Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-12-2010, 12:09   #201
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Flaki pofrunęły w powietrze, na krótko kreśląc na tle nieba fantazyjny wzór. Kolejne martwe ciało barbarzyńcy powiększyło rosnący wokół Bleicha stos trupów. Khazad na chwilę opuścił ramiona, obolałe już od nieustającego machania bronią i niegroźnej rany na lewym przedramieniu. Wdzierający się z krzykiem wrogowie nauczeni doświadczeniem rozdzielili się na dwa strumienie, mijające go po dwu stronach. Z tłuszczy pomknęła tylko kolejna włócznia, ale Tarcza zatrzymała ją w locie jak inne, którymi chciano go już dziś poczęstować. Herman na moment walczył o oddech, bo po raz pierwszy od dłuższego czasu fala atakujących zdawała się przerzedzać. Otarł pot, zmieszany z krwią, zalewający mu napuchnięte oczy, wciąż łzawiące po tym jak wcześniej któryś z wymalowanych nacierających sypnął mu w twarz jakimś żrącym proszkiem.

Przez chwilę myślał, że się cofną. Że tym razem horda znów wycofa się na pozycje za barykadami, ograniczając się do ostrzału. To była już trzecia barykada, dwie poprzednie, pozostające daleko przed nimi na Kaiserstrasse - musieli oddać. Każdy ich krok do tyłu kosztował jednak szturmujących wiele krwi i bólu. Wiele trupów. Krasnoluda nie zdziwiła biegłość tileańskich najemników, słyszał wielokrotnie o tym, że jak nikt inny umieli się oni bronić, uczeni tej sztuki w niezliczonych wojenkach i nieustających oblężeniach miast na ich rodzinnej ziemi. Byli cholernie dobrzy, przyznawał to, ginęło ich stosunkowo mało - ale to go nie dziwiło. Jak wściekłe psy rozszarpywali na barykadach kolejne zastępy dzikich najeźdźców, dodatkowo trzebionych pozostawionych uprzednio przez najemników sprytnymi pułapkami, a ich wódz wiódł prym - co rusz posyłając w powietrze kolejny odcięty potężnym cięciem wraży łeb. Nie, to nie zaskoczyło Hermana. Za to Wolfenburczycy, po raz kolejny, tak. Mężczyźni, straceńcy, ci których rodziny zabrał już zielony deszcz. Już wcześniej krasnolud podziwiał był oddanie i odwagę wojowników z Ostlandu, tak inną od niepewności w obliczu walki ludzi z południa Imperium. Ale ci tutaj, na tych barykadach, byli jak rozszalałe psy. Nie znające strachu, nie męczące się, oddające ostatnie tchnienie by zabić lub zginąć, bez innych opcji.

Byli tacy jak on.

Wściekli, nie cofali się, a ginąc zabierali po trzech czy czterech wrogów. Gdy wytrącano im oręż, zagryzali barbarzyńców jak dzikie zwierzęta, przewyższając nawet swoich niecywilizowanych wrogów w swoim bojowym szale. Dawno nie widział, by ktoś tak walczył.

Mimo to musieli oddawać pola. Nacierających było po prostu za dużo, a ich wódz nie chciał czekać, nie liczył się z ofiarami. Od kiedy ruszyła, lawina Kuganów nie przestawała przewalać się przez Kaiserstrasse. Nowi zaciekli wojownicy pięli się po trupach towarzyszy, a przestrzenie między nimi wypełniały wszędobylskie przeklęte gobliny. Kąsające, strzelające bez przerwy ze swych małych, ale dokładnych łuków. Jazgoczące...

Było ich coraz mniej...Teraz, przy ostatniej barykadzie przy zachodnim krańcu Kaiserstrasse Bleich miał nadzieję na osłabienie ataku, bo z tyłu wciąż docierały meldunki by utrzymywać za wszelką cenę choć jeszcze trochę ofensywę. Jak się okazało, była to nadzieja płonna.

- Do tyłu!!!- machając bronią ryczał nowy rozkaz Bruno, sam niby ociekające krwią bóstwo Chaosu po kolana zagrzebany w ciała wrogów, ledwie poznawalny przez pokrywającą go grubą warstwę posoki i błota. - Cofaaaaaaać się!
Tileańczycy bez słowa rozpoczęli wyćwiczone manewry, gotując się do opuszczenia obrony. Połowa z nich już biegała rozmieszczając swoje pułapki, inni ciągnęli za sobą nieprzytomnych z szału Wolfenburczyków.
- Co jest, kurwaa?!!! Do tyłu?!!! - odryczał nad głowami khazad, pokazując toporem rzednący tłum pod barykadą - Nie teraz! Przecie rura im mięknie!
Wlepił tam wzrok zza cieknących wciąż łez. Dowódca najemników posłał mu spojrzenie pełne czegoś w rodzaju nienawiści. Otworzył usta, ale zaraz uchylił się przed nadlatującą skądś włócznią. Potem jednak i tak zdecydował się odpowiedzieć.
- Skurwysyny znalazły w gruzach przejście od południa! - przekrzykiwał tumult, bo na lewej flance wciąż trwała walka w zwarciu z kilkunastoma orkami, którym nie przeszkadzało chwilowe osłabienie ofensywy. - Idą od Jugendplatz! Zaraz będziemy ich mieć na plecach! Poza tym...
Ruchem szybkim jak mgnienie ciął z obrotu, wyłaniającego się spośród trupów za jego plecami rannego wojownika z nożem w dłoni skracając o łeb i kawał ramienia. Herman usłyszał przekleństwo w obcym języku.
- Poza tym...- Bruno przesadzał z trudem stosy wrogów, oceniając bystrym wzrokiem sytuację na polu bitwy - ...rozkaz jest teraz wszystkie siły na wschodni brzeg. Mostu bronić. Każda prawica się tam liczy. Do tyłuuuuuuuu!!!!
Ostatnie słowa zagłuszyło tąpnięcie, gdy kolejny budynek niedaleko nich walił się po upadku ogromnego kamienia wystrzelonego z balisty.


* * *

Bajarz wyrzucał z siebie słowa szybko, zdyszany, jakby sam brał właśnie udział w tym wydarzeniach. Było to teraz udziałem całej już wsi. Dłonie zaciskały się na drewnianych pałąkach wideł, oczy i policzki płonęły.
- Przeklęty Surtha Lenk rzucał jak oszalały kolejne zastępy plugastwa do boju. - opowiadał gorączkowo, już na stojąco, gestykulując - Ostatnie pozostałe siły Marszałka von Schpeera i wszyscy, którym udało się cofnąć z barykad starły się w bitwie, na wschodnim brzegu. Zaraz za mostem, na zgliszczach portu, bohaterscy obrońcy bronili dostępu do mostu, za którym był już tylko drugi brzeg a na nim wszyscy bezbronni mieszkańcy miasta, kobiety i dziatki. Stłoczeni, zdziesiątkowani walczyli do ostatniej kropli krwi - oblegani z północy, wschodu i południa! Byli tam i tileańscy najemnicy, i szlachetny Herman kładący pokotem całe tabuny orków i dzikusów - wreszcie sam Marszałek dając przykład w pierwszym szeregu ciął wroga nie zważając na niebezpieczeństwo. Byli nieustraszeni, nieugięci i nieśli Chaosowi śmierć.

Bajarz zatrzymał się na chwilę. Nad wsią cisza zawisła ciężka jak kotara nocy.

- Ale hordy były zbyt liczne...- powiedział smutno - W końcu mądry von Schpeer widząc jak giną kolejni obrońcy, musiał podjąć decyzję o wycofaniu się na drugi brzeg...


* * *


Zgubili się...

Nie patrzył na nikogo, bo nie chciał się do tego przyznać. Serce niziołka waliło jak młot. Nawet w takiej chwili nie przestawał myśleć o jedzeniu, był głodny...Chciał prowadzić ich w stronę zamku, tam gdzie pamiętał że ten był - ale droga którą ich powiódł szybko zmieniała kierunek na całkiem inny, a za ich plecami coraz bardziej narastały tamte przerażające hałasy, nie dało się już wrócić...Grupa robiła się coraz bardziej niespokojna, ale szła...Tylko Jasper coraz więcej rozumiejącym wzrokiem coraz częściej patrzył mu w oczy...Tupik grał pewnego siebie, ale korytarze robiły się z każdą minutą coraz bardziej wilgotne i mniej oświetlone...Nie wiedział kompletnie gdzie są, a wyjścia wciąż nie było widać. Brnął dalej, po błotnistych przejściach, pod niskimi stropami...Smród był coraz bardziej intensywny...Tupik nie miał pojęcia którędy iść. A jeśli on tego nie wiedział, na pewno nie wiedział tego tu nikt inny. Strach podpełzał powoli ku sercu halflinga...

Rozpacz dopadła ich nieco dalej, gdy znaleźli ogryziony przez szczury szkielet, na rozwidleniu dróg...Któryś z wyznawców, imieniem Gustaw, nie wytrzymał, widocznie też bardziej przenikliwy, sprzeciwiając się otwarcie dalszej drodze pod przewodnictwem niziołka...Krzyczał coś o wyprowadzeniu ich na pewną śmierć, o zgubieniu drogi. Nie chciał słuchać Marietty. Burzliwa dyskusja zakończyła się podziałem grupy. Niektórzy zwątpili w ochronę, którą dawała im kapłanka. Część zdecydowała się cofnąć, iść za Gustawem. Ci, którzy pozostali, w tym Jasper i Marietta, poszli dalej za niziołkiem w drugą stronę...

Ile czasu minęło? Tu, pod ziemią, nie dawało się tego dobrze ustalić...W każdym razie na pewno nie dawało się zapomnieć tego, co w pewnym momencie usłyszeli...Gdzieś daleko, gdzieś w trzewiach potwora zwanego podmiejskimi kanałami usłyszeli odgłosy rzezi...Nie mieli wątpliwości, że to głosy ich towarzyszy, którzy poszli za Gustawem...Krzyczeli długo, jakieś stworzenia rozprawiały się z nimi wolno...Te hałasy ścigały ich jak koszmary, gdy brnęli zrezygnowani po kolana w brudzie i szlamie, w niemal absolutnych ciemnościach. Wykończeni, Marietta wisząca już na ramieniu słaniającego się Jaspera...Tylko Tupik widział na tyle, by prowadzić. Wszyscy milczeli...Nikt nie wiedział, gdzie są...Tracili nadzieję...

Czy to była noc, czy dzień? Krótka chwila odpoczynku, gdy beznadzieja jeszcze bardziej oplatała ich jak pająk...Jasper tulił do piersi przysypiającą dziewczynę...Pozostali siedzieli ze zwieszonymi głowami...Wilgoć ciekła ze ścian...Który to już raz niziołek znajdywał jakieś prowadzące w górę schody, które nieodmiennie kończyły się gruzowiskiem, nie dającym szans na wyjście dalej. Nikt już chyba nie wierzył, że tym razem...

Tupik pociągnął nosem. Zmówił modlitwę, bo jego nos ćwiczony w jaskiniach tym razem mówił co innego. Modlił się, by nie było to tylko majakiem. Wysunął głowę nad gruzowiskiem, do którego wspiął się po starych kamiennych schodach. Drżąca dłoń wsparła się na kamieniu, a wzrok uniósł się wyżej. Przejście...? Przecisnął się dalej. Gruzy odsłaniały wąski przesmyk do jakiegoś włazu...Teraz naprawdę zaczął się modlić...Naparł całym ciałem, podświadomie oczekując że znowu po drugiej stronie tony zwalonych w bombardowaniu głazów zablokują drogę ocalenia...

Puścił!!!

Halfling ostrożnie wystawił głowę...Wzrok wyławiał duży,pusty i obszerny piwniczny korytarz, który sądząc po grubości fundamentów musiał być podziemiami jakiegoś potężnego budynku...

- Maaaaam!!!- ku oczekującym u dołu długich schodów, z jego spierzchniętych ust wyrwał się krzyk, jakby był posiadającym własną wolę stworzeniem - Jest wyjściee!!!

* * *

Von Schpeer z wysokości wierzchowca, przez lejącą się po twarzy krew pod hełmem ledwo już widział, ale wystarczająco by mieć obraz tego, co działo się na polu. Bitewny tumult nie ustawał, trzymane na ostatnią chwilę doborowe oddziały drogo sprzedawały swą skórę, a armaty robiły spustoszenie na tyłach hordy. Mimo to stary żołnierz wiedział, że przewaga Surtalana rośnie z każdą chwilą...Nie mógł już dłużej czekać.
A teraz, gdy dostrzegł z wysoka to, czego jeszcze większość zajętych walką nie widziała - podjął szybką decyzję. Wiedział, widząc to, co się zbliżało od Kaiserstrasse górując nad armią wroga - że jeśli zaraz nie przeprowadzi kontrolowanego odwrotu, to dosłownie za parę chwil - gdy zobaczą to inni, odwrót stanie się już tylko ucieczką w której zginie większość znajdujących się pod jego komendą ludzi.
Sekundy później jego oficerowie już nawoływali do natychmiastowego wycofywania się na most. Pozostałości armii Wolfenburga zaczęły tłoczyć się wkrótce u przedpola i na samym moście, odpierając cały czas napór zachęconych wygrywaną potyczką frontowych oddziały przeklętych. Nad miastem znów zawisł tryumfalny ryk setek, tysięcy gardzieli wzmagany przez coś jeszcze, wzmagany przez skandowanie jakiegoś plugawego, nie dającego się powtórzyć miana tego, co nadchodziło rzucając cień na ruiny domostw...

Herman już nic nie słyszał...Pogrążony w szaleństwie bitwy, na przedzie siekał i ciął, nie musząc nawet szukać wrogów - byli wszędzie...Zasnute szałem oczy były zajęte tylko nowymi celami. Jak przez mglę widział, że obrońców nagle robi się tu coraz mniej i mniej...Ktoś ciągnął go do tyłu, ktoś krzyczał o cofaniu się na most...Most był niedaleko, a śmierć była wszędzie...Może by jeszcze posłuchał...Może dołączyłby do innych, wypełniając dalej plan marszałka Schpeera, bo przecież bitwa wcale się jeszcze nie kończyła...

Ale wtedy, pośród grzmotu walących armat, w huku bębnów i wśród tryumfalnego ryku wrogiej armii Herman podniósł wysoko brodę i ujrzał to, co wyłaniało się z mroku. To, co nadchodziło prosto ku niemu, co górowało nad domostwami i brodziło wśród otaczającego go wojska jak pośród liliputów...To, na czego widok blady strach padł na obrońców...

Ale nie na niego. On zwrócił się ku temu, co nadchodziło frontem. On na to czekał. On podziękował w myślach bogom. Armia Surtalana jak rzeka rozlała się po obu jego stronach, barbarzyńcy rzucili się tłumnie ku mostowi za jego plecami, omijając go i jego rozżarzony niesamowitym blaskiem topór, przedpole pokryte płonącymi zgliszczami i ruinami pozostawiając puste - dla niego i dla jego przeciwnika. Wreszcie, pomyślał zadzierając głowę, przeciwnika godnego jego samego...

Zacisnął dłoń na rękojeści topora, który płonął już teraz światłem tak mocnym jak nigdy dotąd. Przed oczyma khazada zatańczyło wspomnienie tej nocy, gdy broń ta została stworzona i wszystkie zdarzenia, które ją poprzedzały - obrazy tak wyraźne teraz, jakby miały miejsce wczoraj...Widok nadchodzącego przeciwnika przesłonił mu tamten ogień kuźni...Myśli krasnoluda pobiegły jeszcze ku temu, który był tam wtedy razem z nim...

Był gotowy...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 23-12-2010 o 19:14.
arm1tage jest offline  
Stary 27-12-2010, 18:02   #202
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
Głowa maga potoczyła się po schodach z głuchym plaśnięciem kończąc swą wędrówkę na zniszczonym bombardowaniem bruku. William spojrzał na leżący u jego stóp pierścień – jedyna nadzieja na odnalezienie Marietty, a zarazem ostatni memoriał znienawidzonego maga.
Choć niewielkich rozmiarów, pozbawiony ozdób i szlachetnych kamieni mały przedmiot zdał się niezwykły. Ot, wydawałoby się zwyczajna obrączka, zgrabnie utoczone kółko, skromne i ciche w swej prostocie. A jednak kolor światła, jakie odbijał był niezwykły. Mieszanina złota i szmaragdu, jaką mamił oczy zdawała się żyć, pulsować wewnątrz klejnotu. Chłopak miał wrażenie, że to nie on przygląda się pochylony pierścieniowi, lecz że przyglądają się sobie nawzajem. Will uniósł maleńki przedmiot, przyjrzał mu się dokładniej, po czym wcisnął go do zawieszonej na rzemieniu sakwy.

