Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-12-2010, 12:09   #201
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Flaki pofrunęły w powietrze, na krótko kreśląc na tle nieba fantazyjny wzór. Kolejne martwe ciało barbarzyńcy powiększyło rosnący wokół Bleicha stos trupów. Khazad na chwilę opuścił ramiona, obolałe już od nieustającego machania bronią i niegroźnej rany na lewym przedramieniu. Wdzierający się z krzykiem wrogowie nauczeni doświadczeniem rozdzielili się na dwa strumienie, mijające go po dwu stronach. Z tłuszczy pomknęła tylko kolejna włócznia, ale Tarcza zatrzymała ją w locie jak inne, którymi chciano go już dziś poczęstować. Herman na moment walczył o oddech, bo po raz pierwszy od dłuższego czasu fala atakujących zdawała się przerzedzać. Otarł pot, zmieszany z krwią, zalewający mu napuchnięte oczy, wciąż łzawiące po tym jak wcześniej któryś z wymalowanych nacierających sypnął mu w twarz jakimś żrącym proszkiem.

Przez chwilę myślał, że się cofną. Że tym razem horda znów wycofa się na pozycje za barykadami, ograniczając się do ostrzału. To była już trzecia barykada, dwie poprzednie, pozostające daleko przed nimi na Kaiserstrasse - musieli oddać. Każdy ich krok do tyłu kosztował jednak szturmujących wiele krwi i bólu. Wiele trupów. Krasnoluda nie zdziwiła biegłość tileańskich najemników, słyszał wielokrotnie o tym, że jak nikt inny umieli się oni bronić, uczeni tej sztuki w niezliczonych wojenkach i nieustających oblężeniach miast na ich rodzinnej ziemi. Byli cholernie dobrzy, przyznawał to, ginęło ich stosunkowo mało - ale to go nie dziwiło. Jak wściekłe psy rozszarpywali na barykadach kolejne zastępy dzikich najeźdźców, dodatkowo trzebionych pozostawionych uprzednio przez najemników sprytnymi pułapkami, a ich wódz wiódł prym - co rusz posyłając w powietrze kolejny odcięty potężnym cięciem wraży łeb. Nie, to nie zaskoczyło Hermana. Za to Wolfenburczycy, po raz kolejny, tak. Mężczyźni, straceńcy, ci których rodziny zabrał już zielony deszcz. Już wcześniej krasnolud podziwiał był oddanie i odwagę wojowników z Ostlandu, tak inną od niepewności w obliczu walki ludzi z południa Imperium. Ale ci tutaj, na tych barykadach, byli jak rozszalałe psy. Nie znające strachu, nie męczące się, oddające ostatnie tchnienie by zabić lub zginąć, bez innych opcji.

Byli tacy jak on.

Wściekli, nie cofali się, a ginąc zabierali po trzech czy czterech wrogów. Gdy wytrącano im oręż, zagryzali barbarzyńców jak dzikie zwierzęta, przewyższając nawet swoich niecywilizowanych wrogów w swoim bojowym szale. Dawno nie widział, by ktoś tak walczył.

Mimo to musieli oddawać pola. Nacierających było po prostu za dużo, a ich wódz nie chciał czekać, nie liczył się z ofiarami. Od kiedy ruszyła, lawina Kuganów nie przestawała przewalać się przez Kaiserstrasse. Nowi zaciekli wojownicy pięli się po trupach towarzyszy, a przestrzenie między nimi wypełniały wszędobylskie przeklęte gobliny. Kąsające, strzelające bez przerwy ze swych małych, ale dokładnych łuków. Jazgoczące...

Było ich coraz mniej...Teraz, przy ostatniej barykadzie przy zachodnim krańcu Kaiserstrasse Bleich miał nadzieję na osłabienie ataku, bo z tyłu wciąż docierały meldunki by utrzymywać za wszelką cenę choć jeszcze trochę ofensywę. Jak się okazało, była to nadzieja płonna.

