Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-12-2010, 19:04   #509
Zapatashura
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Rennarda de Falco

czerwiec, miasto Aldersberg, Aedirn

Rennard kuśtykał smętnie ku karczmie w której pokój wynajmował. Po zbadaniu wszystkich czterech przybytków w których balowała miejscowa bohema, szpieg może i natknął się na znajomych Bruna de Louwe, ale nie wycisnął z nich żadnych istotnych informacji. A jedyne co zyskał, to mandolina. Instrument był nawet nieźle wykonany, więc może dałoby się go opchnąć u jakiegoś pasera? Jak na oko de Falco, to mógł być warty z dwieście denarów. Sumka niezgorsza jak na kogoś, kto musiał zaciskać pasa.
Kiedy już szpieg przespacerował przez miasto i dotarł do celu, jego ranna noga zaczynała już protestować. Rennard zaczynał podejrzewać, że kapłani którzy go operowali zwyczajnie spieprzyli robotę. Z tego wszystkiego nie miał nawet ochoty jeść kolacji- zamiast tego powlókł się do swojego pokoju i po krótkim czasie położył się spać.

(...)

Dzień nadszedł spokojnie i bez żadnego huku. Ot, Rennard się obudził, obmył, ogolił. Słoneczko świeciło na niebie, a ulice wrzały typowym, porannym harmidrem ludzi idących do swej pracy. Co więc innego zostało szpiegowi do zrobienia jak pójść... na śniadanie.
Wspólna sala była pusta, jeśli nie liczyć karczmarza. Może i lepiej, przynajmniej nikt nie będzie się Rennardowi gapił przez ramię w talerz. Nie, żeby mógł sobie pozwalać na jakieś ekstrawagancje. Pieniądze jakoś nie chciały się przy szpiegu mnożyć.

Posiłek był jednak jedynie preludium do kłopotów jakich spodziewał się de Falco. Jego struta służka pewnie dalej była na niego wściekła i trzeba to było jakoś załatwić. Bo i jaki miał Rennard pożytek z Moniki, jeśli ta nic nie robiła? Wziął więc szpieg głęboki wdech i ruszył do pokoju chłopki.
Ta naturalnie była u siebie, bo niby gdzie indziej miałaby być. Szpieg zastał dziewczę pochłonięte rozczesywaniem swych długich włosów. Monika raczyła spojrzeć na swego niezapraszanego gościa, lecz zaraz ostentacyjnie odwróciła spojrzenie. Jak rozwydrzona mieszczka.
-Szybko się uczysz tutejszych zwyczajów Moniko, naprawdę- odparł nieco ironicznie Rennard, po czym dodał.- Dość tych dąsów. Robota czeka. I nauka też.
Ale chłopka milczała jak zaklęta, skupiona na swoich włosach.
-Masz jakiś konkretny powód do tych dąsów, czy może to kobiece dni ?- spytał Rennard niezbyt mający ostatnio cierpliwość do dziewczyny. Usiadł na łożu.- Przepraszam cię za alkohol, sądziłem że masz wytrzymalszy żołądek.
-Przeprasza pan i...?- odezwała się wreszcie dziewczyna.
-I nie będę cię już więcej upijał, słowo- dodał Rennard i mruknął.- I wiesz mi... jak na dziewczynę, która nie jest moją kochanką, to naprawdę wiele ode mnie wyciągnęłaś.
-Powiedzmy, że wystarczy- stwierdziła Monika.
- I dobrze... zabawimy się trochę pirotechniką. To niebezpieczne, więc będziesz głównie przyglądać się i podawać mi rzeczy. Dobrze?
-Pirotechniką?- dziewczę było bystre, ale nie można za wiele wymagać po osobie bez należytego wykształcenia.
-Jakby ci to wytłumaczyć....coś jak pierdnięcie, tylko znacznie silniejsze i mniej śmierdzące. Cyrkowcy i alchemicy, oraz gnomy... robią czasem fajerwerki. My też zrobimy coś w tym rodzaju.- Rennard miał również problemy z wyjaśnieniem czym jest pirotechnika.
-Coś panu tłumaczenie nie idzie. Przykład będzie pewnie potrzebny- stwierdziła chłopka, jakby mniej naburmuszona.
- Przykładu niestety nie będzie. Proch jest drogi i trudno dostępny- odparł de Falco.Wzruszył ramionami.- Może przy innej okazji ci wytłumaczę. Teraz nauczysz się jak przygotowywać coś takiego. A innym razem, może będziesz musiała się przekonać jak to działa.
Chłopka chyba połknęła haczyk, bowiem z jej oczu zniknęły wszelkie dostrzegalne ślady dąsów i skrywanej złości. Szansa nauczenia się czegoś nowego (i ciekawego) wzięła u niej górę.