Zielony płomień szalał wypalając po fundamenty to niegdyś tętniące życiem miasto. Co raz to głośniejsze bicie bębnów i odgłosy zbliżającej armii zmuszały do działania. Czasu było mało, bardzo mało. William pędził przez wąskie uliczki, wiodące ku katedrze, ziały dymem i żarem, płomienie pożerały ciasno skupione strzechy domostw, lizały mury budynków. Pędził, co sił przez obumarłe miasto. Panował dziwaczny spokój, spokój mącony jękami umierających, trzeszczeniem dopalanych domostw i tym piekielnym biciem. Powietrze dławiło przepełnione dymem, spalenizną i śmiercią. Było cicho, za cicho. Dopiero teraz chłopak zadał sobie sprawę, że zabrakło podjazdów, zielonych maruderów dobijających uciekających mieszkańców. Że już dawno nie widział tych ostatnich
.
William dotarł do świętego miejsca, a raczej tam gdzie owe miejsce znajdywać się powinno. Z katedry – będącej ostoją i namacalnym symbolem bytności w tym miejscu Sigmara Młotodzierżcy - nie ostało się nic prócz cholernie wielkiego gruzowiska. Wyburzona po fundament, a nawet i głębiej. Zniknęła na zawsze pogrzebana wraz ze swoimi tajemnicami i symbolami wiary.
Niczym pijany kroczył po pozostałościach z będącego tu jeszcze niedawno lazaretu. Jeno trupy i zgliszcza – ni śladu dziewczyny. Nie zabawił tu długo. Pomknął dalej ku jedynie stojącej budowli. Wskazany przez maga ratusz zaiste wytrwał bombardowanie. Bardziej osmolony pożarem niż zniszczony górował nad płonącymi ulicami. Zastanawiające, czy z boską, czy dzięki innemu zrządzeniu pomocą. Już po przedarciu na plac, kiedy to Will umknął przed odłamkami walącej się w gruzy kamienicy oczom chłopaka ukazał się ogrom pogromu zgotowanego przez chaośniczy księżyc, został obdarty z wszelakich złudzeń. W tym miejscu nie było boga…

Odór spalonych żywcem budził zgrozę i pewnie, jeszcze tego ranka, taki widok doprowadziłby biednego Williama do szaleństwa. Ale nie teraz, już nie.
Tamten William umarł w tą noc, a z popiołów dogasającego miasta odrodził się on…

Mężczyzna ruszył przez cmentarzysko. Powoli omijając powyginane w ogromnych mękach trupy. Dotarł do położonej w centralnym punkcie placu fontanny. Kiedyś pięknej z rzeźbionym amorem plującym wodą, teraz zrujnowanej, poczerniałej od pożogi, a z plującego wodą amora pozostał jeno kikut lewej stopy. Postać oparła się ciężko o popękaną fontannę, przejrzała się w mętnej kałuży nie do końca odparowanej wody. Na powierzchni odbiła się twarz, twarz ogorzała od pożaru, niegdyś długie, lśniące włosy utraciły swój dawny blask. Ogień strawił ich piękno jak i dusze mężczyzny. Postać sięgnęła do mokrej plamy rozmazując ją jednocześnie. Wilgotną dłonią obmyła twarz. Mężczyzna wydobył sztylet. Jednym ruchem ściął zniszczone żarem splecione w warkocz włosy. Nachylił się ponownie ku resztce cieczy, zwilżył twarz i resztkę głowy. Zwilżoną chustę zawinął wokół twarzy by chroniła przed gorącem i dymem. Woda śmierdziała. Odtroczył elfi łuk. Przysiadł na dolnym stopniu fontanny. Zwilżoną dłonią przejechał po ciemnym łęczysku od gryfu po gryf.
Może to jeno blask zielonego ognia, a może jeno zdawać się dało, ale pod dłonią mężczyzny, na zwilżonym drewnie przez oka mgnienie, przemknęło pnącze winorośli lśniąc delikatnym seledynem. To tylko mara. Wszystko zdaje się jeno ułudą. Okrutnym żartem mrocznych bogów wymierzonym w bezbronnych śmiertelników. Postać spojrzała raz jeszcze na zmasakrowane ciała mężczyzn, kobiet, dzieci. Na umierający świat.

Miłosierdzie i współczucie umarło tej nocy. Nocy, w którą Morsliebb zapłakał.
W sercu nie gościł strach, już nie było lęku, nie było miejsca na smutek. Nastał czas krwi, czas wojny i rachunku za wyrządzone krzywdy. Czas sprawiedliwych i sądzonych. Czas zemsty. Za każdego z niewinnie zabitych zginie dziesięciu potępionych, za krzywdę krzywdą, za śmierć zemstę a za zdradę śmiercią.

Mężczyzna naciągnął cięciwę. Przepiął kołczan na plecy, liściasta klamra dosyć wyraźnie zdobiła pierś, przeliczył strzały…dwanaście, odszukał w torbie łucznicze rękawice, naciągnął, zapiął bransolety. Wszystkie przedmioty, brunatno-brązowego kolorytu, nosiły ornamenty winorośli. Mimo, że poprzedni właściciel był Starej Rasy pasowały wyśmienicie. Mężczyzna był gotów.
Postać spojrzała na nienaruszoną budowlę i ruszyła dalej przez cmentarzysko.
Odgłosy maszerujących nasilały się z każdym tchnieniem. Trzeba było się śpieszyć.
Mimo, że budowla ocalała nic nie wskazywało, że kamień jest gdzieś tu ukryty. Może i był, ale teraz…. teraz nie zostało tu nic, co by jeszcze można było stąd wynieść. Wszystko stracone, nic nie zostało.
Chyba, że… mężczyzna spojrzał ku rzece – ostatnim punkcie obrony pokonanego miasta.

Dudnienie bruku, odgłosy bębnów – teraz inne, bardziej agresywne bicie, czas dobiegł końca. Postać znikła w ruinach dogasającej gospody w momencie, kiedy na plac wdarły się zielone kundle hordy. Nie pędził na oślep, trzymał się gruzowisk i zakamarków – unikał ulic, a raczej tego, co z nich zostało. Trzymał się cienia i dymu, przemykał między ruinami niczym duch, niczym łowczy polujący na grubego zwierza.
Znowu się zaczęło. Widział przemykające ulicami podjazdy hordy, wściekłe mordy zielonoskórych bandytów płoszących tych, którzy do ostatniej chwili wierzyli, że ich piwnice mogą zapewnić im bezpieczeństwo.

I tak dotarł na plac Odkupienia. Miejsce niegdyś piękne. Niegdyś osnute wierzbową aleją, miejsce kontemplacji i spotkań wolnomyślicieli. Miejsce spotkań żaków i zakochanych. Mały plac, będący w tradycji miasta miejscem sprawiedliwych sądów i takowych wyroków, miejsce będące azylem, z jednej strony placu górowała tu Akademia Sztuki, a z drugiej, na przestrzał akademii swą siedzibę miał Wydział Prawa Ostlandzkiego Uniwersytetu. Teraz nie było już tych dumnych budynków, nie było wierzb płaczących, nie było pomnika Magnusa Pobożnego, którego monument stał dumnie po środku placu, nie było śmiejących się żaków. Były zgliszcza budowli, szalejąca pożoga, wyniszczony bruk, gdzieniegdzie spowity spalonymi ciałami, strzaskane resztki przewróconego władcy.
Omijał plac łukiem, kiedy posłyszał krzyk… dziecięcy krzyk…

Mierne światło tańczyło po kamiennych ścianach ciemnej piwniczki. Pierwszy raz Anna cieszyła się w duchu, że jest taka głęboka. Cały rok, odkąd zamieszkali w odziedziczonym po starej ciotuni Korneli domu, jęczała mężowi, żeby coś z tym zrobił. Teraz wdzięczna była Sigmarowi, że jej spracowany mąż był głuchy na jej prośby. Zatęchła od wilgoci, głęboka piwniczka, okazała się zbawienna. Anna z lękiem patrzyła na sypiące się pył i popękane ściany. Z każdym głuchym uderzeniem miotanego z niebios pocisku niemal serce jej stawało z trwogi, ale mocne fundamenty wytrzymały. Rodzina nadal żyła wciśnięta w najdalszy kąt zatęchłego pomieszczenia, umierająca z przerażenia, ale bezpieczna. Anna tuliła drżącymi rękami głowy swych dziatek. Łzy ciekły obfitym strumieniem po policzkach, szczeka drżała, słowa stawały w wyschniętym gardle. Dzieci płakały tuląc się do matki. Milczenie podjudzało chorą wyobraźnie potęgując strach. Myśli błądziły w oczekiwaniu na kolejne ”tąpnięcie” silniejsze, głośniejsze to ostatnie.
Minuty zdawały się wiecznością, ciągnęły się w nieskończoność nie szczędząc leków. Cisza, wszystko ucichło, nie było kolejnego ”tąpnięcia”. Gehenna dobiegła końca. Siedzieli tak długo bojąc się poruszyć.
- Mamo …. chyba się skończyło …. – pierwszy przerwał ciszę Gunter. Jego słaby, załamujący się głos wibrował w uszach pozostałych pozostając gdzieś daleko. Chłopak odchrząknął próbując dodać sobie animuszu. Pamiętał, co powiedział mu ojciec, kiedy wczorajszego wieczora wyruszał na mury. Wtedy te słowa były niezrozumiałe, nie docierały. Teraz rozumiał je dobrze, to było pożegnanie. Ojciec wiedział, że nie wróci. Tamtego wieczora obowiązek opieki nad rodziną spadł na jego młode barki, nie mógł ich zawieść. Chłopak odchrząknął raz jeszcze. Powoli, podniósł się na nogi. Mimo przerażenia starał się nie okazywać strachu, zacisnął drżące dłonie, ścisnął miękkie kolana.
- Mamo … - tym razem słowa uderzyły głośniej, pewniej - … skończyło się. – dodał.
Anna podniosła wzrok na syna. Jego słowa nie docierały jeszcze. Niezrozumiałym wzrokiem spojrzała na swoje dziecko nie przestając tulić pozostałej dwójki.
- Mamo! Koniec. Udało się nam! Żyjemy! – Gunter niemal krzyczał, to przyniosło efekt, chociaż połowicznie.
Podniesiony głos przelał naczynie goryczy w sercu młodej Anny Marii. Czterolatka rozpłakała się na dobre zanosząc się rzewnymi łzami. Sytuacja ocknęła matkę, która troskliwie zaczęła pocieszać roztrzęsioną córkę.
- Dobrze…już… nie jesteśmy głuche… Mały…- odezwała się słabym głosem Sybilla. Blada jak ściana podniosła się z podłogi. Blada niczym papirus dziewczyna, a raczej już panna na wydaniu, gdyż tak wypadałoby rzec o piętnastolatce, spojrzała na młodszego brata. Mimo, że starsza jeno o jedną wiosnę zawsze podkreślała różnicę dzielącego ich wieku. Synonim ”Mały” zapadł jej w krew i dodawała go zawsze, kiedy zwracała się do brata.
Byli tego samego wzrostu. Stojąc tak naprzeciw chłopca trzęsła się jak osika. Jej długie blond włosy rozrzucone w nieładzie po bladym obliczu, podkrążone od płaczu oczy w połączeniu z równie bladym światłem stojącej po środku izby oliwnej lampy nadawały dziewczynie upiornego wyrazu. Sybilla nie wytrzymała, nie mogąc powstrzymać emocji przywarła do brata płacząc. Gunter przytulił siostrę.
- Już dobrze. Udało się nam, wszystko się ułoży – kłamał wyśmienicie, nie wierząc w ani jedno swoje słowo – zaraz stąd wyjdziemy i uciekniemy daleko. Będziemy bezpieczni.
Słowa niczym balsam spływały na płaczące niewiasty. Po dłuższej chwili pierwszy kryzys udało się opanować. Rodzina postanowiła opuścić schronienie, a pierwsze ścieżki duszącego dymu upewniły ich, że nie mogą tu dłużej zostać przekonując nawet oponującą za zatęchłą komnatą matkę.
Z wielkim trudem udało się im opuścić bezpieczną piwnicę. Na zewnątrz… nic nie było tak jak dawniej. Ruszyli ku zamkowi w poszukiwaniu nadziei, ruszyli ku rzece..
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline  
Stary 27-12-2010, 18:07   #203
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
Pierwszy zauważył ich Ugh’r. Obwieścił polowanie donośnym wyciem. Nie czekał na resztę kompaniji przerwał zbieranie łańcuszka, czym powszechnie nazywano zwieszane na rzemieniu kawałki ciał poległych, skoczył na swojego warga zrywając go do galopu. Zwierz nie był zadowolony, że przerwano mu posiłek, zawarczał groźnie, ale usłuchał jeźdźca. Po chwili mknęli ku zdobyczy. Ugh’r cieszył się, będzie miał prawo pierwszeństwa po ubiciu zdobyczy. Za jego plecami rozległy się kolejne skandy. Pozostała piętka Wschodniego skrzydła Szabrowników Arguth’a dosiadła swych wierzchowców.
Nie trwało długo, by zrozpaczoną zwierzynę pogonić do zagonu, miejsca skąd już nie ucieknie. Tym razem pułapką okazały się zniszczone resztki wejściowych schodów od jakiegoś wielkiego budynku. Połów nie wielki, ale jak pożywny. Dwie baby, chłop i dziecię. Ugh’r oblizywał wargi dzieląc już skórę na niedźwiedziu. Smaczne pachole, ładne uszy. Jeszcze chwila i dołączy kolejne do swojego łańcuszka, małe, dziecięce tak jak lubił. Maruderzy zsiedli z wargów. Nie śpiesząc się zaciskali pierścień, pławili się widokiem przerażenia w oczach swoich ofiar. Kobity wciśnięte w kąt lamentowały donośnie. Wyrostek z drżącymi rękami próbował bronić najbliższych manewrując przed sobą wielgaśnym drągalem. Na znak Ugh’ra pierwszy skoczył młody O’th. Z wyciągnięta szablicą, drżąc się w niebogłosy natarł na uzbrojonego w kij chłopaka. Liczył, iż młodzik ulegnie jego bojowemu okrzykowi… przeliczył się po stokroć. Nim dopadł celu kij chłopaka z wielką siłą dopadł jego szczęki druzgocząc ja doszczętnie i odrzucając zielonego bohatera na pobliski mur. Powodując tym samym wybuch rozbawienia w oczach całej kompanii.
Żarty się skończyły. Ugh’r chwycił piszczałkę. Niesłyszalny dla ludzkiego ucha dźwięk postawił w gotowość warga. Zwierz warcząc groźnie zbliżył się do swego pana. Czekał na komendę. Widok kroczącego wilka rozwiał jakiekolwiek nadzieje chłopaka na wyjście cało z patowej sytuacji. Ogromne żółte zębiska zwierza stopiły zapał do obrony. Dłonie drżały nie mogąc utrzymać kija. Ugh’r Naciągnął łuk. Naciągnięta cięciwa zaskrzypiała złowieszczo. Chłopak z przerażenia wypuścił trzymany drzewiec, który z tępym odgłosem opadł na kamienny bruk. Dziecko zaczęło krzyczeć. Przeraźliwie, doniośle z całych sił. Nie pomogło to bratu. Smolista strzała przemknęła powietrze trafiając chłopaka w ramię. Ranny zatoczył się do tyłu, utrzymał się na nogach. Zrobił krok do przodu. Powoli z niedowierzaniem spojrzał na tkwiącą w ramieniu strzałę, na strzelca, który trzymał już piszczałką w ustach.
- Gunter!!! - krzyczały przerażone kobiety. Dziecko krzyczało. Wilk otrzymał swoją komendę. Skoczył wściekle na bezbronnego chłopaka. Nie doleciał celu.

Strzała przeleciała bezszelestnie. Prosto w pierś. Wilczysko skomląc cicho padło martwe u stóp przerażonego chłopaka. Nad cielskiem bestii, wśród wszechobecnego dymu, przeleciała ciemna sylwetka lądując lekko obok zaskoczonego Ugh’ra. Stary goblin osunął się martwy niczym rażony dotykiem śmierci.

