Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-12-2010, 18:02   #202
Morfidiusz
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
Głowa maga potoczyła się po schodach z głuchym plaśnięciem kończąc swą wędrówkę na zniszczonym bombardowaniem bruku. William spojrzał na leżący u jego stóp pierścień – jedyna nadzieja na odnalezienie Marietty, a zarazem ostatni memoriał znienawidzonego maga.
Choć niewielkich rozmiarów, pozbawiony ozdób i szlachetnych kamieni mały przedmiot zdał się niezwykły. Ot, wydawałoby się zwyczajna obrączka, zgrabnie utoczone kółko, skromne i ciche w swej prostocie. A jednak kolor światła, jakie odbijał był niezwykły. Mieszanina złota i szmaragdu, jaką mamił oczy zdawała się żyć, pulsować wewnątrz klejnotu. Chłopak miał wrażenie, że to nie on przygląda się pochylony pierścieniowi, lecz że przyglądają się sobie nawzajem. Will uniósł maleńki przedmiot, przyjrzał mu się dokładniej, po czym wcisnął go do zawieszonej na rzemieniu sakwy.

Zielony płomień szalał wypalając po fundamenty to niegdyś tętniące życiem miasto. Co raz to głośniejsze bicie bębnów i odgłosy zbliżającej armii zmuszały do działania. Czasu było mało, bardzo mało. William pędził przez wąskie uliczki, wiodące ku katedrze, ziały dymem i żarem, płomienie pożerały ciasno skupione strzechy domostw, lizały mury budynków. Pędził, co sił przez obumarłe miasto. Panował dziwaczny spokój, spokój mącony jękami umierających, trzeszczeniem dopalanych domostw i tym piekielnym biciem. Powietrze dławiło przepełnione dymem, spalenizną i śmiercią. Było cicho, za cicho. Dopiero teraz chłopak zadał sobie sprawę, że zabrakło podjazdów, zielonych maruderów dobijających uciekających mieszkańców. Że już dawno nie widział tych ostatnich
.
William dotarł do świętego miejsca, a raczej tam gdzie owe miejsce znajdywać się powinno. Z katedry – będącej ostoją i namacalnym symbolem bytności w tym miejscu Sigmara Młotodzierżcy - nie ostało się nic prócz cholernie wielkiego gruzowiska. Wyburzona po fundament, a nawet i głębiej. Zniknęła na zawsze pogrzebana wraz ze swoimi tajemnicami i symbolami wiary.
Niczym pijany kroczył po pozostałościach z będącego tu jeszcze niedawno lazaretu. Jeno trupy i zgliszcza – ni śladu dziewczyny. Nie zabawił tu długo. Pomknął dalej ku jedynie stojącej budowli. Wskazany przez maga ratusz zaiste wytrwał bombardowanie. Bardziej osmolony pożarem niż zniszczony górował nad płonącymi ulicami. Zastanawiające, czy z boską, czy dzięki innemu zrządzeniu pomocą. Już po przedarciu na plac, kiedy to Will umknął przed odłamkami walącej się w gruzy kamienicy oczom chłopaka ukazał się ogrom pogromu zgotowanego przez chaośniczy księżyc, został obdarty z wszelakich złudzeń. W tym miejscu nie było boga…

Odór spalonych żywcem budził zgrozę i pewnie, jeszcze tego ranka, taki widok doprowadziłby biednego Williama do szaleństwa. Ale nie teraz, już nie.
Tamten William umarł w tą noc, a z popiołów dogasającego miasta odrodził się on…