- Do tyłu!!!- machając bronią ryczał nowy rozkaz Bruno, sam niby ociekające krwią bóstwo Chaosu po kolana zagrzebany w ciała wrogów, ledwie poznawalny przez pokrywającą go grubą warstwę posoki i błota. - Cofaaaaaaać się!
Tileańczycy bez słowa rozpoczęli wyćwiczone manewry, gotując się do opuszczenia obrony. Połowa z nich już biegała rozmieszczając swoje pułapki, inni ciągnęli za sobą nieprzytomnych z szału Wolfenburczyków.
- Co jest, kurwaa?!!! Do tyłu?!!! - odryczał nad głowami khazad, pokazując toporem rzednący tłum pod barykadą - Nie teraz! Przecie rura im mięknie!
Wlepił tam wzrok zza cieknących wciąż łez. Dowódca najemników posłał mu spojrzenie pełne czegoś w rodzaju nienawiści. Otworzył usta, ale zaraz uchylił się przed nadlatującą skądś włócznią. Potem jednak i tak zdecydował się odpowiedzieć.
- Skurwysyny znalazły w gruzach przejście od południa! - przekrzykiwał tumult, bo na lewej flance wciąż trwała walka w zwarciu z kilkunastoma orkami, którym nie przeszkadzało chwilowe osłabienie ofensywy. - Idą od Jugendplatz! Zaraz będziemy ich mieć na plecach! Poza tym...
Ruchem szybkim jak mgnienie ciął z obrotu, wyłaniającego się spośród trupów za jego plecami rannego wojownika z nożem w dłoni skracając o łeb i kawał ramienia. Herman usłyszał przekleństwo w obcym języku.
- Poza tym...- Bruno przesadzał z trudem stosy wrogów, oceniając bystrym wzrokiem sytuację na polu bitwy - ...rozkaz jest teraz wszystkie siły na wschodni brzeg. Mostu bronić. Każda prawica się tam liczy. Do tyłuuuuuuuu!!!!
Ostatnie słowa zagłuszyło tąpnięcie, gdy kolejny budynek niedaleko nich walił się po upadku ogromnego kamienia wystrzelonego z balisty.


* * *

Bajarz wyrzucał z siebie słowa szybko, zdyszany, jakby sam brał właśnie udział w tym wydarzeniach. Było to teraz udziałem całej już wsi. Dłonie zaciskały się na drewnianych pałąkach wideł, oczy i policzki płonęły.
- Przeklęty Surtha Lenk rzucał jak oszalały kolejne zastępy plugastwa do boju. - opowiadał gorączkowo, już na stojąco, gestykulując - Ostatnie pozostałe siły Marszałka von Schpeera i wszyscy, którym udało się cofnąć z barykad starły się w bitwie, na wschodnim brzegu. Zaraz za mostem, na zgliszczach portu, bohaterscy obrońcy bronili dostępu do mostu, za którym był już tylko drugi brzeg a na nim wszyscy bezbronni mieszkańcy miasta, kobiety i dziatki. Stłoczeni, zdziesiątkowani walczyli do ostatniej kropli krwi - oblegani z północy, wschodu i południa! Byli tam i tileańscy najemnicy, i szlachetny Herman kładący pokotem całe tabuny orków i dzikusów - wreszcie sam Marszałek dając przykład w pierwszym szeregu ciął wroga nie zważając na niebezpieczeństwo. Byli nieustraszeni, nieugięci i nieśli Chaosowi śmierć.

Bajarz zatrzymał się na chwilę. Nad wsią cisza zawisła ciężka jak kotara nocy.

- Ale hordy były zbyt liczne...- powiedział smutno - W końcu mądry von Schpeer widząc jak giną kolejni obrońcy, musiał podjąć decyzję o wycofaniu się na drugi brzeg...


* * *


Zgubili się...