Krzyk odbijał się echem od resztek budynków. Alarmując mijającego plac łucznika. Był blisko. Mężczyzna nie zastanawiał się ani chwili. Przebrnął przez zgliszcza niegdyś pięknego Uniwersytetu. Bezszelestnie, pod osłoną dymu, nie zważając na bijący żar, dotarł do wielkiego tarasu przed głównym wejściem. Krzyk się nasilał, towarzyszyły mu kobiece lamenty i chichoty w goblińskiej mowie. Postać ostrożnie podeszła do krawędzi. Zza gruzowiska spojrzała w dół. Dramat powoli dobiegał końca. Sześć wargów. Pięć z nich, puszczone samopas rozrywały zwłoki jakiegoś nieszczęśnika, jeden szczerząc kły zbliżał się do osaczonych. Szykował się do ataku. Cztery gobliny wyczekiwały, czekały na komendę. Stary goblin opuszczał łuk. Trafiony młodzik zatoczył się. Strzelec nałożył strzałę, czekał na kroczącego warga. Bestia ruszyła. Skoczyła na bezbronnego chłopca. Strzała była szybsza. Dokładnie w wymierzone miejsce, w tors, ze dwa cale od kości. Zwierz padł nim dopadł celu. Łucznik ruszyl. Dwa metry w dół, cztery do celu, szacował szybko. Wyciągnął kolejną strzałę gotując się do skoku. Cel stał w bezruchu ułatwiając trafienie, nie rozumiał. Widział starego zieleńca patrzącego w zaskoczeniu na ciemny kształt wyłaniający się z zasnutego dymem nieba. Zrozumiał za późno. Proste pchnięcie, strzała trafiła w wymierzona lokację. Weszła głęboko. Za mocno dzierżona złamała się, łucznik zaklął cicho. Działał szybko, strata cennych ułamków sekund mogła go kosztować życie. Naparł na kolejnego z zielonych pokurczy. Dwa dziabnięcia prosto w szyję złamanym kikutem strzały wystarczyło. Goblin opadł na kolana charcząc. Rana krwawiła obficie wraz z fontanną krwi uciekało życie. Kolejny stwór próbował się bronić, pokurcz ciął na oślep, nie trafił. Potężny kopniak posłał go na ścianę. Niefortunnie w miejsce, gdzie leżał skulony młody O’th. Pokurcz przeleciał przez towarzysza uderzając o kamienny mur nie plecami, a głową. Mężczyzna odwrócił się do pozostałych dwóch napastników. Wyciągnął miecz. Zieloni zaczęli okrążać niezapowiedzianego gościa. Dzierżyli włócznie. Postać zaatakowała pierwsza. Miecz otarł się o drzewiec, mężczyzna zawinął młyńca drugi goblin pchnął nisko. Ostrze włóczni zeszło po opancerzonym udzie, miecz był następny. Potężne cięcie odłupało ramię trzymające włócznie. Goblin padł jęcząc w niebogłosy. Kolejny miał więcej szczęścia. Rzucona włócznia z impetem trafiła w pierś tajemniczego obrońcy. Nie zrobiła mu krzywdy, ale dała zielonemu czas na ucieczkę. Tego łucznik się obawiał zaalarmowane wargi czekały komendy rzuconej przez uciekającego. Mężczyzna odrzucił miecz. Chwycił tlące się opodal łuczywo. Cofnął się ku ocalonej rodzinie. Kobieta płakała trzymając na kolanach rannego chłopca. Starsza siostra trzymała młodszą, nie mogła jej uspokoić. Łucznik krzyknął do dziewczyny. Niepewnie usłuchała wydanych rozkazów. Przejęła palące się łuczywo wymachując nim przed zbliżającym się zwierzem. Wilki kroczyły wokoło, niepewne ognia szykowały sposobności. Mężczyzna dobył strzały. Spostrzegł goblina siedzącego już na jednym z wargów. Mały, drewniany przedmiot w ustach. Łucznik wiedział, że nie powinien dać mu zbiec, ale wpierw musi wyeliminować zagrożenie bliżej czyhające. Cztery wargi to samobójstwo. Odetchnął głęboko i wypuścił pierwszą strzałę, ranione zwierze pisnęło żałośnie słaniając się na łapach. Wataha ruszyła do ataku. Mężczyzna nie spodziewał się tego po dziewczynie, zrównała się z łucznikiem bohatersko osłaniając się płonącym łuczywem, nim wilki dopadły udało się ustrzelić jeszcze jednego, dostał w podbrzusze skomląc w męczarniach odstąpił od ataku. Dziewczyna trafiła atakująca bestię w powietrzu. Prosto po pysku. Swąd palonego futra zmieszał się z zadymionym powietrzem, bestia odskoczyła szykując się do kolejnej potyczki. Warg wyglądał szkaradnie z popalona paszczą, lewe ślepie błyskawicznie zaszło bielmem. Ostatnie z wilków atakował zajadle, mężczyzna o włos umknął przed kłami bestii, usilne unikał pazurów i kolejnych ataków. Uderzył drzewcem, giętkie łęczysko trafiło w bok głowy, zatrzymało chwilowo bestię. Łucznik doskoczył z całych sił kopnął oszołomionego zwierza. Trzask pękających żeber rozległ się głucho po pobojowisku. Wilczysko skomląc odstąpiło. Łucznik nie czekał. Posłał strzałę za bestią, dokończył dzieła. Ostatni wilk nie czekał, nie zbliżała się do płonącego łuczywa, wahała się zaatakować łucznika. Pierzchł w popłochu. Mężczyzna odetchnął, rozejrzał się po placu. Nie było śladu jeźdźca. Walka była skończona. Odgłos uderzenia, gdzieś zza pleców wyrwało go z euforii, szybko odwrócił się gotowy do ataku. Dziewczyna dopadła skradającego się O’tha, raz za razem rozpalone polano opadało na pozostałego w bezruchu pokurcza. Postać spojrzała na martwego zielońca, plama krwi rosła z każdym uderzeniem serca, goblin zastygł nie wypuściwszy sztyletu.

Łucznik powstrzymał dziewczynę nim cała wybrudziła się w goblińskiej breji. Ukląkł przy chłopaka. Zbadał raną utkwiła w kości. Nie był to dobry znak. Zabronił wyciągania strzały.
Podniósł leżący miecz, zlustrował trupy. Wyciągnął strzały z zabitych, ten trudny zabieg za każdym razem szedł mu lepiej. Mężczyzna zaklął cicho, trzy strzały nie nadawały się do użycia. Resztę wytarł starannie i umieścił w kołczanie. Musieli się śpieszyć nim zbiegły gobas sprowadzi swoich kamratów. Postać podeszła do zlęknionej rodziny.
- Jak masz na imię kobieto??? – rozpoczął łucznik kierując słowa bezpośrednio do starszej niewiasty.
- Ja… Anna Panie… - odpowiedziała zmieszana tuląc rannego syna. Dziecko szlochało klęcząc przy bracie, dziewczyna zbliżyła się do nieznajomego.
- Dzięki Ci Panie, uratowałeś nas… - zagaiła – bez Ciebie… -głos Jej się załamał, patrzyła na brata, łzy samowolnie ściekały po jej policzkach.
- Nie lękajcie się mnie, pomogę Wam, ale… ale musimy już iść. – Dodał. - One wkrótce wrócą. Chłopcze, - łucznik przykucnął przy rannym – wytrzymasz???
Blady Gunter przytaknął. Pomogli mu wstać, dziecko ciągle płakało. Mężczyzna spojrzał na pogrążonego w rozpaczy malucha, odciągnął z twarzy chustę, przykląkł przy dziewczynce. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie.
- Cześć, jestem Will. Jak masz na imię?? – nie mając doświadczenia z dziećmi, zagaił jak potrafił.
Dziecko spojrzało na mężczyznę. Ciągle chlipiąc odpowiedziała grzecznie.
- Więc, Anno Mario. Potrzebuję Twojej pomocy młoda damo. – zaciekawiona dziewczynka uspokoiła się nieco. – Pomożesz zaprowadzić Twojego brata do pana medyka??
- Bez Ciebie sobie nie poradzimy. – dodał.
Dziewczynka przytaknęła z entuzjazmem. Powierzone zadanie odgoniło troski, przestała płakać.
- I jeszcze jedno młoda damo – łucznik wyciągnął złotą koronę – jak dojdziemy za rzekę musisz opłacić pana medyka, proszę dasz mu tą złotą monetę.
Dziewczynka pojaśniała, z wielka czcią przyjęła pieniądza i schowała go głęboko.
- To dobrze. – dodał mężczyzna wstając – Więc nie traćmy czasu. Postaraj się chłopcze nie ruszać za gwałtownie, ale utrzymaj tępo. I nie próbuj łamać strzały. Nieznajomy rozejrzał się, podniósł leżącą opodal krzywą szablę należącą do jednego z martwych maruderów. Przetarł ostrze o łachmany zabitego i rękojeścią do stojącej podał ostrze dziewczynie.
- Nieźle sobie radziłaś, dziękuję za uratowanie życia..
Dziewczyna zawstydziła się. Jej blade lico nabrało rumieńców, wyglądała pięknie.
- Weź to proszę. – dodał – mam nadzieję, że Ci się nie przyda.

Słowa, jak ze słowami bywa, nie rzadko wypowiedziane zostają w najmniej dogodnym ku temu momencie.

Dziewczyna nie odpowiedziała nic. Przerwało jej dzikie wycie po przeciwnej stronie placu. Chwyciła szablę.
Mężczyzna spojrzał z niepokojem w kierunku odgłosów. Jeszcze nie nadeszli, ale było już za późno. Nie było czasu na ucieczkę, nie zdołają zacierać śladów, zresztą, broczący krwią chłopak był niczym woń świeżego plastra szynki dla wyczulonego nosa wilka.
- Idźcie! – rozkazał – Uciekajcie za rzekę. Już niedaleko. Unikajcie głównych ulic. –
- Przekradajcie się między gruzowiskami. Nie stójcie tak, idźcie już!! – ponaglał.
- Opóźnię ich jak długo się da. Dogonię Was! – nie wierzył w swe słowa, dodał je by pokrzepić i ponaglić przerażoną rodzinę. Ruszyli. Odwrócił się za nimi, chciał coś rzec. Słowa nie przeszło przez gardło. Nim jeszcze znikli za rogiem zrujnowanego domu. Dziewczyna odwróciła się, spojrzała na łucznika.
- Sybilla! – krzyknęła – Na imię mam Sybilla!
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline  
Stary 27-12-2010, 18:28   #204
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
Postać odwróciła się. Nie lękał się, spojrzał pogardliwie na pojawiające się z drugiej strony placu zielone kreatury. Odetchnął ciężko. Naciągnął chustę. I stanął pośrodku ulicy odgradzając uciekających od zbliżającej się hordy.

-Nie przejdą. – powiedział do siebie przez zaciśnięte zęby – Nie przejdą. Bogowie dopomóżcie! Vereno! Oczyść mój umysł, bym nie chybiał celu.
Sigmarze! Ojcze Imperium dodaj mi sił bym zmiótł tą plugawą skazę kalającego twe umiłowane ziemie. A gdy przyjdzie mi polec, poprowadź mnie dumnie do bram morrowego królestwa…

Omiótł wzrokiem pędzących wilczych jeźdźców. Szybka rachuba, około dwudziestu. Instynktownie przeliczył strzały… dziewięć.. – Nie przejdą! – powiedział twardo naciągając cięciwę. Mierzył w wargi, roślejszy i nieopancerzony zwierz był łatwiejszym celem. Był po za ich zasięgiem, ale oni już nie. Łucznik wypuścił pierwszą strzałę.

Nie pamiętał wyraźnie całego zajścia, co innego zapadło w jego pamięci. Mimo, że zdarzenie trwało krócej niż dwa uderzenia serca, mężczyźnie zdały się wiecznością.

Strzały skończyły się szybko. Nie wiedząc sam, czemu nie opuszczał łuku. Jakaś wewnętrzna siła, wbrew rozsądkowi, mówiła, że może strzelać dalej… Łucznik zaufał przeczuciu. Sięgnął do kołczanu… natrafił na delikatną lotkę. Serce zabiło szybciej. Mężczyzna nie czekał, wyciągnął strzałę… Ciemne drewno brunatno-brązowego kolorytu, opatrzone srebrzystym grotem, delikatne, niemal eteryczne lotki… Naciągnął cięciwę...

Na jedną chwilę świat zawirował, po łęczysku tańczyło pnącze winorośli, teraz łucznik widział je wyraźnie, mieniło się seledynem. Pnącze wędrowało po grzbiecie broni, przechodząc pod dzierżącą drzewiec dłonią łaskotało mile. Winorośl, niczym po fundamentach wiekowej winnicy, zaczęło piąć się po ramieniu mężczyzny. Oplotło rękę, przemknęło po obojczyku, po szyi wspięło się do lewego policzka, by lekkim zawijasem zakończyć swoją wędrówkę nad lewa skronią. Ślad wędrówki brunatno- brązowej winorośli pozostał tak już na zawsze. Ciepły dotyk rośliny napełniał otuchą, niósł ze sobą spokój, wypierał zwątpienie. Strzelec zamknął oczy…

Szum długowiecznej puszczy, ciepłe promyki przedzierającego się przez wysokie korony drzew słońca muskały czule twarz. Łucznik szedł wolno, zmierzał ku białej budowli stojącej na jego drodze. Pradawna wieża w dzikiej puszczy, porośnięta od wieków winnym pnączem, budziła respekt w wędrowcu. Przed wieżą, opodal strumienia, spoczywał Wiedzący. Mimo, ze odwrócony tyłem, pogrążony w swoich powinnościach, Starzec oczekiwał przybysza. Wędrowiec zatrzymał się wpatrując się w plecy elfiego mędrca, czekał na kroczących za nim towarzyszy. Nie przerywając swoich czynności. Mędrzec przemówił. Jego słowa, a raczej szept niósł się daleko:

Eas’teuhe, sue’the aes, kea daneas ess’ae va’the a sene, ess’ae dae’tath fuenne. Daneas Tedd
Ass’thue Suesae a Ass’hue Iluae, Tedd Cear’the a Tedd Tea’hnne, Tedd Deireadh. Ear’thae
sude aep da’the e govenne dae su’the se iluanne. Gnae’tae dae se Aen At’here, Se Hen Ichaer.
Ichaer, koi nae peodathe, aesi expae der’thli.
Ess'tuath esse! Loaep supae! Agae poe’thi supae’ath, kodthe aes – daenne thesi versae aen,
Aen Seidhe…

………………………………………… ………………………………………… ……….
[ Tłumaczenie:

Zaprawdę powiadam wam, oto nadchodzi wiek miecza i topora, wiek wilczej zamieci. Nadchodzi Czas
Białego Zimna i Białego Światła, Czas Szaleństwa i Czas Pogardy, Czas Końca. Świat
utonie w mroku, a odrodzi się wraz z nowym świtem. Odrodzi się ze Starszej Krwi, z zasianego ziarna.
Ziarna, które nie wykiełkuje, lecz wybuchnie płomieniem.
Tak będzie! Wypatrujcie znaków! Jakie to będą znaki, rzeknę wam - wprzód spłynie ziemia krwią,
Krwią Imperium...*]

………………………………………… ………………………………………… ………

Wędrowiec odwrócił się przez ramię chcąc ujrzeć kamratów. Wszystko spowiła ciemność.

Łucznik otworzył oczy. Dalej stał samotnie na środku ulicy wśród ziejącego dymem i żarem miasta. Ale zmieniło się wiele. Widział szczegóły, których wcześniej nie potrafił dostrzec. Widział miejsca, skąd bezpiecznie można było zgotować zasadzkę, defekty w uzbrojeniu przeciwnika. Wyraźnie widział miejsce, gdzie strzała dosięgnie celu. Strzelał szybko, bez wytchnienia. Strzały z zabójczą precyzją docierały celu, kołczan wciąż pozostawał pełny. Nie dosięgli łucznika, a łucznik nie miał już strzelać do kogo. Znowu nastała cisza…

Mężczyzna rozejrzał się po pobojowisku. Nic nie było tak jak dawniej. Wzrok wyostrzył się nawet w ciemności widział lepiej niż dotychczas. Z daleka dostrzegał nawet pęknięcia w popękanych murach. Precyzyjnie oceniał odległości.
Wyciągnął z elfie torby szkarłatną opończę. Jak by robił to od zawsze zaczepił ją dogrobnych klamer spoczywającego na piersi liścia. Przepuścił strzały przez specjalnie przystosowany ku temu otwór, naciągnął kaptur i ruszył ku rzece…

Z łatwością odnalazł tropy, nie minęło wiele czasu, kiedy dogonił uciekającą rodzinę. Z trudem go rozpoznali. Cieszyli się na bardzo jego widokiem.
Mężczyzna prowadził, niósł zmęczoną dziewczynkę. Dziecko nie rozumiejąc, co się wydarzyło z zaciekawieniem przyglądało się mężczyźnie. Uciekinierzy jak cienie przedzierali się przez zasnute dymem gruzowiska. Szukali właściwej drogi, unikali niebezpieczeństwa. Śladów goblińskich wojaży było coraz mniej. Hordy gromadziły się w liczniejsze oddziały czekały biernie aż będzie ich siła. Czekały na sygnał. Mijali takowy w pobliżu zniesionego w pył muru. Armia goblinów w porównaniu z tą zbieraniną wydawała się bajką. Różnej maści pokryci futrem barbarzyńcy, zebrane z lasów zgraje zwierzoludzi, zaciężne oddziały zbliżały się szybko, z oddali słychać już było ich maszerujące kroki. Przekradli się bokiem zbliżając do centralnej alei. Tu było więcej mniej licznych band. Grupowali się. Dało się zauważyć liczniejsze zgraje goblińskich pobratymców. Byli więksi i muskularni… Mężczyzna znał te kreatury dobrze, mimo, że nie dane było mu ich spotkać… orki.

W oddali, przez zasnute niebo, łucznik dostrzegł rozświetlone blanki zamku. Posłyszał ludzki język. Byli już blisko. Ostatni etap, wypalone do ziemi drewniane magazyny nie dawały osłony, nie z rannym chłopakiem w tak ciężkim stanie. Z nim było źle, zaczęła się gorączka. Gubił krok, spowity perlistym potem zaczynał majaczyć. Musieli się śpieszyć.
Ogień tu już przygasł, od dawna stęsknieni świeżego powietrza wdychali je chciwie, na zapas.