Mężczyzna ruszył przez cmentarzysko. Powoli omijając powyginane w ogromnych mękach trupy. Dotarł do położonej w centralnym punkcie placu fontanny. Kiedyś pięknej z rzeźbionym amorem plującym wodą, teraz zrujnowanej, poczerniałej od pożogi, a z plującego wodą amora pozostał jeno kikut lewej stopy. Postać oparła się ciężko o popękaną fontannę, przejrzała się w mętnej kałuży nie do końca odparowanej wody. Na powierzchni odbiła się twarz, twarz ogorzała od pożaru, niegdyś długie, lśniące włosy utraciły swój dawny blask. Ogień strawił ich piękno jak i dusze mężczyzny. Postać sięgnęła do mokrej plamy rozmazując ją jednocześnie. Wilgotną dłonią obmyła twarz. Mężczyzna wydobył sztylet. Jednym ruchem ściął zniszczone żarem splecione w warkocz włosy. Nachylił się ponownie ku resztce cieczy, zwilżył twarz i resztkę głowy. Zwilżoną chustę zawinął wokół twarzy by chroniła przed gorącem i dymem. Woda śmierdziała. Odtroczył elfi łuk. Przysiadł na dolnym stopniu fontanny. Zwilżoną dłonią przejechał po ciemnym łęczysku od gryfu po gryf.
Może to jeno blask zielonego ognia, a może jeno zdawać się dało, ale pod dłonią mężczyzny, na zwilżonym drewnie przez oka mgnienie, przemknęło pnącze winorośli lśniąc delikatnym seledynem. To tylko mara. Wszystko zdaje się jeno ułudą. Okrutnym żartem mrocznych bogów wymierzonym w bezbronnych śmiertelników. Postać spojrzała raz jeszcze na zmasakrowane ciała mężczyzn, kobiet, dzieci. Na umierający świat.

Miłosierdzie i współczucie umarło tej nocy. Nocy, w którą Morsliebb zapłakał.
W sercu nie gościł strach, już nie było lęku, nie było miejsca na smutek. Nastał czas krwi, czas wojny i rachunku za wyrządzone krzywdy. Czas sprawiedliwych i sądzonych. Czas zemsty. Za każdego z niewinnie zabitych zginie dziesięciu potępionych, za krzywdę krzywdą, za śmierć zemstę a za zdradę śmiercią.

Mężczyzna naciągnął cięciwę. Przepiął kołczan na plecy, liściasta klamra dosyć wyraźnie zdobiła pierś, przeliczył strzały…dwanaście, odszukał w torbie łucznicze rękawice, naciągnął, zapiął bransolety. Wszystkie przedmioty, brunatno-brązowego kolorytu, nosiły ornamenty winorośli. Mimo, że poprzedni właściciel był Starej Rasy pasowały wyśmienicie. Mężczyzna był gotów.
Postać spojrzała na nienaruszoną budowlę i ruszyła dalej przez cmentarzysko.
Odgłosy maszerujących nasilały się z każdym tchnieniem. Trzeba było się śpieszyć.
Mimo, że budowla ocalała nic nie wskazywało, że kamień jest gdzieś tu ukryty. Może i był, ale teraz…. teraz nie zostało tu nic, co by jeszcze można było stąd wynieść. Wszystko stracone, nic nie zostało.
Chyba, że… mężczyzna spojrzał ku rzece – ostatnim punkcie obrony pokonanego miasta.

Dudnienie bruku, odgłosy bębnów – teraz inne, bardziej agresywne bicie, czas dobiegł końca. Postać znikła w ruinach dogasającej gospody w momencie, kiedy na plac wdarły się zielone kundle hordy. Nie pędził na oślep, trzymał się gruzowisk i zakamarków – unikał ulic, a raczej tego, co z nich zostało. Trzymał się cienia i dymu, przemykał między ruinami niczym duch, niczym łowczy polujący na grubego zwierza.
Znowu się zaczęło. Widział przemykające ulicami podjazdy hordy, wściekłe mordy zielonoskórych bandytów płoszących tych, którzy do ostatniej chwili wierzyli, że ich piwnice mogą zapewnić im bezpieczeństwo.