Tyle tylko, że do alchemicznej roboty, potrzeba odpowiednich składników. A te mają to do siebie, że nie rosną na drzewach (tak naprawdę niektóre rosną, ale to tylko złośliwie nadwyręża metaforę), w związku z czym należy się w nie zaopatrzyć u specjalistów. Których to Rennard w Aldersbergu nie znał, ale ostatecznie od czego miał język?
Kilkanaście minut na mieście i szpieg został skierowany do "Kramu Alchemycznego", który podobno posiadał szeroki wybór towarów. Oraz cholernie niesympatycznego sprzedawcę, który utrzymywał się na rynku tylko dlatego, że nie miał konkurencji. Monopoliści jakoś z natury swojej byli nieprzyjemni. Ale co było poradzić?

Kram Alchemyczny kramem okazał się być tylko z nazwy. W rzeczywistości był to dość pokaźny sklep, nawet jeśli mało popularny z racji nietypowego asortymentu. Właściciel, o którym chodziły tylko nieprzyjemne plotki, okazał się być młody, o dość zniewieściałej urodzie, pomimo tego, że nosił brodę.


Zdawał się też kompletnie niezauważać przyjścia nowego klienta, będąc pochłoniętym przesypywaniem z fiolki do słika jakiegoś proszku. Przez pierwsze kilkanaście sekund Rennard po prostu poczekał. Kiedy okazało się jasne, że nic to nie daje- chrzaknął. Dwa razy. Jednak i to było za mało. Dopiero jawne dopominanie się obsługi przyniosło rezultat- sprzedawca nieomal z jawną niechęcią zapytał po co de Falco przyszedł, a kiedy usłyszał całą listę potrzebnych szpiegowi składników, skompletował zamówienie w pewnym pośpiechu, jakby chcąc jak najszybciej pozbyć się klienta ze swojego sklepu. A mimo to, za wszystkie składniki i tak policzył sobie jak za zboże, chociaż powinien dawać ogromną zniżkę za chamstwo.

(...)

A kiedy już wszystko Rennard miał gotowe, pokój w karczmie należycie wysprzątany, by nic się pod nogami nie walało w trakcie roboty, zawołał do siebie Monikę. Chłopka była wyraźnie podekscytowana tym, w czym miała brać udział. Co niekoniecznie było dobre, bo roztrzęsione ręce i proch to kiepskie połączenie. De Falco błyskawicznie więc zdecydował, że do prochu dziewczyna nawet się nie zbliży, ale inne mniej groźne skłądniki będzie mogła podawać- niech się czuje potrzebna.
Szybko też w praktyce wyszła ciekawość chłopki, której buzia się praktycznie nie zamykała i co chwilę pytała "co to jest", "do czego to służy" i tak dalej. A jako że szpieg sam ją do roboty sprosił, to musiał cierpliwie odpowiadać... przynajmniej na tyle, na ile pozwalała mu wiedza. Bo to, że znał kilka receptur nie sprawiało od razu, że znał zasady na których się opierały. Ot, pamiętał, że ogłuszająca petarda nazywała się Samum i chyba została wymyślona gdzieś w egzotycznej Zerrikanii.


Ale cuchnący gaz? Wymysł czarodziei? A może wiedźminów? Rennard nie miał bladego pojęcia.
Praca szła dość powoli, głównie z powodu Moniki. Konieczność ciągłego odpowiadania na pytania dziewczyny dekoncentrowała szpiega i spowalniała jego robotę. No, ale sam chciał. Poza tym gdyby kazał się dziewczynie zamknąć, to gotowa była znowu się obrazić na kilka dni. To Aldona musiała mieć na nią taki zgubny wpływ.