Za rzeką nie było zniszczeń. Niczym samotna osada odgrodzona wielkim, kamiennym mostem. Rozświetlona blaskiem pochodni, nad która górowały potężne mury zamczyska. Odgrodzona rzeką i dopiero ukończoną barykada zapierało niemal dech w piersi. Wątpiącym dawało nadzieję, chociaż jej namiastkę…



Od celu dzieliły ich przedpola, bo tak teraz można było nazwać dawny plac i zrównane z ziemią magazyny. W centralnym miejscu placu wznosiła się barykada, mniejsza od tej ustawionej po drugiej stronie rzeki, ale dająca osłonę. Lichą, bo lichą, ale zawsze osłonę. Garstka wojaków nanosiła ostatnie poprawki, ktoś wydawał rozkazy, ktoś krzyczał.

Po przeciwnej stronie brukowanej drogi zbierały się coraz to liczniejsze oddziały hordy, które z wolna posuwając się ku rzece, odcinały bohaterski oddział. Czekały.
Odgłosy zbliżającej armii niosły się echem po zgliszczach. Mężczyzna niemal czół ich oddech na swoich plecach. Po tej stronie drogi nie było liczniejszych oddziałów. Przed nimi jedynie wystawione były warty.
Strzelec nakazał ciszę, postawił dziecko, kazał im się ukryć w zgliszczach najbliższego budynku i wypatrywać znaku. Sam ruszył przez magazynowe pustki. Trzymał się nisko podkradając się do pobliskiej warty.
Warty siedziały przy rozpalonych ogniskach. Rozmieszczonych równo niemal, co pięćdziesiąt metrów.
Co gorsza, czatowali po czterech. Łucznik czekał obserwując wartujących. Przekonani o rychłym zwycięstwie żartowali w swej grubiańskiej mowie sącząc dla kurażu berbeluchę. Co małą klepsydrę** przekazywali raport dla następnego ogniska, prostym uderzeniem w gliniany dzwon.
Łucznik musiał działać szybko. Przekradł się do kolejnego ogniska, odczekał, aż zmęczony trunkiem wartownik uda się samotnie w ustronne miejsce. Nie czekał długo. Strzała pomknęła bezszelestnie. Odciągnął martwe zwłok, ułożył w śpiącej pozie, wyciągnął strzałę. Mężczyzna wrócił pośpiesznie do wcześniejszego ogniska. Musiał działać szybko, jak tylko warta zacznie szukać zbłąkanego towarzysza. Wybrał miejsce, wiedział, iż pierwsza strzała musi położyć dwóch stojących przy dzwonie nim wybiją alarm. Kolejna mała klepsydra. Zamieszanie przy sąsiednim ognisku. Czas. Strzała pomknęła po obranej trajektorii. Ocierając się o odsłoniętą szyję drobnego goblina, a kończąc w piersi roślejszego zielońca. Szybka zmian pozycji by obrać kolejne cele. Strzała za strzałą, dwa trupy. Szybko!! Pokazał ukrytym, nie było czasu. Wrócił po zostające w tyle dziecko, ranny chłopak widząc nadzieję brnął do przodu ostatnim wysiłkiem. Byli w połowie drogi do mosty, gdy posłyszeli ciągłe bicie w gliniany dzwon, potem odpowiedział następny i następny. Mężczyzna postawił dziecko.
- Aniu powiedział przyjaźnie. Pokaż mi teraz jak szybko biegasz, musisz dogonić mamę. Dobra??
Przestraszona dziewczynka odpowiedziała skinieniem głowy. Ruszyła pędem za oddalającą się rodziną. Starsi dopadli już mostu.
Strzelec odwrócił się do napastników. Naciągnął cięciwę. Odpowiedziały mu strzały. Strzelec miał łatwiej władał lukiem o dłuższym zasięgu. Wymiana nie trwała długo. Wśród hordy po przeciwnej stronie brukowanej drogi wybuchła wrzawa. Nie słuchając rozkazów pomknął oddział orczych łuczników. Ich zaopatrzone w refleks rogowe łuki nie wróżyły dobrze. Mężczyzna nie spuszczając z atakujących wzroku cofnął się w stronę kamiennego mostu. Jeszcze parę metrów i będą w swoim zasięgu, jeszcze…
- Anna!!! – głos zrozpaczonej matki dotarł do mężczyzny, przerwał kalkulacje, strzelec odwrócił się gwałtownie. Dziecko stojąc na skraju mostu czekało na Szkarłatnego Łucznika. Było w zasięgu ostrzału. Strzelec pomknął niczym wiatr. Poderwał dziecko w momencie, gdy orcze groty dosięgły jej wcześniejszej pozycji. Pędził szybko w deszczu strzał przyciskając mocno przestraszoną dziewczynkę.
Wytrąbiono pobudkę***. Na blankach pojawili się łucznicy.
Ostatnie metry pokonał ślizgiem przeciskając się w szczelinie przewróconych wozów.
Strzały głucho wbijały się w drewniany pokład i burty. Zatkano lukę.
Byli po drugiej stronie, byli bezpieczni…




* Aen Ithlinnespeath, przepowiednia Ithlinne Aegli aep Aevenien
Andrzej Sapkowski ”Wiedźmin”
[po lekkiej modyfikacji, tłumaczenie własne ”z niewielką pomocą moich przyjaciół”☺]
** Mała klepsydra, wg średniowiecznej rachuby równa była pięciu minutom.
*** Pobudka – w dawnych czasach alarm trąbiony dla powszechnej mobilizacji
mieszkańców, kiedy wróg stał u bram śpiącego miasta.
 
Załączone Grafiki
File Type: jpg Wolfenburg.jpg (22.6 KB, 116 wyświetleń)
lastinn player
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."

Ostatnio edytowane przez Morfidiusz : 27-12-2010 o 18:51.
Morfidiusz jest offline  
Stary 02-01-2011, 17:22   #205
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Kanały … ciemność, szczury, smród fekaliów, rozkładających się cząstek jedzenia, butwiejącego drewna, martwych ciał i ukrytych tajemnic Wolfenburga. Musieli się tu schronić. To miejsce, które miało być kryjówką z każdą uciekającą klepsydrą stawało się grobem. Jasper wiedział, że zabłądzili. Widział oświetloną ostatnią pochodnią twarz Tupika … rozbiegane oczy, mimochodem oblizywane wargi, błysk w oku kiedy natrafiali na prowadzące ku górze schody i trwogi mars na czole gdy okazywało się że przejście jest zablokowane. Błądzili … wracali do rozwidleń, obierali inną drogę. Niestety bezskutecznie. Zupełnie stracili kierunek, nie mieli pojęcia gdzie jest wschód, zachód oraz południe. Na szczęście nie słyszeli odgłosów walki ani triumfalnych krzyków najeźdźców, mogli więc liczyć, że północna część Wolfenburga została z tyłu. Brodzili w czeluściach kanałów, przemoknięci, cuchnący, coraz słabsi.

Jasper spojrzał na słomiane włosy ukochanej. Wciągnął głęboko w nozdrza ich zapach … Z rezygnacją patrzył na Tupika wbiegającego po śliskich stopniach dopiero co odkrytego wyjścia. Jednego z wielu, jakie ostatnio znaleźli. Niestety zapewne jak i pozostałe zagruzowanego od góry. Było mu smutno, mieli cholernego pecha … i to wszystko przez kamień. Gdyby nie on nikt nie uprowadziłby Marietty i nie trafiliby do tego przeklętego miasta w samo serce wojny. Ile razy ryzykowali życiem … jak często przyciągali prześladowców … jak wielu z nich jest … było na ich tropie. Jedynym pocieszeniem dla Jaspera w obecnej sytuacji było możliwość zatarcia za sobą śladów, puszczenia fałszywego tropu no i wreszcie szlag trafił ten cholerny kamień. Teraz tylko wyplątać się cało z tego miasta. I uciekać. Dokąd? Północ … trzeba by być samobójcą. Południe i powrót? Przecież tam jest ścigany. Zachód … wschód … może Kislev? Zresztą jakie to ma znaczenie. I tak wprzódy trzeba wyplątać się z oblężenia a najpierw znaleźć wyjście z labiryntu kanałów.

- Na brodę Markusa, kurwa … ale z nas głupcy – zaklął pod nosem Jasper gdy spojrzał na płynący ściekiem kawałek drewna. Stało się dla niego jasne, że ścieki uchodzą do najniższego punktu, który w tym wypadku stanowił koryto rzeki. Wystarczyło obserwować, w którą stronę płynie woda aby dotrzeć do rzeki. Pierwszy promyk powodzenia zajaśniał w jego głowie. Nie mogło być też żadnej pomyłki. Źle postąpili na samym początku. Miast obserwować szukali wyjścia kierując się … właśnie czym?

Tymczasem Tupik nie wracał. Znaczyło to, że albo znalazł wyjście … mało prawdopodobne … albo mozoli się z przywalonym włazem. Nagle do uszu Jaspera doszedł zgrzyt. Czyżby Niziołek znalazł wyjście … czy też raczej wyjście znalazło ich? Pełen nadziei Jasper z uwieszoną na szyi Mariettą ruszył po oślizgłych stopniach w kierunku odgłosu. Nie wierzył własnym oczom. Szarpany przez Tupika właz puszczał. Ciemnowłosy patrzył ku górze. Widział prostokątną kamienną płytę z przymocowanymi od spodu dwoma metalowymi okrągłymi uchwytami. W razie czego – pomyślał … jeśli na górze będzie kocioł można w uchwyty wsadzić kawałek deski uniemożliwiając poderwanie klapy z góry.

Nie będzie żadnego w razie czego … nie może być … wszystko będzie dobrze … znaleźliśmy wyjście … a potem znajdziemy drogę do opuszczenia miasta … tak jak zrobiliśmy to we młynie … - powtarzał w myślach Jasper. Teraz już będzie wszystko dobrze … musi być dobrze …
 
Irmfryd jest offline  
Stary 10-01-2011, 20:04   #206
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Nadzieja umiera ostatnia, szczególnie w piersi halflingów. “Pókim wolny pótym żyw” pomyślał, choć wcale nie był pewny czy słowo “wolny” pasowało do zaistniałej sytuacji. Z pewnością nei był zakuty kajdanami, ale labirynt śmierci - jak w duchu nazywał kanały zdawał się co chwila tłumaczyć mu, że wcale wolny nie jest, z każdym zagruzowanym przejście jego poczucie wolności przygasało.
Jeszcze bardziej podupadł gdy spora grupa obrońców Marietty odłączyła się od nich, cóz mógł im powiedzieć, że wie gdzie idzie? Nie mógł, bał się stracić resztkę która pozostała, resztkę która niechybnie wyczułaby już kłamstwo w jego głosie.

Nie było dokąd iść, można było liczyć jedynie na łut szczęścia, ale ten nie nadchodził. Nadeszło za to coś innego, przeraźliwe krzyki i wrzaski konających, którzy odłączyli się od grupy. Halflingowi włoski stanęły dęba i tym bardziej poganiał grupę, oby z dala od koszmaru jakiego odgłosy niosły się wyraźnie po kanałach.

Czuł się jak szczur zamknięty w wymyślnej pułapce, którego rosnąca rozpacz zmusza do coraz bardziej szaleńczego poszukiwania wyjścia. Szczur na tyle inteligentny by wiedzieć, że główne wyjścia kanałów to ludzka pułapka , czyhająca na nieostrożne zwierze, że za światłem czai się metalowa łapka gotowa zatrzasnąć się na pysku gdy tylko wychyli się z kryjówki.
Szczury były gotowe odgryźć własny ogon, byle wydostać się z pułapki, Tupik zapewne też by tak zrobił, gdyby tylko miał możliwość. Jedynym pocieszeniem w tym nadmiarze adrenaliny, szaleństwa i głodu był fakt, że właściwie nie czuł już stopy, choć wcale nie wiedział czy to dobrze. Nie miał się nawet jak przekonać, gdyż pościg stworów - niezależnie czy prawdziwy czy wyimaginowany, nie dawał mu czasu na postój.

Po raz kolejny zanurzył się w schodkach, wciąż łudząc się, że może tym razem... po raz kolejny przygotował się na zwał kamieni... lecz po raz pierwszy zdziwił się z radością która musiała rozbrzmieć w jego płucach
Mam!! Udało się, znalazłem!
Z tej radości zapomniał nawet o podstawach bezpieczeństwa, przerwanie koszmaru podziemnej tułaczki, zamykającego się labiryntu, było większe, niż jakiekolwiek zagrożenie które mogło go teraz spotkać. Po chwili jednak zdał sobie z niego sprawę.
Gdy ludzie wychodzili po schodkach halflink szybko zmienił opatrunek, dezynfekując go dodatkowo odrobiną trunku. Na zszywanie rany nie było czasu, na zamknięcie przejścia - był. Musiał o być. Wraz z resztą przyłożył ciężkie kamienie znajdujące się nieopodal, aby nic więcej nie mogło wyjść tedy z kanałów. Nieżależnie od tego co czaiło się na zewnątrz, wiedział, że walka pod gołym niebem, będzie lepsza niż bezwzględna śmierć w kanałach. Tupik znów poczuł się halflingiem, zapominając o swej szczurzej przeszłości, zapomniał bo musiał, ale dobrze wiedział, że po nocach ta ucieczka i szukanie wyjść będą mu się śniły...
Powoli zaczął sprawdzać co czai się na zewnątrz , nakazując innym ciszę...
 
Eliasz jest offline  
Stary 07-03-2011, 06:54   #207
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
Grzmot armatnich pocisków rozrywał tylne szeregi zalewającej plac hordy, gdzie na ich miejsce wlewała się kolejna fala plugawego pomiotu. Chaośnicy atakowali zaciekle krwawo wyszarpując kolejne metry placu. Widmo klęski wisiało niczym katowski miecz nad broniącym się miastem, kąsało okrutnie walecznych obrońców. Brakowało sił, amunicji, a co gorsza, ludziom odgrodzonym jeno rzeką od wściekle atakującego chaosu, zaczęło brakować wiary w zwycięstwo.


Głównodowodzący posyłał co róż to nowe oddziały by jeno opóźnić wtargnięcie na most nieprzyjacielskiej armii. By zdążyć z przygotowaniem jedynej nadziei dla ocalenia żywych mieszkańców - wysadzenia jedynej drogi przejścia - kamiennego mostu.


Nie było komu ratować podupadłe morale. Nie było nikogo, kto potrafił dać nadzieję, kto pokazał by bezsilnym kobietą i niedorostkom, że tylko bezczynność przyniesie nieuniknioną klęskę. Obrońcy ginęli, a ich broń leżała bezczynnie.Szkarłatny Łucznik postanowił to wykorzystać.


Nie minęło wiele czasu by zgromadzić porzucone łuki. Szybko zgromadził takich, którzy nie mogąc brać czynnego udziału w walce, sprawnie odzyskiwali strzały z poległych żołnierzy, czy najnormalniej zbierali je z pobliskich ulic, które były takowymi suto zasłane. Nawoływał do walki w obronie swych najbliższych. Wbrew panującym obyczajom i żołnierskim tradycjom rozdał broń tym, którzy byli w stanie ją dzierżyć: kobietą i małolatom, których, ze względu na wiek odrzuciła armia. Pokazał jak z niej korzystać. Nie było czasu na trening, obrońcy zmuszeni byli doskonalić swe umiejętności na polu bitwy. Z wielkim trudem wyprosił na sierżancie Bichbergu, odpowiedzialnym za północny odcinek palisady, aby dopuścił niedoświadczoną drużynę do obrony, lecz przy kurczącym się w zastraszającym tempie stanie doświadczonych obrońców, alternatywa zatkania niebronionej luki przyniosła korzyści. Dostali ostatni odcinek północnej ćwiartki.


Tak powstała Pierwsza Drużyna Straży Cywilnej pod wodzą Szkarłatnego Łucznika.


Mężczyzna obudził w przestraszonym tłumie nadzieję, pokazał jak się bronić, zaszczepił w gawiedzi chęć odwetu za wyrządzone krzywdy. Przyniosło to efekty. Tłum uzbrojonych ludzi, nie mający nic do stracenia i widzących jedyną szansę w walce, był nie do zatrzymania. Nie trza było wiele czasu, aby zasiane ziarno przyniosło pierwsze swe plony. Część z ochotników bardzo szybko chwyciła podstawy i zaczęła pustoszyć szeregi wroga. Wykrzykiwane komendy wykonywane były baz szemrania z najogromniejszą dokładnością. Drużyna jak automat na wdechu naciągała strzały. Z coraz większą pewnością obierała cele by po komendzie PAL!!! zwolnić pocisk i tym samym wypuścić zebrane powietrze. Szkarłatny Łucznik ciągle zagrzewał do walki swoich podopiecznych, dawał rady i dzielił się doświadczeniem, pomagał szacować dystanse i skrupulatnie wytykał popełniane błędy. Wśród ciągłej wymiany ognia miotał się jak zwierz wykrzykując komendy. Ludzie walczyli i ginęli w obronie wolności, a na ich miejsce przychodzili nowi gotowi poświęcić swe życie w obronie tego, co było im bliskie. Jedni walczyli dla siebie, inni walczyli w obronie swych najbliższych, byli też tacy, którzy chcieli bić się pod wodzą Szkarłatnego Łucznika, tego co przywracał nadzieje w zwycieństwo. Przyszła i ona. Sybilla.


