


Gaudimedeus


Poblask pochodni pełgał po obrączce na dłoni Manuela, układał się do snu w znakach, które Ali, syn Yosufa wyrył w miękkim metalu, w innych czasach, w innym świecie. Z nieba mrugała do astrologa krwawa Betelgeza, tak jak Mars przypisywana bogom wojny.

- Jad al-Dżauza - przemówił do gwiazdy jej arabskim imieniem, tak, jak zwał ją jego martwy nauczyciel. - Czy Ręka Olbrzymki może się zawahać? Jakie słowo ma moc, by ją powstrzymać?

Gdzieś na piętrze domu, w którym znikł Giordano, cicho brzęknął łańcuch, do uszu Manuela dobiegł łagodny, pieszczotliwy głos Alego... potem ciężkie stąpnięcia zwierzęcych łap nim zaległa cisza, śmiertelna cisza w jakiej kroczą wśród nocy synowie Haqima. Jakiekolwiek grzechy obciążyły sumienie płatnerza, nie zamierzał on raczej pokornie pochylić głowy pod miecz.

Pomiędzy jednym a drugim spojrzeniem rzucanym to na dom, to na zniszczoną, zarosłą chwastami drogę, Manuel spojrzał w niebo, w poszukiwaniu drogi lub być może - wskazówki.
Będzie padać. Tylko to mógł stwierdzić z całą pewnością, i ta konstatacja nawet go ucieszyła. Dobrze, to dobrze. Mewa ma dość rozumu, by schronić księgi przed deszczem, a woda zmyje ślady, zatrze zapach. Nie znajdą jej.

Wąwóz już tętnił wrzaskiem nadciągającej sfory. Twarz Manuela stała się nieruchomą maską, jaką zwykł nosić każdej nocy przed Spokrewnionymi. Do bramy zbliżało się wściekłe ujadanie.

Chudy mąż w brunatnej galabiji wyrósł z cieni przy bramie. Pustułka podskakiwała niespokojnie na jego przedramieniu, pazury orały skórę, znaczyły ją pismem, a Manuel wiedział, choć nie mógł widzieć, jaka jest treść krwawych liter. Oczy mężczyzny były czarne jak ziarnka pieprzu, czujne jak oczy ptaka i złe. Manuel zyskał niemal pewność, że zna jego imię, że zna tę wychudzoną, smagłą twarz, te zaciśnięte z goryczą wąskie usta.

Sokół uniósł prawą dłoń i przeciągnął nią po gardle, jego twarz zniekształcił pogardliwy, a jednocześnie pożądliwy uśmiech. Poderwał ramię i pustułka o okrwawionych szponach niczym strzała pomknęła w kierunku twarzy Manuela. Choć się uchylił, wpięła się w jego oblicze, pazury sięgnęły oka, a całe jestestwo Manuela rozdarł przeraźliwy ból. Nie widział. Nie widział na prawe oko, a jego dłoń była czerwona od krwi.


Pierwszy na podwórzec wpadł zdyszany ogar. Przysiadł na zadzie, łapiąc oddech i zezując przeraźliwie na astrologa. Miejsce, gdzie stał Sokół, było puste i zwyczajne, zniknęła też gdzieś upiorna pustułka. Ból pulsował w twarzy astrologa, przycisnął więc dłoń do rozerwanego oczodołu.

Wszyscy płacimy,
przypomniał sobie słowa Alego, a cena mimo wszystko zdawała się niska.

Sfora rozlała się po dziedzińcu jak fala. Do uszu Manuela dobiegło rzężenie, zapewne któregoś z grabiących dom sług Rabii. Suknia Cykady była skąpana we krwi, jakby stara wampirzyca brodziła we krwi po kolana. Obróciła konia w jego stronę, wyszczerzyła gniewnie zęby. Nie podobała się jej trzymana przez niego pochodnia.
- Gdzie Rabia? - wycedziła, napierając na niego koniem.

Nie poznaje. Nie pamięta.


Krab pochwycił wodze jej wierzchowca w szczypce.
- Szybkiś, Manuelu, myślałby kto, że skrzydła ci wyrosły! - zaśmiał się swoim grzechoczącym śmiechem, ale uśmiech nie sięgnął oczu czujnie wędrujących od astrologa do zamarłej w siodle Cykady. - Ale czemu polujesz sam, ryzykując cennym łbem? Czynisz dyshonor mojej pani, mnie i memu klanowi - wytknął mu już poważnym tonem. - Zratowałeś mi żywot w porcie, Cykada przyrzekła ci pomoc. Czemuś nie poprosił o obstawę na Krwawe Łowy? Nie dajesz nam wypełnić długu, Tremere.

Cykada przeciągnęła ręką po potarganych włosach, z jej oczu odpłynęła furia. Uśmiechnęła się sucho i zdawkowo.
- Pewnikiem trzyma na stosowną chwilę, jak oni wszyscy.

Żadne z nich nie skomentowało jego okrwawionej twarzy... Manuel delikatnie odsunął rękę od oczodołu. Była czysta.


Giordano


Ktoś biegł piętro wyżej, korytarzami niosły się wzburzone głosy.
- Oddaj, albo...
- Albo co? Tam jest więcej!
Szamotanina przybrała na sile, urwała się nagle, a rzężenie konającego towarzyszyło Giordanowi podczas jego wędrówki po pustym, martwym domu.