Petardy były jednak gotowe, z czego Rennard był zadowolony. Nigdy nie wiadomo, kiedy taka niespodzianka może się okazać potrzebna. A z doświadczenia szpieg wiedział, że dobrze mieć coś w zanadrzu na niespodziewane sytuacje.

(...)

Koniec roboty roboty zlał się jednak z porą obiadową, a raczej jej ostatnim dzwonkiem. De Falco sprowadził więc swoją służkę do wspólnej sali i zamówił stosowne jadło. W głowie zaś niemal płakał, bo sakiewka stawała się coraz lżejsza i lżejsza. Może faktycznie warto by było opchnąć gdzieś zdobytą mandolinę? Oczyścić trochę z błota i wio? Może sto denarów by skapło?
Ech, za dużo spraw, za dużo problemów. Dlatego de Falco po obiedzie chciał się trochę zrelaksować, najlepiej w towarzystwie. Szukanie towarzystwa normalnie wymagało trochę czasu i wysiłku, tedy szpieg wolał postawić na towarzystwo już znane. Dlatego zabrał pożyczoną od Agnes książkę i ruszył powoli do jej kamienicy. A może wypadałoby coś mieszczce kupić w podzięce? Jakieś wino, albo kwiaty? Tylko, że to niestety także kosztuje...


do Derricka Talbitt

lipiec, wybrzeże Loc Eskalott, Rivia

Letnia pogoda była wymarzona do podróży łodzią po jeziorze. Tafla była niemal gładka jak stół, tak że w trakcie przeprawy prawie wcale nie bujało. Tyle, że było ciasno. Drunin i Gurd może i byli niscy, ale jak każdy szanujący się krasnolud byli szerocy jak beczka, w związku z czym zajmowali mnóstwo miejsca na rybackiej łódeczce. Szczuplutka Liliel, chcąc nie chcąc, prawie całą drogę wtulona więc była w Derricka. Nie żeby medyk na to narzekał... i półelfka także zdawała się nie mieć nic przeciwko.
Rybacy niczego nie komentowali, bo i za to im się nie płaciło, a człek prosty miał z natury wpojony szacunek do pieniądza, to i wolał go niczym nie odstraszać. I tak się podróż ciągnęła... godzinę, potem dwie, w końcu trzy aż znudzeni krasnoludzi zaczęli śpiewać pijackie piosenki.

Cytat:
W piwnicy ciemnej siedzę sam
nad kuflem pełnym piwa
oczami wodze tu i tam
a głowa mi się kiwa

Ja nie dbam o czerwony nos
i o to że wciąż tyje
biorę kufel w ręce swe
i pije i pije i pije do dna

a gdyby ktoś mi wybór dal
dziewczynę, konia, trunek
zabieram pyszny kufel swój
i płace za rachunek..
Niestety Derrick nie dowiedział się, co było dalej, gdyż Liliel ofuknęła towarzyszy by się jakoś zachowywali. I znowu było nudno, a słońce zdążyło już zajść pogrążając Loc Eskalott w ciemności. No, prawie, bowiem wyraźnie widać było jaśniejącą nad zachodnim brzegiem łunę- to obozowe ogniska na Festiwalu Jeziora były widoczne na całe mile.
Drugie światła, mniejszych rozmiarów, za to znacznie bliższe świeciły się tuż tuż na północ od łódki. To Brązowa Woda, rzeczny port, jeszcze nie spała. I bardzo dobrze, bo pływanie po ciemku do najłatwiejszych nie należy, a przybijanie do brzegu już na pewno nie. Rybacy jednak na wodzie spędzili kawał swojego życia, to i przybicie do pomostu nie nastręczało im kłopotu. A raczej normalnie, nie nastręczyłoby im kłopotu, gdyby nie było tam tak potwornie mało miejsca. Ujście rzeki niemal roiło się od barek płaskodennych.
-Oż w ryj- zaintonował Gurd.-Czyżby to przez kikimorska port taki zapchany?
-Może być- zgodził się Drunin.-Wy byście co rzekli, wszak z tych okolic jesteście- zapytał rybaków.
-Rację macie, panie krasnolud. Kikimory dalej po lesie grasują, więc barki co spłynęły tutaj, boją się wracać. Zarządca portu czeka na jakiego wiedźmina. Ta cośmy ją wieźli jak wiedźmin wyglądała, ale przeca wiadomo że żadna baba mutantem nie zostaje. Zresztą nawet się robotą nie zainteresowała, a wiedźmaki wszystkie pazerne- wyczerpująco odpowiedział rybak.
W końcu udało się znaleźć miejsce, bo i łódeczka była mała. Opłata została uiszczona, a kompanija wyszła na brzeg. Port był naprawdę spory, o ile szło się po ciemku zorientować. Znalazł się nawet jeden dźwig do rozładunku spławianych dóbr, chociaż teraz stał smętnie i nieruchomo jak jakiś żuraw.