Wypatrzył ją podczas rutynowego przeglądu. Serce zabiło mu szybciej na myśl o grożącym jej niebezpieczeństwie. Chciał ją odesłać, pogonić, ale ie chciała odejść. Jej oczy, piękne piwne oczy mówiły za nią. Nie chciała go odstąpić nawet za cenę życia. Szkarłatny Łucznik nie miał wyboru, trzymał ją blisko, starał się Jej nie narażać. Zły na siebie, iż nie może w pełni skupić się na obonie, nie szczędził dziewczynie krytyki. Jej smukła sylwetka i niewysoki wzrost miał się nijako do dzierżonego łuku. Łęczysko było za ciężkie i za długie, ale mimo takowych deficytów radziła sobie dość dobrze. Mężczyzna obiecał sobie, że w chwili wytchnienia zorganizuje jej lepszą broń. Teraz nie było na to czasu.


Bitwa nabierała na sile.Huk armat mieszał się z okrzykami wściekłej armii, wykrzykiwanymi rozkazami i odgłosami miotanych katapultowych pocisków, które pustoszyły ostatni przyczółek obrony. Oddziały hordy spychały coraz to bardziej broniących w stronę mostu. Po długich godzinach Straż Cywilna urosła do takich rozmiarów, że trzeba było wyznaczyć kolejną drużynę. Po namowach Szkarłatnego Łucznika sierżant Bichberg wyznaczył jej dowódcę - młodego Johana Zotta, niegdyś pomocnika Łowczego domu von Evian. Pierwsza Drużyna przeskoczyła dalej w stroną centralnej bramy, wspomagając oddział sierżanta wspierającego ogniem kopiących tunele pod mostem.


Tunele mimo, iż już prawie gotowe coraz trudniej było bronić. Fala chaosu nacierała bez litości. Obrońcy odcinka zostali niemal zmieceni w pył. Tylko dzięki interwencji palisadowych łuczników najeźdźcy nie podchodzili bliżej. Pierwsza grupa niosąca ładunki została rozbita i zepchnięta do rzeki. Drugiej grupie udało się przebić mimo, że owy sukces został krwawo odkupiony prawie całościowymi stratami, podłożono ładunki. Wyznaczony do odpalenia ładunku Kapitan artylerii Juro Miles, wraz z dwoma ubezpieczającymi go żołnierzami, czekał na umówiony sygnał w odnodze dolnego tunelu. Von Schpeer nakazał odwrót. Chwilę później dowodzący oficerowie nawoływali do odwrotu. Walcząca na przedpolach armia zaczęła wycofywać się w stronę mostu.
Napierająca armia, a wraz z nią diabelne katapulty postępowały naprzód. Rozpętało się piekło. Nie opodal na odcinku sierżanta Bichberga kostucha zebrała swe pierwsze żniwa. Płonąca kula wybuchła natychmiast po uderzeniu w palisadę niosąc śmierć dzielnym żołnierzom i poważnie raniąc ich dowódcę.

Pierwsze oddziały dopadały mostu.

Stojący na blankach łucznik ze smutnym sercem przyglądał się rozgrywanemu na przedpolach pandemonium. Mimowolnie wzrok łucznika podążył ku wylotowi z tuneli, gdzie właśnie rozgrywał się dramat. Jeden z asystujących żołnierzy leżał w szkarłatnej kałuży. Otępiały z zaskoczenia kapitan Miles próbował ratować się ucieczką, nie trwało to długo kiedy osunął się na skutek bratobójczego ciosu swojego kolegi. Kolejna kałuża szkarłatnego płynu zmieszała się z piachem. Szkarłatny Łucznik chwycił za strzałę. Bezbłędne trafienie prosto w pierś posłało zdrajcę w ciemności tunelu. W panującym ferworze nikt nie zauważył zdrady. Wszyscy postępowali zgodnie z wyznaczonymi wytycznymi. Kolejna miotana kula ognia przeleciała nad ich głowami kończąc swą wędrówkę na pobliskim magazynie służącym za polowy szpital. Budynek zajął się ogniem. Wszystkie wolne ręce podążyły z pomocą.

Ponieśli klęskę. chyba że... Szkarłatny Łucznik nie zastanawiał się długo. Odwrócił się do stojącej za nim dziewczyny. Spojrzał jej w oczy.
- Tym łukiem będziesz strzelać celniej i pewniej. Dbaj o niego, a on będzie dbał o Ciebie. - Mężczyzna oddał broń niewieścia. Dziewczyna nie odrywała wzroku, nie mówiła nic, rzewne łzy spływały po policzkach, nie chciała puścić jego dłoni. - W innym miejscu, w innym czasie...- dodał czule oddając Jej odtroczony kołczan i elfią torbę. - Żegnaj ukochana...

Szkarłatny Łucznik odstąpił od niewiasty, zachrypłym głosem wydał ostatni rozkaz:
- Załaduj!!
- Celuj!!
- Pal!!!
Grad strzał poszybował ku drugiemu brzegowi rażąc nacierających chaośników. - Johan!! - mężczyzna krzyknął na młodego pomocnika - Są Twoi. Oddaję Ci dowództwo!! - w trzech ruchach odtroczył pancerny płaszcz, który opadł głucho nakrywając się szkarłatną opończą. Szybkim ruchem odczepił pas trzymający miecz i przepiął go przez ramię. Stojąc na blankach odwrócił się jeszcze ku Sybilli.
- William! na imię mam William.

Uśmiechnął się do niej blado, po czym jednym susem przesadził ogrodzenie i jak strzała poszybował ku odmętom rzeki.

Wyłonił się niemal przy drugim brzegu łapiąc łapczywie hausty powietrza. Skryty pod zrujnowanym molem posuwał się w stronę tunelu. Armia Surtalana z tryunfalnym okrzykiem wlewała się na most spychając uciekających wojaków. Czas dobiegł końca. Mężczyzna wygramolił się na brzeg. Kilkanaście metrów dzieliło go od tunelu, od którego wlotu dzieliło go trzech Kuganów. William zaatakował. Niczym strzała przemknął obok najbliższego tnąc z niska po ścięgnach. Nie zatrzymując się pomknął ku kolejnemu. Barbarzyńca wyćwiczony w boju z łatwością sparował pierwszy atak. Zwarli się ponownie. Unik, cięcie, cięcie odskok. Doświadczony wróg z łatwością radził sobie z nacierającym. Wtedy nadeszła odsiecz. Strzała trafiła chaośnika prosto w gardło, następna z takim samym rezultatem trafiła ostatniego z nacierających najeźdżców. Mężczyzna spojrzał ku blankom. Leśne runy świeciły wyraźnie. Łuk zaakceptowal swojego łucznika, a szkarłatna opończa trzepotała na wietrze.

William pomknął ku otworowi tunelu. Jeszcze kolka stóp.. kiedy odgłos goblińskiego ujadania dobiegł jego uszu. Dźwięk spuszczonej cięciwy znaczył tylko jedno.. Mężczyzna rzucił się do przodu w ciemną jamę wykopu. Dwie strzały przemknęły tuż nad głową dzielnego męża. Trzecia trafiła celu wchodząc głęboko w lewe udo odbierając dech w piersi. Gdzieś w oddali, żeński rozkaz PAL!!! uwolnił mężczyznę od złoczyńców.
William wyjrzał z tunelu. Kolejna zgraja barbarzyńskich wojowników pędziła w jego kierunku. Zagrano sygnał. Will odwrócił się na zdrowej nodze prosto na sztylet rannego bratobójcy. Mężczyzna jęknął głośno, świat zawirował, nogi ugięły się samoczynnie. Wparł się ciężko o ścianę tunelu spoglądając zaskoczenie na zdradzieckiego żołnierza. Wbita strzała wystawała spod kolczugi, trafiła płuco co można było wnioskować po świszczącym oddechu podłego zdrajcy, który zataczał się ostatkiem sił. William warknął wściekle nacierając na plugawego sprzedawczyka. Mężczyzna nie bronił się. Ostrze weszło gładko zabierając ze sobą ledwie tlący promyk życia. Żołnierz uśmiechnął się szyderczo bełkocząc przez wypełnione krwią usta: - Za późno... - osunął się z wolna zastygając w bezruchu.
Odgłosy hordy narastały mężczyzna niemal czół ich oddech, resztką sił podążył w głąb tunelu. Odszukał zwłoki kapitana Milesa, zabrał specjalnie ku teme przygotowane krzesiwo i niemal czołgając się dotarł do ładunku. Horda była już blisko. Will westchnął ciężko, czół jak z każdym oddechem uchodzi z niego życie.
- Najłaskawsza z Bogów, Pani Litościwa, Opiekunko nasza. Przyjmij mą ofiarę i poświęcenie. Miej w łasce tych dzielnie broniących się ludzi i Ją. Niech Twa mądrość spłynie na nich i doda im sił. Nie pozwól by Imperium upadło, nie pozwól by chaos zatryumfował.. Pomóż im odnaleźć drogę... pomóż Mariettcie...

Mężczyzna ostatkiem sił wykrzesał iskrę.

Huk eksplozji rozszedł się echem po zrujnowanym mieście.

Tak rodzą się legendy.
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline  
Stary 22-07-2011, 13:47   #208
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
WOLFENBURG
Imperium, Stolica Prowincji Ostland
lato roku 2521


Ból. Ból był pierwszy. Pierwszą rzeczą, której doświadczył po przebudzeniu...
- Leżcie...Leżcie, panie...
Znajomy...Znajomy głos. Potrzaskane ciało, pulsujący nieprzerwanie łeb i ta suchota w gardle...Tak trudno zebrać myśli...Ale...Skoro są one, to i ja...
Medyczne terminy zawirowały pod czaszką. Spowodowały tylko jeszcze większy ból. Jęknął.
- Za wcześnie, panie...Leżcie.
Znajomy głos. Z wielkim trudem był w stanie dogrzebać się do pamięci, w której spoczywał. Ale przypomniał sobie. Dopasował głos do obrazu...

Gumer.

Przegniłe dechy, poczerniałe i pełne robactwa. Wręcz słyszał, jak toczą stare drewno. Jakaś słoma. Przekrwione bandaże, trzymające w jednym kawałku to, co z niego zostało. Przynajmniej nie padało na głowę. Gdzieś dalej widział jakieś postacie, ale nie czuł się na siłach wytężyć wzrok...Przez uchylone powieki rozpoznawał tylko wiernego Gumera. Jeszcze się nie ruszał, wiedział sam że to nie wskazane. Mógł już jednak próbować mówić.
- Gdzie...Gdzie jestem...
Pomarszczona dłoń służącego uspokaja go, Gumer kładzie mu ją delikatnie na piersi. Skąd u niego na palcu taki pierścień? Będzie trzeba go o to zapytać...Ale...Nie teraz...
- W Wolfenburgu, panie.
- Wolfen...Nie...Nie pamiętam. Szedłem...do kapłana...potem...nie pamiętam...nic nie pamiętam.
- Zawaliło się, panie. Cud, cud że...Ja odnalazłem cię w gruzach, jeno że...
Zamikł. Zniknął. Po chwili pojawił się...Woda...Chłodna woda, jest jak nektar, gdy służący wlewa mu ją powoli do ust.
- Gdzie inni...- wyjęczał - Wóz. Inni...
Twarz Gumera spochmurniała.
- Ni ma.
- Jak to?
- Wojna, panie. Wojna to. Zawsze odbiera. Zawsze na niej tracim. Wojna, dosyć mówić. Rad bądź, żeś żyw Magne, tyle powiem.
- Ale przecie były...pamiętam...
- Ni ma. Ni ma miasta, to i ich ni ma. Po tamtej stronie rzeki ostali.
Magne chwilę przełykał ostatnią wieść.
- Co mówisz? Jakże to...

Gumer odwrócił się ku ścianie.
- Krył nic nie będę. Kto wie, czy nie gadamy po raz ostatni, a tyś nie dziecko, panie. Już po nas. Już tylko ten brzeg się ostał. Zamek i parę ulic na krzyż, to co za rzeką to jeszcze nie dostali. Jeszcze.
Przepił z bukłaka. Kwaśna woń alkoholu wykrzywiła obolałe nozdrza Magne.

- Deszcz. Plugawy deszcz. Zielony. - mówił dalej, głucho - Zniszczył wszystko, aż do rzeki. Most marszałek wysadził, resztki wojska po tej stronie zgromadził. Jakiś młodzik, by lont odpalić, życie dał. Relikwie, mówią, utracone. Ale horda już się zbiera za wodą, do ostatniego szturmu. Trupy z tej zieleni wstały, do tamtych dołączyły - ludziom trza tera swoich braci kłuć i palić, przez zieloną zarazę w potwory przemienionych. Khazad, co nadzieją na murach był, poszedł się bić na drugi brzeg i już nie wrócił. Nie wróci. Kartacze się kończą. Ludzi nawet jednego na dziesięć wroga ni ma.

- Tyły dać...- zakaszlał doktor. Pożałował. Tysiące igieł wbiły się w płuca, opadł z wyciem na słomę.

- My w potrzasku. - Gumer nie patrzył na niego - od zachodu, od lasu zwierzoludzie pod murami stoją. Kupą z kniei powyłaziły, połączyły się, psie syny. Zwierzoludzie, mutanty...Druga armia ich, kurwa. Jedna kompania przebić się chciała...Wyborowa, mówili. Wór wielki z ich głowami jeszcze pod bramą zachodnią leży. Żarcia jak na lekarstwo...
-Posiłki...
- Nie nadeszły. Nie nadejdą już...Pewnie po lasach się ostały. Miasto jest stracone.

Magne trawił w milczeniu, to co posłyszał. Gdy wspomniano o khazadzie, na moment zamarł. Potem przymknął oczy. Nie widział, jak Gumer odwraca się w jego stronę i patrzy wreszcie na twarz doktora. Ale słyszał.

- Zaszczyt był, ci służyć. To koniec, panie.




* * *


Nareszcie...

Gdy patrzył na przeciwnika, to właśnie kołatało się pod czaszką Hermana.

Krew, mord, wysiłek dziesiątków lat. Pewność nieuchronnego i tęsknota. Ból, każdego dnia, topiony w morzu okowity, bimbru, piwa, wódki, samogonu i gorzałek wszelkich rodzajów i odmian zbyt płytkim, by utopić mękę egzystencji. Nie dość zabójczym, by zabić czerwia toczącego skołatany umysł przygnieciony poczuciem winy tak żywotnym, że niezatapialnym. Khazad nie zapomina. Przysługi, groźby, danego słowa ani winy. Nigdy.

Tańczyły przed kaprawymi ślepiami Hermanna Vanmihellen wszystkie razy, kiedy kolejny raz brał się ze śmiercią za bary. Bitwy, karczemne burdy, mordownie, zwyczajne szlachtowania. I pląsały w rytm roześmianego chichotu kruczopiórej Pani, tej co szczerzyła nań żółte zęby w grymasie pełnym drwiny. Zza drzewa, węgła, więziennej kraty, zza wyszczerzonego orczego pyska. Zza ślepi oślepłych z nienawiści, wykrzywionych chorobą pazurów, pożogi i zza wszelakiej ohydy, na jaką się na swej drodze natknął. On. Jeszcze niezwyciężony. Niepokonany w boju krigger z przetrąconym kręgosłupem. Szerząca we wrażych szeregach zniszczenie kaleka, wrak, co na oceanie potworności wciąż bezskutecznie szukał rafy na tyle ostrej by się o nią rozpruć. I zatonąć.

Był gotowy.


Wrzasnęli hasło wojna! Zbudzili hufce hord
Zgwałcona noc spokojna ogląda pierwszy mord
Goreją świeże rany, hańbiona płonie twarz
Lecz mam do obrony dany pamięci pancerz nasz
Choć słońce skrył kurzawy cień
Wróg w krwawych jawi się obrazach
Wciąż przed upadkiem chroni mnie Oriol Mazar

Wytresowali świnie Kupili sobie psy
I w pustych słów świątyni stawiają ołtarz krwi
Zawodzi przed bałwanem półślepy kapłan łgarz
I każdym nowym zdaniem hartuje pancerz nasz
Choć krwią zachłysnął się ten czas
Choć myśli toną w paranojach
Jak zawsze chronić będzie moja zbroja

Dałeś mi Panie zbroję, dawny kuł płatnerz ją
W wielu pogięta bojach, wielu zbryzgana krwią
Magicznych na niej rytów dziś nie odczyta nikt
Ale wykuta z mitów i wieczna jest jak mit
A taka w niej powaga dawno zaschniętej krwi
Że czuję jak wymaga i każe rosnąć mi
Być może nadaremnie lecz stanę w niej za stu
Ponieś Ulryku na niej jeśli padnę dzisiaj tu
Więc choć za ciosem pada cios i wróg posiłki śle w potrzebach
Mnie przed upadkiem chroni wciąż Tarcza Nieba


Był gotowy.