Nie patrzył na nikogo, bo nie chciał się do tego przyznać. Serce niziołka waliło jak młot. Nawet w takiej chwili nie przestawał myśleć o jedzeniu, był głodny...Chciał prowadzić ich w stronę zamku, tam gdzie pamiętał że ten był - ale droga którą ich powiódł szybko zmieniała kierunek na całkiem inny, a za ich plecami coraz bardziej narastały tamte przerażające hałasy, nie dało się już wrócić...Grupa robiła się coraz bardziej niespokojna, ale szła...Tylko Jasper coraz więcej rozumiejącym wzrokiem coraz częściej patrzył mu w oczy...Tupik grał pewnego siebie, ale korytarze robiły się z każdą minutą coraz bardziej wilgotne i mniej oświetlone...Nie wiedział kompletnie gdzie są, a wyjścia wciąż nie było widać. Brnął dalej, po błotnistych przejściach, pod niskimi stropami...Smród był coraz bardziej intensywny...Tupik nie miał pojęcia którędy iść. A jeśli on tego nie wiedział, na pewno nie wiedział tego tu nikt inny. Strach podpełzał powoli ku sercu halflinga...

Rozpacz dopadła ich nieco dalej, gdy znaleźli ogryziony przez szczury szkielet, na rozwidleniu dróg...Któryś z wyznawców, imieniem Gustaw, nie wytrzymał, widocznie też bardziej przenikliwy, sprzeciwiając się otwarcie dalszej drodze pod przewodnictwem niziołka...Krzyczał coś o wyprowadzeniu ich na pewną śmierć, o zgubieniu drogi. Nie chciał słuchać Marietty. Burzliwa dyskusja zakończyła się podziałem grupy. Niektórzy zwątpili w ochronę, którą dawała im kapłanka. Część zdecydowała się cofnąć, iść za Gustawem. Ci, którzy pozostali, w tym Jasper i Marietta, poszli dalej za niziołkiem w drugą stronę...

Ile czasu minęło? Tu, pod ziemią, nie dawało się tego dobrze ustalić...W każdym razie na pewno nie dawało się zapomnieć tego, co w pewnym momencie usłyszeli...Gdzieś daleko, gdzieś w trzewiach potwora zwanego podmiejskimi kanałami usłyszeli odgłosy rzezi...Nie mieli wątpliwości, że to głosy ich towarzyszy, którzy poszli za Gustawem...Krzyczeli długo, jakieś stworzenia rozprawiały się z nimi wolno...Te hałasy ścigały ich jak koszmary, gdy brnęli zrezygnowani po kolana w brudzie i szlamie, w niemal absolutnych ciemnościach. Wykończeni, Marietta wisząca już na ramieniu słaniającego się Jaspera...Tylko Tupik widział na tyle, by prowadzić. Wszyscy milczeli...Nikt nie wiedział, gdzie są...Tracili nadzieję...

Czy to była noc, czy dzień? Krótka chwila odpoczynku, gdy beznadzieja jeszcze bardziej oplatała ich jak pająk...Jasper tulił do piersi przysypiającą dziewczynę...Pozostali siedzieli ze zwieszonymi głowami...Wilgoć ciekła ze ścian...Który to już raz niziołek znajdywał jakieś prowadzące w górę schody, które nieodmiennie kończyły się gruzowiskiem, nie dającym szans na wyjście dalej. Nikt już chyba nie wierzył, że tym razem...

Tupik pociągnął nosem. Zmówił modlitwę, bo jego nos ćwiczony w jaskiniach tym razem mówił co innego. Modlił się, by nie było to tylko majakiem. Wysunął głowę nad gruzowiskiem, do którego wspiął się po starych kamiennych schodach. Drżąca dłoń wsparła się na kamieniu, a wzrok uniósł się wyżej. Przejście...? Przecisnął się dalej. Gruzy odsłaniały wąski przesmyk do jakiegoś włazu...Teraz naprawdę zaczął się modlić...Naparł całym ciałem, podświadomie oczekując że znowu po drugiej stronie tony zwalonych w bombardowaniu głazów zablokują drogę ocalenia...

Puścił!!!

Halfling ostrożnie wystawił głowę...Wzrok wyławiał duży,pusty i obszerny piwniczny korytarz, który sądząc po grubości fundamentów musiał być podziemiami jakiegoś potężnego budynku...