Skoro już drużyna dotarła na miejsce, a pora była późna, wypadało rozejrzeć się za noclegiem. Kłopot w tym, że skoro Brązowa Woda była tak zatłoczona, to o miejsce w gospodzie mogło być trudno. A już szczególnie po zmroku. Tutaj jednak w sukurs przyszedł Drunin.
-Co się będziemy w jakimś karczemnym smrodzie lęgnąć? Vivaldi na jedną noc nas ugości, szczególnie, że przecież rannego druha przybywamy odwiedzić- ciągnie swój do swego, można by powiedzieć, bo przecież ramię brodacza nie było w rewelacyjnym stanie po wypadkach z łuczniczką.
Talbitt nie oponował. Skoro jego towarzysz tak wierzył w rasową gościnność, to nie wypadało poddawać jej w wątpliwość.

Medyk w Brązowej Wodzie był pierwszy raz, lecz jego towarzysze mieli okazję już przez port przepływać, toteż oni prowadzili do imć Vivaldiego. Krasnolud okazał się mieszkać w piętrowej kamienicy, która dość wyraźnie odcinała się od drewnianej architektury portu, ale ostatecznie pochodzenie zobowiązuje.
Na energiczne łomotanie Drunina do drzwi po paru chwilach ktoś odpowiedział. Ktoś o niespełna pięciu stopach wzrostu, za to okutany w kolczugę z narzuconą na nią opończą. Krasnoludzki strażnik, albo ochroniarz obrzucił niechętnym spojrzeniem przybyłych pod drzwi.
-Czego tu?- spytał z wrodzoną jego rasie uprzejmością.
-W odwiedziny i w interesach do pana Vivaldiego. Swojaka nie wpuścisz?- odparł Drunin.
-Swojaka to może i by pan Vivaldi puścił. Ale tych tam?- machnął głową ku półelfce i Derrickowi.
-Żadnych tych tam- obruszył się Drunin.-Liliel jest mi jak siostrzenica. A wiesz jak się traktuje siostrzenice.
Strażnik może i wiedział, ale minę dalej miał ponurą.-No a drugi?
-Medyk i dobry druh. A medyka pod dach nie wpuścić, to jak pytać się o biedę.
Strażnik wciąż nie wydawał się do końca przekonany, ale ostatecznie machnął ręką i wpuścił grupkę do wnętrza domu. Który okazał się strasznie niski, a co najmniej budowany na miarę mieszkańców. Talbittowi wystarczyłoby lekko podskoczyć by walnąć łbem o sufit. Rąk w górę też nie szło rozprostować.
-Czekać no tu i niczego nie ruszać- poinformował krasnoludzki woj i ruszył prędko wgłąb kamienicy.
A ruszać to i nie było czego. Przy drzwiach znajdował się co prawda wieszak, aby jak kto z deszczu przychodził miał gdzie mokry płaszcz zawiesić, ale poza tym? Surowo jak chleb w zimnym piecu. Typowo krasnoludzki wystrój.

Nie minęło wiele czasu, jak z korytarza w którym zniknął strażnik, przyszedł stary, siwiejący już krasnolud. Brodę miał naprawdę imponującą, brakowało jej może z dwóch cali by do butów dało się ją wetknąć. Szata, która go zdobiła była dość luźna, lecz z dobrego materiału i wyszywana w ozdobne wzory.