Oh, jakże był gotowy mścić. Za wszystkie mijane wsie - zgliszcza pełne wypalonych ruin i dymiących szczątków. Miasta. Te splądrowane i spaczone chorą wolą niszczycieli zdobywców. Za każdą łzę, każdy ból, za każdy grymas strachu i obrzydzenia. Za każde bielejące na jakimś ugorze zagrzebane w trawie żebro, czerep i piszczel. Krew wołała o pomstę. Wyła o zmycie krwią. Ulryk czekał ofiary, a rozpamiętany w rzezi krasnolud aż dygotał z niecierpliwości.
Mało. Wciąż za mało wrogów padło pod ciosami jego topora. Ten, na spotkanie którego szedł całe życie nadchodził. Groza kładła się równym cieniem na obie zgromadzone na brzegach rzeki armie. Tylko jeden szaleniec z nadzieją w przekrwionych oczach spoglądał na koszmar, który wyłaniał się zza ruin zniszczonych dzielnic. Gotowy zabijać... lub ginąć.

Ten koszmar miał imię.

Surthalan.

Zaszłe czerwienią oczy khazada ledwie rejestrowały całą jego potworność. Ci, którzy mówili że wróg sam rozpuszcza fałszywe pogłoski, jakoby wódz Armii Chaosu patroszącej od północy Imperium jest wielki jak góra i na pewno nie jest człowiekiem...

Cóż, ci ludzie mylili się. Albo kłamali.

Nie był człowiekiem. Człowiek nie przypomina na pewno krzyżówki znanego z zakazanych rycin demona i czegoś, co magowie mogliby nazywać kamiennym golemem. Wznoszący się ponad poziomem kamienic, nadchodził powoli, gruchocząc pięściami całe fragmenty budynków. Co prawda wydawało się że tułów, ręce i nogi monstrum zbudowane są jednak z ciała, ale widocznych jego fragmentów było mało, a i te przypominały bardziej pokryte żyłami i bliznami kamienie. Reszta ginęła we ogromnych częściach zbroi, ale po przyjrzeniu się okazywało się raczej, że to chyba coś w rodzaju mutacji skóry zamieniało ją w plugawą, twardą mieszankę żelaza i czarnego kamienia.

Szedł i płonął. Właściwie jakiś piekielny ogień płonął w jego ślepiach, ustach. Płonął w jego ciele, bo cały był jak ożywiony kawałek góry, która popękana głębokimi bruzdami wypluwa ze swoich szerokich szczelin przeklęte płomienie. Za nim, pozostawały zgliszcza i pożar. Przed nim i obok niego, armia krzyczała w natchnieniu i grozie jego imię. Opętańcze, powtarzające wycie szeregów domagające się pojedynku, łomotało się w uszach khazada jak stado uwięzionych w budynku ptaków. Armia chciała zobaczyć, jak wódz masakruje tego, kto ośmielił się rzucić wyzwanie władcy. Legendzie, która wiodła ich nieprzerwanie od zwycięstwa do zwycięstwa.

Nie wiedzieli jednakże, że Surthalan staje właśnie naprzeciwko innej legendy. Legendy, która dopiero się rodziła.

Chodź. Dygotał, ale nie ze strachu. Z niecierpliwości. Z gniewu. Z uniesienia. Oczy krasnoluda prześlizgiwały się błyskawicznie po wrogu, wychwytując to, co służyło go zadawania bólu, ran i śmierci. Olbrzymie, zakręcone rogi. Zębiska straszliwej paszczy. Pazury, z których każdy był jak oburęczny miecz. Łańcuchy, o ogniwach jak koła powozów, którymi był pooplatany a które przecinały przestrzeń, gdy kroczył. Ten wypluwany ogień...Wreszcie, pokryty jarzącymi się, plugawymi symbolami topór wielki niczym powóz właśnie, której to broni nie uniósł by żaden człowiek ani nawet khazad.

Surthalan zaryczał i zatrząsł się świat. Legiony odpowiedziały wyciem...Ruszył do boju....

Na Tarczy Nieba zajaśniały gwiezdne szlaki, wysłużony topór zaciążył jeszcze raz w dłoni. Hermann Vanmihellen ruszył w milczeniu, na spotkanie swojego przeznaczenia.




* * *



- Gdy starli się po raz pierwszy, zadrżała ziemia a huk uderzających się o siebie magicznych toporów głośniejszy był niźli sto błyskawic...- zaczął bajarz. Nikt nie przerywał. Nie było tej nocy niż ważniejszego, niż ta historia która działa się tu i teraz, przed oczyma poczerwieniałych i milczących widzów. Nawet płomienie ogniska oświetlającego to miejsce pośrodku wsi nagle buchnęły żwawiej, choć jak przysięgano, nikt ich nie podsycał.

Opowiedział im.

Opowiedział im to, co później w setkach odmian opowiadano w tysiącu karczm, burdeli, obozowisk, małżeńskich sypialni, młynów, pałaców, sal balowych, więziennych cel, polach bitew i innych miejsc, w których ludzie opowiadają sobie historie. Słowa bajarza, zmienione w najdrobniejszych tylko szczegółach, czasem częściowo, a najczęściej praktycznie całkowicie, płynęły z ust do ust w Imperium, a nawet za jego granicami. Nie zmieniało się tylko imię, bo nazwisko już często w tych opowieściach żyło swoim własnym życiem. Hermann. Khazad, który w upadłym Wolfenburgu stanął sam przeciwko Surthalanowi i jego armii...

Opowiedział im.

O pierwszym natarciu, które pokazało Surthalanowi, z kim ma do czynienia. Pokazało, jak wiele może khazad, który nie ma nic do stracenia. O ataku, który już niemal na początku nie zniszczył Surthalana, który okaleczył potworną bestię tak - że tylko nadludzka wytrzymałość i chyba sami przeklęci bogowie chaosu uchronili go od natychmiastowej śmierci. Rzucił się, ranny, do wściekłego kontrataku, ale choć różnica rozmiaru była olbrzymia, Tarcza Niebios ukazując swą moc chroniła niewielkiego przecież ciałem wojownika przed wszystkim, co rzucał przeciwko niemu wróg. Do czasu...I przeciwko magii Tarczy stała inna, plugawa magia.

Opowiedział im o gniewie, jakim zapłonął Surthalan. O ogniu, w który gniew się ten zamienił. O tym, jak w końcu wszystko dookoła z ręki Wodza stanęło w płomieniach, nawet część jego własnej armii którą w zapamiętaniu poświęcił...W promieniu wielu ulic nikt nie ostał się żywy.

Prawie nikt. Hermann, choć na wpół już żyw, podniósł się ze zgliszczy i topór zalśnił raz jeszcze razem z wyszczerzonymi zębami krasnoluda.

O tym, jak ranni i jeszcze bardziej oszalali z żądzy zniszczenia przeciwnika puścili się w tan, niczym huragan niszczący wszystko dookoła. Jak fruwały dookoła fragmenty domów i drzew, a iskry ścierających się metali jak błyskawice było widać setki mil stamtąd. Jak Herman, ustępując powoli pod potęgą sługi Chaosu, mimo ran i zmęczenia nie poddawał się. Nie poddawał się, aż w końcu mimo przewagi Surthalan zaczął tracić siły. Nawet on tracił siły. Słuchali, jak w końcu walczący stanęli pośrodku zrujnowanego miasta, naprzeciw siebie, poranieni i straszni, zbierając siły do starcia, które musiało rozstrzygnąć bitwę...

Tam dalej, przed mostem trwał wtedy szturm...Von Schpeer prowadził ewakuację na drugi brzeg rzeki i bitwa o miasto wchodziła w decydującą tego dnia fazę. Ładunki były na miejscach, i pozostawała tylko kwestia czy marszałek zdąży je odpalić, zanim most zostanie zdobyty...

Bajarz opowiadał dalej.

Opowiedział o zwarciu tak strasznym, że krew popłynęła jak rzeka. Dwie rzeki juchy, łączące się w rzekę. Co tam rzekę, morze krwi. O dwóch wrogach, zmasakrowanych przez siebie tak straszliwie, że tylko na płonącym straszliwie gniewie wisiały już ich życia...O zmęczeniu tak ogromnym, że żaden nie był już w stanie trzymać broni. Opowiedział, jak Hermann niemal dobił już leżącego Surthalana...Niemal. W ostatnim rozpaczliwym ataku wódz przeklętych legionów pochwycił Hermana Vanmillena. Tak jak katapulta miota głazy, tak khazad rzucony potworną siłą rozbił ciężarem swego ciała ścianę jednego z ocalałych domostw. Hermann nie był już w stanie się podnieść, ale czekał...

Surthalan nadszedł, by go dobić. Albo należałoby powiedzieć, dowlókł się. Siły miał tyle, by zadać jeszcze cios ostateczny...

W tym samym czasie, inny rodzący się bohater tej przeklętej nocy, imieniem William, właśnie poświęcał swe młode życie by odpalić lont...


Bajarz umilkł nagle. Milczenie trwało długo. Wreszcie ktoś z tłumu odważył się odezwać.

- Co...?! - wychrypiał - Co było dalej?!

Gawędziarz popatrzył smutno.

- Wybuch zniszczył most...Odłamki rozgrzanego do czerwoności krasnoludzkiego żelaza spadły jak śmiercionośny deszcz. Jeden z nich...Spadł właśnie na ten dom, w którego ruinie Surthalan nachylał się natenczas nad Hermanem, by się dopełniło. Zarzekam się, że to prawda, było widać to z drugiego brzegu. Dom zawalił się do reszty. A kiedy opadł dym...

Bajarz powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Chyba nawet mucha nie odważyłaby się bzyczeć.

- Surthalan powstał z gruzów. - dokończył ponuro - Tryumfalny ryk plugawej armii do dziś brzmi w moich uszach. Tej nocy w obrońcach umarła nadzieja. Ciała bohaterskiego khazada nigdy nie odnaleziono. Jak Wolfenburg, zabrała go noc.

Nie wiadomo, kto wstał pierwszy. Może młynarz, może ktoś inny. Ale potem zaczęli podnosić się wszyscy. W spracowanych wiejskich dłoniach pojawiły się czapki. Bardzo długo nikt się nie odzywał. Ciemność zdawała się zalewać wszystko jak morze.

Noc...

 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 28-07-2011, 12:28   #209
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- A co...A co z innymi...? - padło wreszcie. - Opowiadaj...

Ogień płonął, czerwoną poświatą malując zarysy uczestników zgromadzenia. Do świtu było zbyt długo, by mrok zaczął rzednąć. Nikt prawie się nie poruszał. Kształt nocnego ptaka oderwał się od ciemności i niemal bezgłośnie poszybował ponad strzechami wiejskich domów.

Bajarz podniósł wzrok. Oko błysnęło złowieszczo, usta otworzyły się. Ale dopiero po długiej chwili, gdy pozostawały otwarte, dobył się z nich głos.




* * *


Spod ziemi, do zatęchłych korytarzy w których magazynowano czas. No, może niezupełnie czas, ale na spróchniałych półkach w podziemnych salach którymi się poruszali, spoczywały tomy różnego rodzaju papierzysk w których spoczywało świadectwo dni minionych. Czym są nieprzeliczone komnaty wypełnione rulonami, książkami i kuferkami z papierem tak szczelnie jak pajęczynami, okazało się jednak dopiero, gdy pośród tego labiryntu odnaleźli drogę do wyjścia na parter. Okazało się, bo na czymś co wyglądało na podziemną, opuszczoną w pośpiechu recepcję odnaleźli tabliczkę.

Archiwum miejskie Wolfenburga.

Byli więc w podziemiach Ratusza! Już gdy niziołek, wypuszczony na zwiad w korytarze parteru ogromnego gmaszyska, ostrożnie przeszukał okoliczne pomieszczenia, okazało się że sytuacja ta ma swoje duże plusy, ale i swoje duże minusy.

Tupik wrócił szybko. Powiedział, że część budynku którą eksplorował, wskazuje na to, że Ratusz ewakuowano. Wszędzie ślady pośpiesznej ucieczki urzędników, którzy brali ze sobą co popadnie. Budynek, relacjonował halfling, wygląda na praktycznie nienaruszony, poza powybijanymi szybami i popękanymi gdzieniegdzie ścianami. Nienaruszony, ale kompletnie opustoszały.
Grupa ruszyła więc dalej, podziwiając po drodze architekturę monumentalnego gmachu, porzucone tak jak niziołek relacjonował, stanowiska pracy i kunszt Tupika, który otwierał z łatwością wiele wewnętrznych drzwi wytrychem. Mimo to błądzili, Ratusz był jak labirynt. Niektóre przejścia były zawalone, zamiast iść ku wyjściu, musieli piąć się na wyższe piętra licząc że odnajdą schody w dół.

Tu zaczęły się minusy.

Byli gdzieś pośrodku budynku, ale zza murów słyszeli gdzieś jakby buczenie, krzyki i charczenie. Od czasu do czasu wybuchy. Na zewnątrz wciąż coś się działo. W mieście wciąż trwała wojna...
Im dalej się zapuszczali wgłąb labiryntu komnat, biurek, ławek i ponurych wielkich korytarzy z portretami Kaisera, tym bardziej okazywało się, że budynek nie jest do końca opustoszały. Pierwszego trupa znalazł Jasper, drugiego Marietta. Potem już nie musieli szukać. Im bardziej wychodzili z bocznych ukrytych alejek urzędniczego molocha na główne korytarze Ratusza, tym więcej ich było. Przy jednym z nich Jasper znalazł piękny instrument, egzotyczną bałałajkę. Przewiesił ją sobie przez ramię. Pewnie rabusie nie uznali tego za cokolwiek wartego uwagi. Kolejne zwłoki. I tu też. Następne.

Tupik wymienił spojrzenia z Jasperem, gdy oglądali kolejne zwłoki. Tak, to było jasne. Niektórzy z nich nie zdążyli z ucieczką. Dopadli ich ci, którzy plądrowali. Chaos wdarł się tutaj, co było coraz bardziej widoczne po wyczyszczonych z wszelkich dobytków pomieszczeń, po rodzajach obrażeń. Ci, którzy nie zdążyli ujść albo liczyli że uchowają się w Ratuszu, zostali wyrżnięci przez armię Surthalana, szalejącą po korytarzach jak wicher. Szalejącą, bardzo niedawno temu...

Wnioski były jasne.

Ratusz był teraz na terytorium, należącym już do wroga. I to był, cholera, największy z największych minusów. Wrogowie byli, w najlepszym razie, na zewnątrz. W najgorszym, można było ich się wciąż spodziewać w korytarzach.
To Tupik zaproponował by się rozdzielić. Trzeba było znaleźć nie tylko potencjalną drogę na zewnątrz, która zresztą mogła nie istnieć, ale w tej sytuacji też i miejsce, w którym mogliby się chować i przeżyć. Jeść. Archiwum byłoby niezłe, gdyby nie to że jak wiedzieli, można do niego dostać się z kanałów. Ustalono punkt zborny, pod rozbitą rzeźbą przedstawiającą nierozpoznawalnego z powodu zniszczenia głowy bohatera czy wysokiego urzędnika.

Marietta i Jasper poszli szukać w dalsze rejony urzędniczego labiryntu, na piętra, gdzie mogło być chociażby jedzenie. Tupik, jako najmniejszy i najcichszy, miał ruszyć na zwiady po trupach, w kierunku głównych hal i prawdopodobnie wejścia do Ratusza, gdzie mogło być najniebezpieczniej. Reszta grupy miała czekać w ukryciu i modlić się. Zgodzili się chętnie, i tak już nic innego od dłuższego czasu nie robili, zszarzali ze strachu.




* * *



Damulka w pawim kapeluszu zasłaniając twarz wachlarzem z przejęciem rozmawiała o czymś z inną damulką która co rusz zerkała na młodego ochroniarza, z halabardą. Jegomość w czarnym kapeluszu z długim wąsem wyraźnie coś kombinował obserwując wszystkich wkoło. Co rusz wśród szlachty ktoś się naradzał i spiskował, nieliczni wchodzili z dumą , dostojeństwem i bojaźnią Bożą do świątyni.
Podobnie jak i reszta tłumu, choć ten mimo, że w głowie miał chaos i wojnę, tu szukał pocieszenia i nadziei. Różnorakiej...
Tupik szukał też informacji... - kim jest ten z wąsiasty? A ten z dwiema damami przy boku?

Ten z dwiema damami przy boku pozornie tylko poświęcał czas niewiastom. Tak naprawdę wyławiał wzrokiem ze zgromadzonego w kościele tłumu twarze. Twarze tych, których historia rozgrywała się tu i teraz. Twarze tych, których on znał. Ale jego twarz, młoda i przystojna, przyzdobiona pewną siebie i napuszoną nieco, co tu dużo mówić, miną, była dla nich zupełnie obca. Tupik przelotnie musnął go spojrzeniem, mając pewnie za zwykłego możnego bawidamka. Jasper, przepychając się w ciżbie, nawet przez moment wymienił z nim spojrzenie. Napotkał lód, lód który miał swoje źródło w sercu młodziana i który ukłuł Jaspera niczym kolec. Ale już chwilę potem, wziąwszy to za zwykłe pełne jadu i oburzenia wejrzenie miejskiego fircyka, Jasper przepychał się dalej, by znaleźć sobie jak najlepsze miejsce do oglądania ceremonii...