Stopy Włocha muskały zetlałe materie i splamione kilimy o orientalnych, przykuwających wzrok wzorach. Być może byłoby w nich coś niepokojącego, gdyby żywych kolorów nie zabił czas. Wchodził ostrożnie do kolejnych pomieszczeń, prześlizgiwał się spojrzeniem po porozbijanych i pokrytych patyną czasu sprzętach. Pomiędzy szczątkami nic już niewartych, poznaczonych ciosami siekier chyba dla samej pasji niszczenia walały się naczynia i fragmenty biżuterii. Ostrze zweihandera błądziło pomiędzy przedmiotami, co i rusz odchylając wieko skrzyni czy skrawek tkaniny...

Czuł się źle. W domu panował słodkawy zaduch grobu i Giordano walczył ze sobą, by nie zatkać szczelnie nozdrzy skrawkiem choćby własnej przyodziewy. Martwota i bezruch opuszczonego i rzuconego na żer grabieży domostwa obudziły niechciane myśli. Czy tak - za sprawą przekletego Hamilkara - wyglądał dom rodu di Strazza? Czy w jego przepysznych korytarzach też hulał wiatr, czy prostacy i złodzieje wyrywali ze ścian ozdoby, złupili dobytek, dla zabawy posiekli ostrzami portrety przodków Giordana?

W niewielkiej komnacie leżał skulony mężczyzna w biednym odzieniu chłopa. Gardło miał rozerwane aż do kręgosłupa, piersi pocięte jakby pazurami dzikiego zwierzęcia, ale z koszmarnych ran nie wyciekło wiele krwi. W dłoni ciągle ściskał nóż, którym nie zdołał się obronić.

Do kolejnych szczątków podchodził powoli i ostrożnie. Chłop w komnacie umarł niedawno, ale ten mężczyzna spoczywający na najniższych stopniach schodów, jakby do końca bronił dostępu i przejścia, aż zanadto przypominał żywego trupa, który swoimi sztuczkami załatwił Kraba. Także i jego ciało poznaczyły głębokie, czyste i równe cięcia, po których znać było wprawnego szermierza.

Niepokój musnął skronie Włocha delikatnymi palcami. Uzurpator nie miał przy sobie żadnej broni prócz noża. A nie wyglądał też na fechtmistrza.

Z piętra wyżej dobiegły odgłosy rąbania drewna, Zelota uśmiechnął się krzywo. Czyżby jacyś słudzy Uzurpatora pazurami dodzierali się do skarbów Rabii? A może do niej samej? Giordano przesadził rozkładające się szczątki jednym susem, wpadł na piętro i nie zwalniając, otworzył drzwi jednym kopniakiem.

Dwóch mężczyzn tłukących na przemian siekierami okute żelaznymi ramami drzwi wpatrywało się w niego zaskoczonym wzrokiem. Byli lepiej odziani niż zmasakrowany chłop. Ten przytomniejszy - lubo bardziej chciwy - podniósł z podłogi i przycisnął do piersi spore zawiniątko, w którym coś pobrzękiwało metalicznie i bogato. Dyszeli ciężko od wysiłku, ręce im drżały.

- Rabia - wycedził Giordano. - Gdzie jest Rabia?
Popatrzyli po sobie w obawą.
- Panie, szlachetny panie - wydyszał ten z zawiniątkiem. - My nie wiemy. Czarny diabeł z piekła ją zabrał...
Płytkie jeziorko cierpliwości Giordana wysychało w zastraszającym tempie, a proces ten znalazł odbicie na jego twarzy.
- Mężczyzna z czarną twarzą, niewierny, odziany jak Maur... Przybył wczoraj, pozabijał sługi, zabrał Rabię... - sługa wyrzucał z siebie urywane zdania.

Giordano obrócił się na pięcie i wypadł na korytarz. Przez rozbitą okiennicę widział wpadającą na dziedziniec sforę, mignęły mu jasną plamą włosy Cykady, o uszy obił się krzyk mordowanych i krótkie rozkazy rzucane przez Kraba. Ale nie to kazało mu wybiec na korytarz. Przynajmniej, nie tylko to...

Ciężkie łapy stąpały delikatnie, ale nie niedosłyszalnie, coś z metalicznym brzękiem sunęło po posadzce jak wąż, zgrzytnęło o kamienną mozaikę.

W nozdrza Giordana uderzył paraliżujący smród gnijącego mięsa, a potem w kręgu światła rzucanego przez ostatnią pochodnię na zakręcie korytarza ukazał się wielki, czarny łeb, poznaczony kilkoma głębokim cięciami. Pies sięgał kłębem do pasa rosłemu mężczyźnie, był potężnie umięśniony, kołysał się ciężko na grubych, muskularnych łapach. Spod wyleniałej sierści i przegniłej skóry na boku wystawały ohydne w nagim bezwstydzie białe kości żeber. Od jego karku ciągnął się długi łańcuch o grubych ogniwach.


Nozdrza Cerbera drgnęły, postąpił krok do przodu, i kolejny, i kolejny, pazury zgrzytały o mozaikę, łańcuch sunął jak żywa istota. Giordano odruchowo zasłonił się zweihanderem... Łańcuch zgrzytnął nieprzyjemnie i napiął się, choć jego koniec leżał luźno tuż pod pochodnią. Ktoś musiał na nim stanąć w połowie jego długości, tej, która leżała w mroku.

W gęstniejących ciemnościach popłynęły szeptane ciepłym, męskim głosem słowa. Giordano nie rozumiał arabskiego i nie pojmował słów, ale pojmował ton, pieszczotliwy i uspokajający. Pies zarzucił łbem i przysiadł na zadzie, obserwując Giordana łakomym spojrzeniem.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 11-02-2011 o 09:53.
Asenat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:37.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172