-Pochyl pan głowę- syknął cicho Gurd dając Derrickowi kuksańca w udo.
Sam z Druninem pochylili się z szacunkiem, półelfka zresztą poszła w ich ślady.
-Imć Goran Vivaldi, jak dobrze wciąż was widzieć w dobrym zdrowiu- przywitał się Drunin.
-Witajcie, witajcie- machnął ręką Vivaldi, jakby niezainteresowany tym całym pokazem szacunku.-Ostatnio mi jednego kompana sprowadziliście pod nos, a teraz widzę, że sami do niego w lecznicy dołączycie?- zapytał spoglądając na temblak Drunina.
-A nie, w żaden sposób. Ten tu medyk, Derrick Talbitt- medyk wywołany nie omieszkał się pokłonić w geście powitania- wystarczy mi za wszystkich znachorów i pielęgniarki. Ale jak się Korin miewa?
-Lepiej. Na tyle, że zaciągnął już drobną pożyczkę na piwo- Goran wypowiedział te słowa w jakiś taki suchy i rzeczowy sposób. Jak to bankier wypowiadający się o pieniądzach, które już albo jeszcze nie są jego.
-A go zaraza, dezynfekować się wewnętrznie mu się zachciało- skwitował Gurd.
-Skoro nie w kłopocie tutaj jesteście, to pewnie zechcecie zwrócić mi moje pieniądze- wywnioskował Vivaldi. Z wcześniejszych słów swych krasnoludzkich towarzyszy Talbitt odniósł wrażenie, że z aktualnym rozmówcą są w lepszych stosunkach. A widać tego nie było w żaden sposób.
-To też. Ale rano, dachu żadnego nie mamy nad głową, a noc by warto przespać. A po tym jak jutro w lecznicy rąbniemy w łeb Korina za picie na wasz koszt, to oddamy co do monety- wyłożył sprawę Drunin.
-Co?- żachnął się zrazu Vivaldi.-Was wszystkich? Ja bank prowadzę, nie gospodę!
-Och, dwa pokoje w zupełności starczą- wtrącił się Gurd.-Liliel niech ma trochę prywatności, a my już się upchniemy w cztery kąty.
-Ba! Ale tylko na jedną noc. A jutro wypieprzać do jakiejś gospody- ugodowo stwierdził Goran.

Derrick po prawdzie poczuł się trochę głupio, bo jakby jego tak pod dom przyjmowano, to zaraz by się na pięcie obrócił i zamknął drzwi z drugiej strony. Ale Gurd i Drunin wyglądali na zadowolonych. Widać krasnoludzki obyczaj bardzo się różnił od ludzkiego.
-Barclay- huknął naraz Vivaldi.-Chodź tu łapserdaku.
Na zawołanie zareagował bardzo szybko młody chłopak, który szybkim krokiem podszedł do Gorana.
-Tak?
-Przygotuj no zaraz gościnny pokój, a potem sprzątnij swój. Dzisiaj śpisz w kuchni i na myszy polujesz- oznajmił Vivaldi, czym wywołał na młodej, pierwszą brodą porośniętej twarzy niemrawą minę.-Tylko sprzątnij porządnie, bo dziewka będzie tam spać.
A kiedy już wszystkie komendy wydał, gospodarz powolnym krokiem ruszył wgłąb kamienicy mamrocząc coś pod nosem.
Widząc minę Talbitta, Gurd odezwał się do niego.
-Nie przejmuj się pan. Życie bankowca pana Vivaldiego w nerwice wprowadza, ale nigdy by gościny swojakowi nie odmówił.

(...)

Kilkanaście minut później Talbitt i jego towarzysze rozłożeni już byli w gościnnym pokoju. Łóżka co prawda były tylko dwa, ale jedno z miejsca przypadło Derrickowi, a drugie wytargował Drunin na ranę się powołując. A Liliel z Barclayem ruszyła do pokoju, który miał zostać dla niej zwolniony. Na odchodnym jednak podeszła jeszcze do Talbitta i rzekła do niego:
-Zanim pójdziesz spać wpadnij do mnie na chwilę. Od tego ciągłego łażenia odciski mi się porobiły, pewnie i na to byś coś poradził.
 
Zapatashura jest offline