* * *


Gdy skończył wymiotować, popatrzył jeszcze raz. Z balkonu na piętrze Tupik widział ogromny główny hall Ratusza. Pokrywały go trupy. Większość poczerniałych i poparzonych, większość pokrytych jakimś zielonym paskudztwem. Mieszczanie, żołnierze. Przyglądając się uważniej, widać było że niektórzy są rozsiakani albo rozszarpani. Niektórzy z poparzonych zielenią wciąż jeszcze pojękiwali, ale widać było, że jedyne co można z nimi zrobić, to skrócić cierpienia.

Ale trzebaby zejść niżej, a przed rozgromionymi wrotami Ratusza wciąż kręcili się wrogowie. Za wrotami, kłębił się chaos, zasłaniający widok tumult barbarzyńskich rąk i nóg, zmutowanych ciał i wstrętnych potworów. Tędy drogi nie było. Z jakiegoś powodu, większość armii zalegającej na rynku trzymała się na zewnątrz Ratusza. Ktoś wydał już rozkazy, pomyślał Tupik. Rabunek się skończył. Zostały zniszczenia i trupy. Może niedobitki, takie jak on. Kręciło mu się w głowie, z bezsilności i przerażenia, ze współczucia i obrzydzenia. Na balkonie też leżały pozieleniałe trupy, ktoś zadał sobie trud by część z nich wnieść aż tu. Niziołek zawrócił i wszedł cicho w korytarz którym tu dotarł, ale mijając jęczącego biednego człowieka, nagle coś go tknęło. Wrócił dwa kroki i przyjrzał się.

Nie do wiary. Przed nim, konał człowiek którego znał. Człowiek, któremu w mieście zlecił rozszyfrowanie zagadkowego pergaminu uniesionego przez Mariettę.
- Psstttt...- syknął - Cichaj...
Z trudem wziął rannego za nogi i kawałek po kawałku wciągnął do opuszczonej pustej komnaty, gdzie było przewrócone biurko i wybebeszone szafki. Ranny ledwo dychał, prosił chyba o wodę.

Dostał ją. Pił łapczywie, nagle zakaszlał. A raczej próbował, bo szybki halfling skoczył na niego i niemal przydusił rączkami do podłogi.
- Nie! - szepnął - Usłyszą nas na dole!
Ranny z trudem otwierał oczy, niemal uduszony. W końcu stęknął cicho.
- Możesz mówić?
Pokiwał głową, powoli.
- Skąd tutaj się wziąłeś? - niecierpliwie zapytał niziołek, popatrując co jakiś czas niespokojnie na dół.
Człowiek zaczął mówić. Szło mu ciężko, więc trochę to trwało. Chyba gorączkował, ale z jego słów powoli zaczęła wyłaniać się historia.

- ...byłem na rynku...Jak szli, wojsko wprowadziło nas do Ratusza. Niektórzy uciekli za rzekę, niektórzy posłuchali że Ratusz jest mocny, da się obronić i chaos go nie weźmie...Ja poszedłem do Ratusza. Znaczy, pchałem się w tłoku do wejścia i...
Zakaszlał przeraźliwie...
- Tylko że nikt go nie bronił...Ratusza. Bo spadł ten deszcz. Deszcz plugastwa, deszcz który palił i niszczył...To..ten ich rytuał...setki żywotów...Rynek zamienił się w plac śmierci. Większość została na zewnątrz...Ja...

Popalone ciało, w wielu miejscach wciąż pokryte ohydnym i zielonym zastygłym szlamem, przemawiało lepiej niż słowa.
- Nie zdążyłeś...
- Deszcz spadł. Nie pamiętam, część z nas ugasili, tych których zdążyli wciągnąć jeszcze pod dach. Potem wywlekli mnie dalej od wejścia, tu gdzie mnie znalazłeś. A potem...
- Potem przyszli.
- Tak. Część obrońców uciekła, po rozkazie znad rzeki. Przynajmniej tak twierdzili. Mówili że ratują co się da, mówili że wynoszą cenne relikwie z wystawy, ale ja widziałem...Widziałem jak było...To był rabunek...Niejeden zabijał innego, by po drodze wyrwać mu kosztowność. Niektórzy zostali - synowie Wolfenburga, nie znający strachu. Honor. Gdy barbarzyńcy i mutanci wpadli, wywlekali im ten honor przez gardła...Szczęśliwie straciłem przytomność.
Otworzył na chwilę obolałe oczy.
- Wiem, co myślisz. Dlaczego żyję, dlaczego nas nie dobili. Nie wiem. Nikogo z tych, co poparzył ich zielony ogień, nie ruszyli. Ni tych martwych, ni dychających jeszcze.
Zakaszlał znowu. Oczy wyszły mi z orbit.
- Posłuchaj mnie...Ten pergamin, coś mi go...
- Właśnie! - niecierpliwie skoczył Tupik - ...co z nim?! Gadaj.
- Przetłumaczyłem. Zdążyłem, choć częściowo. To nie, jakżem pierwej myślał, magiczny zwój. Raczej...Raczej zapis rytuału, albo coś takiego.
- Zielonego ognia?
- Nie. Na pewno nie.
- Co zatem?
- To dla mnie za trudne. Do tego miałem za mało czasu...Ale chodzi o ten czas. O czas, gdy księżyc zapłacze zielonymi łzami...O tę noc.
- Czyli zielony ogień! - nie wytrzymał Tupik.
- Nie! Chodzi o czas. O datę. Tej nocy miały zajść...nie wiem jak to powiedzieć...warunki. W mieście wilka, najpierw myślałem że w Middenheim. Ale chodziło o Wolfenburg. Źle..Źle ze mną, niziołku...
Długo milczeli. Tupik ledwo się wstrzymywał, ale stan chorego był poważny.
-Tutaj...- zaczął po długiej chwili -... tutaj miały się znaleźć w jednym czasie jakieś magiczne rzeczy. Tarcza. Coś o niebie? I kamień. Jakiś kamień. Symbole podają, jak je połączyć, żeby coś się stało. Nie wiem, co. Nie rozumiem części zapisów. Kamień miała nieść ludzka kobieta. Tarczę - khazad wojownik, z północnych krain. Nie znający się, ale noc ta miała ich poznać. To wszystko...

Tupik zaciskał zęby, coraz mocniej w miarę słuchania. Przy końcu, głowa zwisła mu na piersi. Opowiadający również mówił coraz wolniej...Ostatnie zdania prawie szeptał. Niziołek nie przerywał.
- Stracone. Wszystko stracone. - powiedział halfling, gdy zapadła cisza. Trwali nieruchomo.
- A co się stało z pergaminem?- poruszył się nagle Tupik.
Tamten nie odpowiadał.
- Słyszysz mnie? - niziołek nachylił się nad poparzonym - Gdzie to jest?! To bardzo ważne! Słyszysz, to...
Zamikł. Zrozumiał, że tamten już nie odpowie na to pytanie. Nie odpowie na żadne pytania. Nigdy więcej.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 28-07-2011, 12:30   #210
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

- Bywajcie!
Skręcił prędko na pobocze, w chaszcze, tak by stracili go z oczu. Chyba nikt za nim nie szedł. Halfling odetchnął ciężko i przyspieszył kroku.

Georg patrzył za nim dość długo. Krasnoludy, wciąż jeszcze nadrabiając zaległości z jedzeniem, czekały co powie mężczyzna. Gdy upewnił się, że niziołka nie ma już w pobliżu, przeszedł parę kroków, w miejsce skąd ich oddział wypadł na podróżnych. Potem zagwizdał cicho, wpatrzony w wysokie krzaczory.
- Dobra, jest bezpiecznie. - powiedział półgłosem - Po wszystkim, mamy nawet jedzenie. Możesz wychodzić!
Po chwili ciszy chaszcze zaszeleściły i ostrożnie, niczym mały zwierz na dróżkę wyszła drobna, kobieca na pewno postać. Spod kaptura podróżnej szaty zalśniły w świetle dnia ciemne włosy, rozbłysły pasujące do barw lasu tęczówki. Blade usta rozwarły się z wahaniem, by coś powiedzieć.

Nic jednak nie powiedziała, tylko przycisnęła do siebie swój instrument. Tamci byli już dalej. Sama nie wiedziała, co by się stało, gdyby się spotkały.




* * *

Niziołek biegł po schodach. Na szczęście Marietta i Jasper byli w umówionym miejscu.
- Słuchajcie...Muszę wam coś powiedzieć...- jęknął na ich widok.
- My też...- po ich minach widać było, że są wstrząśnięci - ...nie tutaj, chodź z nami, pokażemy Ci coś.
Za ścianą usłyszeli jakieś kroki...Maruderzy, rabusie? Opuścili cichutko to miejsce, innym wejściem. W milczeniu. Potem Jasper poprowadził ich drogą, którą szli poprzednio. Tupik zobaczył, że znaleźli drogę na drugie piętro budynku i korytarz łączący wreszcie centralne części gmachu z salami, które miały okna.

Wreszcie? Na pewno?

Jasper gestem nakazał ciszę, choć harmider dobiegający zza okien był iście piekielny. W zrujnowanym rajdem najeźdźców wnętrzu, pod imponującą kolumnadą podeszli pod olbrzymie, częściowo zniszczone okna. Przywarli bokiem do ścian obok framug. Jasper wykonał złodziejski gest, oznaczający: "wyjrzyj, ostrożnie."

Wyjrzał...A to co zobaczył z góry, było chyba najstraszniejsze co widział w życiu. Tu, pod ich stopami... Pośród ruin, przez rynek, jego plac i boczne uliczki przetaczała się armia...Armia Chaosu...Miasto, a przynajmniej jego większa część, było zdobyte. Przerażony wzrok ślizgał się po morzu głów, po porwanych plemiennych sztandarach, po barbarzyńskich oddziałach ludzi prawie nagich jak i najeżonych kolcami żelaza...Ciągniętej środkiem olbrzymiej skrzypiącej bombardzie... Po goblińskich rozwrzeszczanych rojach...Po wynaturzeniach, od których szybko odwracał wzrok...Zbrojnych w najprzeróżniejszą broń mutantach. Kroczących potworach, o których tylko słyszał i takich, o których nawet by nie śnił w koszmarach...

Tupik odsunął się, struchlały i usiadł na podłodze, pośród szkła...Ale obraz ten pozostał w jego głowie...Ogień, ruiny...Potwory, maszerujące dalej, ku rzece. Morze plugastwa płynące ulicami Wolfenburga, ta woda rozlewała się też po ruinach i szczątkach kamienic, w postaci szabrowników i gwałcicieli szukających skwapliwie kosztowności lub ocalałych ludzi...Najśmielsi i najbardziej zuchwali, a więc najgłupsi, mimo rozkazu wydanego przez któregoś z oficerów tej armii, nadal grasowali również po budynku Ratusza. Koniec, koniec, koniec - tłukło się po głowie niziołka.

Twarze Marietty i Jaspera były smutne, pewnie myśleli to samo. Może nie Jasper, on nigdy się nie poddawał...Tupik uniósł wzrok. Jeszcze jeden wysiłek, musi być jakieś wyjście.
- A co ty znalazłeś? - spytała dziewczyna, między słowami odmawianej wciąż i wciąż modlitwy.

Opowiedział im. Z każdym słowem opuszczali głowy. Tak, było tak blisko by wszystko się spełniło. Kamień, który stracili...Spotkanie z khazadem, które nie było przypadkiem...Kto wie, może nic nim nie jest...Tarcza, która była tak blisko, na wyciągnięcie ręki...A teraz? Stracona, razem z jej posiadaczem. Jasper nie miał co do tego wątpliwości, wiedział gdzie walczy Bleich, wiedział też kim są krasnoludzcy straceńcy...Nie cofnął by się, nigdy. A więc, skoro Chaos zalał wszystkie posterunki...Nie trzeba było kończyć myśli...Tarcza jest stracona. Kamień pewnie też, oby tylko w rękach zwykłego rabusia niż kogoś, kto wiedział czym jest...Nawet zwój z rytuałem....

- Tupik! Gdzie jest zwój? - uczepił się myśli, może chociaż jedno da się odnaleźć. Nie zastanawiał się, jaki to ma sens, gdy są uwięzieni pośród armii wroga...
- Co...? Aha...Ten człowiek...Umarł...Nic już nie powie...- mamrotał halfling.
- Przeszukałeś go?
Tupik popatrzył nieprzytomnie.
- Nie? To na co czekasz...- syknął Jasper - Prowadź! Mari, chodź! No chodź!
- Dlaczego...Dlaczego to wszystko...- drżała - Jak to możliwe, żeby... Sigmarze, dlaczego nie słyszysz naszych próśb..?
- Chodź!



* * *


Starzec, niepozorny i odziany w zwykłe podróżne szaty, tkwił nieruchomo na zydlu, sprawiając wrażenie jakby zamarzł za swoimi posiwiałymi dawno włosami i brodą. Tylko wino, zmurszała nieco butelka i prawie nie poczęty jeszcze kielich pełen karmazynowego trunku, które rozstawiono niedawno na drewnianym blacie przed tym człowiekiem, był znakiem że ten gość gospody nie jest tak ubogi, jak wskazywały by na to jego zakurzone w długiej podróży szaty. Nikt nie zwracał na niego większej uwagi, raczej nie podpita, łagodnie mówiąc kompania, która biesiadowała dwa stoliki dalej. A już na pewno nie zwrócił uwagi ten, któremu starzec co jakiś czas dyskretnie się przyglądał....

- Byłem też już w świątyni Vereny, pogmerać w księgach uczonych, żeby może w nich jaki koncept załapać. - płynęły słowa w karczemnym gwarze. - Szukać o tej legendzie znaczy. No wiele nie znalazłem, właściwie to com od was mniej więcej posłyszał. Wzmiankę, że Kamień Świtu, który raz wędrować zacznie, ku Gwiezdnej Tarczy dąży i że razem jako Mapa Niebios drogę ku Włóczni okażą. Stara legenda w wielu miejscach Imperium znana, nic chyba więcej. Może i było więcej, ale księga stara i stron wielu brakowało, a i tak musiałem ofiarę znaczną ostawić by choć zajrzeć mi pozwolono.
- No taaa, to tera okaże się jeszcze, ze będziemy musieli Gwiezdnej Tarczy szukać. - bełkotał pijany Jasper. - Ale co tam jeśli trzeba będzie to i tera sam mogę Mape Niebios nakreślić. - Ci którzy go dłużej znali, raczej już nie żyli, więc nikt nie mógł wiedzieć, że z Jasperem najlepiej wszystko po pijaku załatwiać. To nic, że na drugi dzień niewiele będzie pamiętał. Wstanie rano skacowany i zły na siebie, że znowu za dużo paplał. Zaśpiewajmy, razem!


Jedzie rycar, jedzie rycar zbrojny,
Paviartaje z viel'kiej-viel'kiej vojny.

U jaho szabla, szabla vyszczarblona,
Gviezdna Tarca kolebje pri kona.





* * *


Jasper trzepał kieszenie i inne zakamarki odzienia trupa, uważając, by nie dotknąć pokrywającego go zastygłego zielonego szlamu...Wyglądało, jakby to paskudztwo zrosło się ze skórą...Niziołek stał na czatach, ale chyba było mu już wszystko jedno...
Jasper wyrzucił w końcu z siebie przekleństwo i oparł się o zniszczoną ścianę.
- Cholera...Nic, nic...Nie ma nic...Nawet to, nawet to utraciliśmy...
Zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Wstał, wściekły.
- Pozostaje chyba tylko jedno...- powiedział zimno, oczy zasnuwała mgła. Nagle ujrzał Tupika, który wybałuszał oczy w coś za jego plecami. Ręka niziołka unosiła się powoli.
- Co jest?!

Odwrócił się, w samą porę, na szczęście trzymał miecz. Ohydne monstrum, które jeszcze przed chwilą było martwym człowiekiem którego przeszukiwał, teraz podnosiło się z charczeniem plując zielonym paskudztwem i wyciągając powoli swe szpony ku Jasperowi...Ciął na odlew...Odcięta ręka poleciała na ścianę...Umarlakowi to nie przeszkadzało, sunął dalej. Kolejne cięcie przez pierś tylko odrzuciło go do tyłu...Charcząc wściekle ruszył do przodu.
- Tam! - krzyknął Tupik.
Po schodach z upiorną powolnością wspinało się dwóch kolejnych. Inny nadciągał korytarzem, pokryci fosforyzującą nieco zielenią zżerającą ich ciała, i najwyraźniej mózgi...Marietta nie reagowała...
- Mari! Tędy! - szarpnął ją Jasper, pokazując kierunek. Pędzili po schodach. Z dołu, właściwie zewsząd zaczynało dobiegać straszne, narastające charczenie. Obejrzał się. Tupik uciekał, w ostatniej chwili przemykając między ścianą a próbującym go dosięgnąć ożywieńcem. Wyżej! Jak najdalej od parteru, gdzie wcześniej zalegał stos ciał, a teraz...Pierwsze piętro...Drugie piętro...Zdyszali zatrzymali się na chwilę, nasłuchując.