- Maaaaam!!!- ku oczekującym u dołu długich schodów, z jego spierzchniętych ust wyrwał się krzyk, jakby był posiadającym własną wolę stworzeniem - Jest wyjściee!!!

* * *

Von Schpeer z wysokości wierzchowca, przez lejącą się po twarzy krew pod hełmem ledwo już widział, ale wystarczająco by mieć obraz tego, co działo się na polu. Bitewny tumult nie ustawał, trzymane na ostatnią chwilę doborowe oddziały drogo sprzedawały swą skórę, a armaty robiły spustoszenie na tyłach hordy. Mimo to stary żołnierz wiedział, że przewaga Surtalana rośnie z każdą chwilą...Nie mógł już dłużej czekać.
A teraz, gdy dostrzegł z wysoka to, czego jeszcze większość zajętych walką nie widziała - podjął szybką decyzję. Wiedział, widząc to, co się zbliżało od Kaiserstrasse górując nad armią wroga - że jeśli zaraz nie przeprowadzi kontrolowanego odwrotu, to dosłownie za parę chwil - gdy zobaczą to inni, odwrót stanie się już tylko ucieczką w której zginie większość znajdujących się pod jego komendą ludzi.
Sekundy później jego oficerowie już nawoływali do natychmiastowego wycofywania się na most. Pozostałości armii Wolfenburga zaczęły tłoczyć się wkrótce u przedpola i na samym moście, odpierając cały czas napór zachęconych wygrywaną potyczką frontowych oddziały przeklętych. Nad miastem znów zawisł tryumfalny ryk setek, tysięcy gardzieli wzmagany przez coś jeszcze, wzmagany przez skandowanie jakiegoś plugawego, nie dającego się powtórzyć miana tego, co nadchodziło rzucając cień na ruiny domostw...

Herman już nic nie słyszał...Pogrążony w szaleństwie bitwy, na przedzie siekał i ciął, nie musząc nawet szukać wrogów - byli wszędzie...Zasnute szałem oczy były zajęte tylko nowymi celami. Jak przez mglę widział, że obrońców nagle robi się tu coraz mniej i mniej...Ktoś ciągnął go do tyłu, ktoś krzyczał o cofaniu się na most...Most był niedaleko, a śmierć była wszędzie...Może by jeszcze posłuchał...Może dołączyłby do innych, wypełniając dalej plan marszałka Schpeera, bo przecież bitwa wcale się jeszcze nie kończyła...

Ale wtedy, pośród grzmotu walących armat, w huku bębnów i wśród tryumfalnego ryku wrogiej armii Herman podniósł wysoko brodę i ujrzał to, co wyłaniało się z mroku. To, co nadchodziło prosto ku niemu, co górowało nad domostwami i brodziło wśród otaczającego go wojska jak pośród liliputów...To, na czego widok blady strach padł na obrońców...

Ale nie na niego. On zwrócił się ku temu, co nadchodziło frontem. On na to czekał. On podziękował w myślach bogom. Armia Surtalana jak rzeka rozlała się po obu jego stronach, barbarzyńcy rzucili się tłumnie ku mostowi za jego plecami, omijając go i jego rozżarzony niesamowitym blaskiem topór, przedpole pokryte płonącymi zgliszczami i ruinami pozostawiając puste - dla niego i dla jego przeciwnika. Wreszcie, pomyślał zadzierając głowę, przeciwnika godnego jego samego...

Zacisnął dłoń na rękojeści topora, który płonął już teraz światłem tak mocnym jak nigdy dotąd. Przed oczyma khazada zatańczyło wspomnienie tej nocy, gdy broń ta została stworzona i wszystkie zdarzenia, które ją poprzedzały - obrazy tak wyraźne teraz, jakby miały miejsce wczoraj...Widok nadchodzącego przeciwnika przesłonił mu tamten ogień kuźni...Myśli krasnoluda pobiegły jeszcze ku temu, który był tam wtedy razem z nim...

Był gotowy...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 23-12-2010 o 19:14.
arm1tage jest offline