- Mari, co ci jest?!
Osuwała się na rękach...Półprzytomnie patrzyła na niego...Coś mamrotała...
- Kamień...Jasper! Kamień...Czuję...Gdzieś tu jest...
Nagle pokazała dłonią jakiś częściowo zawalony korytarz.
- Tam...Woła mnie...
- Dalej! - warknął Jasper, ciągnąc ją za nadgarstek. - Tupik, tędy!

Wąski przesmyk. Bieg między poprzewracanymi meblami, po ciałach zabitych. Korytarz łączył się z szerszym, w którym panowało totalne zniszczenie. Mariettę trzeba było praktycznie ciągnąć...Była chyba w transie, a może po prostu traciła ze strachu i rozpaczy rozum...
- Tam...- szeptała - Tam...Już idę...
Wypadli do jednej z olbrzymich hal Ratusza...Z każdej strony sali, do której prowadziło na dole cztery pary wspaniałych drzwi, marmurowe schody wiodły na wyższe piętro.Niegdyś piękna sala balów i audiencji, dziś zdewastowana i ogołocona prawie ze wszystkiego. Okna straszyły porwanymi zasłonami i zębami potłuczonego szkła. Tylko wspaniały kryształowy żyrandol był zbyt wysoko, ostał się wisząc nad wielką przestrzenią, która była otwarta na dwa piętra. Oni byli wysoko, na brzegu balustrady, otaczającej halę z czterech stron. Przez środek, wysoko nad podłogą pokrytą szkłem, gruzem i trupami strażników oraz maruderów, szedł piękny drewniany i szeroki most łączący dwie strony balustrady. Jeszcze niedawno podziwiano z niego tańczące na dole wspaniałe pary, teraz poza paroma trupami nie było na nim nikogo.

Prawie nikogo.

- Tu...- Marietta osuwała się na ziemię, wpatrzona w coś, co działo się na środku mostu...- Tu jesteś, Kamieniu...Tu jesteś...Znalazłam Cię...Znalazłam...
Jasper powiódł za Jej wzrokiem...Tupik przewiesił się przez balustradę i zbladł...Dobiegające coraz głośniej z dołu charczenie mówiło samo za siebie...
- Jasper! Jasper, tam na dole...
- Nie teraz!- dał parę kroków po moście. Dłoń zaciskała się na rękojeści, jakby chciała ją zgnieść.
- Jasper! Idą! Są już na dole!



* * *


Zimny wiatr przenikał do szpiku kości, ale umarłym było wszystko jedno.

Niepodzielnie panował tu mrok, nad niewyraźnymi szczątkami i ruinami unosiła się dziwna mgła przepływając powoli nad czarną ziemią...Było cicho...Z oddali, a może z innego świata, dochodziły skrzeki zwabionych padliną ptaszysk i słabe jęki konających.

Gruba, mocarna dłoń pokryta świeżymi ranami, niczym wielki wąż wydobywała się z gruzu i ciał. Na chwilę zamarła, jakby obdarzona własnym życiem rozglądała się dookoła. Potem, z głośnym charknięciem kogoś kto pod nimi leżał, kamienie posypały się grzechocząc. Jeden z kamieni potoczył się najdalej, odbił się dopiero o wielki kawał czegoś, co kiedyś było domem. Ten, który siedział na rumowisku i obserwował, poruszył się i popatrzył na tego, który leżał na dole, otwartymi oczyma na parszywej umorusanej i okrwiawionej gębie obserwując niebo. Leżący splunął nagle i obrócił samą głowę, zdając sobie sprawę z obecności obserwatora. Nawet taki ruch powodował ból...

- Ach, taaaak...- zasyczało rogate stworzenie - Nareszcie...
- Gdzie...- głos leżącego sprawiał wrażenie, że i w gardle ma rany - ...To już...Już...
- Taaakkkkk....- zmienił nieco pozycję rogaty.





Mgła płynęła między nimi. Z oddali dobiegał tupot tysięcy nóg. Armie... Robiło się coraz ciemniej.

- Czego chcesz?! Odejdź...Dokonało się...- w głosie potężnie zbudowanego leżącego był ostygły, ale potężny gniew.
- To nie musi się tak kończyć...- obrzydliwy uśmiech kwitł na okrutnej facjacie.
- Odejdź, psie...

Kreatura zaśmiała się chrapliwie, w niemal dworski sposób machając dłonią opatrzoną w pazury.

- Tutaj możesz sobie już darować ten patos. To koniec. Wszystko, w co wierzyłeś, upada. Właściwie już upadło, łącznie z tobą. Przegrałeś, a do nas już wkrótce będzie należeć wszystko. Każda ziemia i każda dusza.
- Pierdol się.
Pośród nocy znów poniósł się wstrętny śmiech, tym razem jeszcze głośniejszy. Nagle rogaty przestał się śmiać, zeskoczył niżej i przysiadł tuż przy twarzy leżącego, na poczerniałym kamieniu.
- Przychodzę, bo jeszcze nie jest za późno. Za chwilę będzie. Łódź już płynie. Po ciebie.
- Powiedziałem... pierdol się, pokrako...- odwrócił głowę.

Kreatura milczała. Jakiś czas. Zimny wiatr hulał po zgliszczach.

- Ach, wierzysz nadal w swój raj wojownika...- zmrużyła szeroko rozstawione oczy - Zastanów się, czy nie tak samo mocno wierzyłeś w zwycięstwo? Świat jęczy pod naszym butem, gdzie teraz są twoi bogowie? To koniec. Nie będzie dla ciebie niczego, żadnej nagrody. Po prostu, niebyt. Pewnie, powiesz że o tym marzysz. Tylko że najpierw jest świadomość, że całe twoje życie było na nic. Pomyśl, cała egzystencja stracona w służbie głupiego ideału. Oszukano cię. Nie dano ci nigdy szansy, byś posłuchał tych, którzy mówią prawdę. Dziś, gdy cały świat zalała nasza armia, możesz po raz pierwszy pomyśleć samodzielnie.

Milczał. Nagle zdał sobie sprawę, że dokładnie obok jego okrwawionej dłoni tkwi wbity w czarną ziemię oręż.

- Po raz pierwszy. Tak. - ciągnął rogaty - To właśnie się dzieje, czuję to. Po raz pierwszy myślisz sam, nie powtarzasz sobie objawione prawdy wbite ci od dziecka do głowy przez innych. Ale musisz jeszcze podjąć decyzję. Czy myśląc samodzielnie po raz pierwszy, robisz to jednocześnie po raz ostatni? Nie musi tak być.

Dłoń leżącego zaciskała się i otwierała naprzemiennie. Ciemny oręż kusił swoją rękojeścią.

- Tak. Wystarczy, że znów chwycisz za broń. - uśmiechnął się tamten - A wtedy to twoja ręka będzie nim wreszcie kierować, nie zaś inna wola. Będziesz zabijał tych, których chcesz a nie tych, których potrzeba. Nie tylko będziesz znowu żywy. Będziesz mógł też myśleć samodzielnie, a życie przestanie być teatrem marionetek w której jesteś tylko jedną z nich. Będziesz potężny, ponad wszelkie twe wyobrażenie. Będziesz oddawać cześć tym, którzy cię nie zawiodą. Wojna...Czeka na ciebie. Czeka na ciebie jej żywioł, nie zaś żywioł nicości którzy przeznaczyli dla ciebie ci, którzy cię zdradzili. Wybierz nas. Wybierz wojnę. Wybierz siebie. Weź. Weź tę broń. Wystarczy, że ją ujmiesz...

Dłoń leżącego rozwarła się nieco...Grube palce zawisły nad czarną rękojeścią...

- No, dalej...- zachęcił rogaty. - Świt, którego czekasz, nie nadejdzie. Zrób to, stań się synem Nocy albo przepadnij na zawsze.





* * *


Miał szczęście. Wiele szczęścia. Ale zawsze tak było. Był jak dąb, który cholernie ciężko było przewalić. A może to bogowie po prostu lubią śmiałych...Rosły jak tur mężczyzna podniósł się powoli znad świeżych zwłok. Świeżo zarąbanych, przez siebie. Przed chwilą. Swoim toporem. Rano jeszcze jedli z jednej michy, maszerowali ramię w ramię. Obaj znaleźli się w armii, która miała przynieść kres Imperium, choć los rzucił ich w jej szeregi z różnych powodów. Obaj nie posłuchali rozkazów i weszli do Ratusza po łupy.

Nawet go polubił, cholera. Ale coż...Ten, kto był teraz w dwóch częściach, rozpłatany jednym ciosem topora, okazał się głupcem. Nie chciał oddać po dobroci łupu, który niezawodny nos zawodowego grabieżcy wywąchał jako coś, co może być warte fortunę. Teraz łup miał nowego właściciela, a rabuś którego ucieczka skończyła się na tym moście, nigdy już niczego nie zrabuje. Nowy właściciel z zadowoleniem wyprostował się i przyglądał wspaniałej szkatule, zdobnej w kościelne oznaczenia. Nos go nie mylił. Wiedział, czym jest relikwiarz. Tak, nie wszystkie relikwie z wystawy zdążyli ewakuować wynoszący się w pośpiechu urzędnicy. A może ktoś po prostu chciał w zamieszaniu schować ją, a po wszystkim zarobić krocie...Nieważne...Otworzył wieko...Oho, jakiś paluch. Oby jakiegoś ważnego świętego. Od tego zależała cena, ale i tak nawet sam relikwiarz był warty fortunę, znał się na tym - sam wiele takich już zrabował po kościołach.

Już miał domknąć wieko. Ale coś go tknęło. Lata na traktach nauczyły go odnajdywania najprzemyślniejszych skrytek, w jakich ofiary trzymały swoje największe skarby. A ta skrytka była dość banalna. Drugie dno. Odsunął ostrożnie paluch i podniósł wyłożoną atłasem, utwardzoną deseczkę na której leżałmały kawałek ciała. Zajrzał ostrożnie do środka...

Kamień...

Niech mnie...Kamień, który już kiedyś widział...Nie do wiary!!!

Z zamyślenia i zaskoczenia wyrwały go hałasy. Nie tylko na dole, na dolnym piętrze. Ktoś był też na balustradzie, a nawet szedł po moście. Domknął szybko wieko, upychając relikwiarz pod grubym jak pień ramieniem. Biorąc szeroki zamach znajdującym się w drugiej ręce obosiecznym toporem odwrócił się.



* * *


Zimny wiatr hulał ze świstem po nocy. Tam, w dole na zgliszczach, rogaty wisiał nad leżącym sycząc mu do ucha swoje obietnice. Leżący dokonywał właśnie najważniejszego wyboru. Żaden z nich nie wiedział, że ktoś im się przypatruje. Czas nadszedł. Dużo wyżej, na ogromnym rumowisku, pośród gruzów i poszczerbionego oręża charakterystyczna stopa poruszyła się, dając krok. Długa, chuda i żylasta, miała dziwną barwę i z pewnością nie należała do człowieka. Na najmniejszym palcu tej stopy jaśniała lekko niewielka obrączka, wykonana ze stopu który nie pochodził z tego świata.



* * *

Marietta leżała, półprzytomna na brzegu balustrady...Tupik szarpał ją, krzycząc by wstała...Zbliżała się śmierć, śmierć w kolorze zieleni...Żywe trupy, tam na dole, wlewały się przed dwoje z czterech drzwi, powoli sunąc po posadzkach, które nosiły najbardziej prominentne stopy Wolfenburga i nie tylko. Potworne, bezmyślne monstra pragnące tylko zabijać...Było ich wiele, bardzo wiele...Jasper, stojąc parę kroków dalej już na moście, widział jak wspinają się mozolnie po marmurowych schodach w ich kierunku...Charczące, wściekłe, niepowstrzymane...Za jego plecami, Tupik próbował podnieść i zmusić do ucieczki jego ukochaną...Ta nie reagowała, mamrocząc coś nieprzytomnie, wyciągniętą kurczowo ręką wskazywała tylko tę rosłą osobę na moście. Uciec, ale dokąd? Z mostu Jasper widział wszystko jak na dłoni, splugawieni ożywieńcy osaczali ich, wypełzali z każdego korytarza i okna...Najżwawsi byli już prawie u zwieńczenia schodów...

Serce biło szybko...

Popatrzył za siebie jeszcze raz...Na Mariettę i Tupika... Stanął prosto, bo kilkanaście kroków przed nim, pośrodku mostu nad balową salą, potężny mężczyzna stojący nad stygnącym trupem odwrócił się. Po pachą trzymał dużą szkatułę. Olbrzymi topór rozbłysł w świetle imponującego żyrandola nad ich głowami. Razem z nim rozbłysły zęby na ogorzałej twarzy tamtego.

Jasper znał tę twarz. Ręka sama, po raz kolejny, zacisnęła się mocno na rękojeści miecza. Mężczyźni stali naprzeciw siebie, wyprostowani, wpatrując się sobie w oczy. Żaden z nich nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Jasper znał dobrze tę twarz. Znał świetnie ten uśmiech. Znał doskonale ten głos...

- Bogowie zaprawdę muszą mnie kochać...- szczerzył się Markus Edelbrandt, zwany Alim.



* * *


Jak okiem sięgnąć, w czarnym krajobrazie przedstawiającym obraz wszystkich nieszczęść, krajobrazie pełnym na każdym kroku świadectw zniszczeń, jakie dotknęły te ziemie, tylko jeden daleki punkt znajdował się w ruchu. No, może z wyjątkiem ptaszysk i poruszanych mocnym wiatrem gałęzi zczerniałych drzew.

Konny. Wlókł się na horyzoncie jak zjawa, wiatr targał jego poszarpany i tak przez los płaszcz. Koń stąpał powoli, jakby podziwiać chciał mijane zgliszcza i postrzępione zęby ruin. Grzmiało, zaczynało. Ciemne chmury wlokły się nad samotnym wierzchowcem i samotnym jeźdźcem jak psy, odprowadzające z hałaśliwym szczekaniem wędrowca. Zbliżała się burza. Zbrojny jechał pochylony. Rozmiary tego, co dane było mu przeżyć, przygarbiły go i wypełniły czernią, może zresztą oprócz tych na duszy wiózł na swoim ciele niejedną ranę. Wyszczerbiony oręż kołysał się miarowo u pasa jeźdźca. Wracał z wielkiej wojny. Wielkiej, ale jak mówiono, wojny która wcale jeszcze się nie skończyła...

Pierwszy rozbłysk odległej jeszcze burzy oświetlił na krótki moment kolebiącą się u boku jeźdźca, przytwierdzoną do wypchanych juków Tarczę...



* * *

- Koniec...? - głosy niedowierzania rozbrzmiewały, jakby powtarzało je echo. Siedzieli pośród ciemności, oświetleni przez dogasający ogień. W miarę jak nie podsycane płomienie gasły jeden za drugim, całą wieś zaczęła połykać łapczywie noc.

Bajarz stał, przypinając swój instrument do podróżnych sakiew. Poprawił odzienie, z ponurą miną patrzył gdzieś za wieś. Była tylko noc. Nie czekał na świt, który zdawał się teraz, gdy padły wszystkie straszne słowa, mieć zamiar nigdy nie nadchodzić. Tamci siedzieli, prawie bez ruchu.

- Nie możesz przerwać w takim momencie! - ktoś krewki zawarł w swoim krzyku groźbę.

Gawędziarz nie przejął się tym. Spokojnie zapinał paski na swoich podróżnych butach. Potem wstał i wyprostował się, z odwagą spoglądając we wpatrzone w niego oczy.

- Mogę. Mogę i muszę. Tak kończy się druga księga. - powiedział kategorycznym tonem - Tak kończy się ten rozdział, jam jest tylko ten co prawdę w nim okazaną przekazać wam pragnie. Nie moja to rzecz, domysłem czy kłamstwem Opowieść plamić. Nie proście o to.
- Ale trzecia? Trzecia księga? Przecie musiała zostać napisana!
- Nie wiem tego na pewno. Pewnie niewielu żyje, co by to na pewno powiedzieć mogli. Ale...- ściszył głos.
- Ale co?! Gadajże!
- Legenda głosi, że istnieje. Są tacy, co zarzekają się że o niej słyszeli. Trzeci rozdział, trzecia część, zaginiona i ukryta na lata przed ludzkimi oczyma. Może, pewnego dnia, ktoś ją odnajdzie. Kto wie, może nawet któryś z was?






* * * KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ * * *





"- Przeca to głupota jak ni wim świtu szukać! Każdy głupi wi, że świt sam przyjdzie i nie trza go wcale szukać!"

bezimienny dziad ze wsi w prowincji Reikland
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 28-07-2011 o 12:39.
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:35.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172