I tak dotarł na plac Odkupienia. Miejsce niegdyś piękne. Niegdyś osnute wierzbową aleją, miejsce kontemplacji i spotkań wolnomyślicieli. Miejsce spotkań żaków i zakochanych. Mały plac, będący w tradycji miasta miejscem sprawiedliwych sądów i takowych wyroków, miejsce będące azylem, z jednej strony placu górowała tu Akademia Sztuki, a z drugiej, na przestrzał akademii swą siedzibę miał Wydział Prawa Ostlandzkiego Uniwersytetu. Teraz nie było już tych dumnych budynków, nie było wierzb płaczących, nie było pomnika Magnusa Pobożnego, którego monument stał dumnie po środku placu, nie było śmiejących się żaków. Były zgliszcza budowli, szalejąca pożoga, wyniszczony bruk, gdzieniegdzie spowity spalonymi ciałami, strzaskane resztki przewróconego władcy.
Omijał plac łukiem, kiedy posłyszał krzyk… dziecięcy krzyk…

Mierne światło tańczyło po kamiennych ścianach ciemnej piwniczki. Pierwszy raz Anna cieszyła się w duchu, że jest taka głęboka. Cały rok, odkąd zamieszkali w odziedziczonym po starej ciotuni Korneli domu, jęczała mężowi, żeby coś z tym zrobił. Teraz wdzięczna była Sigmarowi, że jej spracowany mąż był głuchy na jej prośby. Zatęchła od wilgoci, głęboka piwniczka, okazała się zbawienna. Anna z lękiem patrzyła na sypiące się pył i popękane ściany. Z każdym głuchym uderzeniem miotanego z niebios pocisku niemal serce jej stawało z trwogi, ale mocne fundamenty wytrzymały. Rodzina nadal żyła wciśnięta w najdalszy kąt zatęchłego pomieszczenia, umierająca z przerażenia, ale bezpieczna. Anna tuliła drżącymi rękami głowy swych dziatek. Łzy ciekły obfitym strumieniem po policzkach, szczeka drżała, słowa stawały w wyschniętym gardle. Dzieci płakały tuląc się do matki. Milczenie podjudzało chorą wyobraźnie potęgując strach. Myśli błądziły w oczekiwaniu na kolejne ”tąpnięcie” silniejsze, głośniejsze to ostatnie.
Minuty zdawały się wiecznością, ciągnęły się w nieskończoność nie szczędząc leków. Cisza, wszystko ucichło, nie było kolejnego ”tąpnięcia”. Gehenna dobiegła końca. Siedzieli tak długo bojąc się poruszyć.
- Mamo …. chyba się skończyło …. – pierwszy przerwał ciszę Gunter. Jego słaby, załamujący się głos wibrował w uszach pozostałych pozostając gdzieś daleko. Chłopak odchrząknął próbując dodać sobie animuszu. Pamiętał, co powiedział mu ojciec, kiedy wczorajszego wieczora wyruszał na mury. Wtedy te słowa były niezrozumiałe, nie docierały. Teraz rozumiał je dobrze, to było pożegnanie. Ojciec wiedział, że nie wróci. Tamtego wieczora obowiązek opieki nad rodziną spadł na jego młode barki, nie mógł ich zawieść. Chłopak odchrząknął raz jeszcze. Powoli, podniósł się na nogi. Mimo przerażenia starał się nie okazywać strachu, zacisnął drżące dłonie, ścisnął miękkie kolana.
- Mamo … - tym razem słowa uderzyły głośniej, pewniej - … skończyło się. – dodał.
Anna podniosła wzrok na syna. Jego słowa nie docierały jeszcze. Niezrozumiałym wzrokiem spojrzała na swoje dziecko nie przestając tulić pozostałej dwójki.
- Mamo! Koniec. Udało się nam! Żyjemy! – Gunter niemal krzyczał, to przyniosło efekt, chociaż połowicznie.
Podniesiony głos przelał naczynie goryczy w sercu młodej Anny Marii. Czterolatka rozpłakała się na dobre zanosząc się rzewnymi łzami. Sytuacja ocknęła matkę, która troskliwie zaczęła pocieszać roztrzęsioną córkę.
- Dobrze…już… nie jesteśmy głuche… Mały…- odezwała się słabym głosem Sybilla. Blada jak ściana podniosła się z podłogi. Blada niczym papirus dziewczyna, a raczej już panna na wydaniu, gdyż tak wypadałoby rzec o piętnastolatce, spojrzała na młodszego brata. Mimo, że starsza jeno o jedną wiosnę zawsze podkreślała różnicę dzielącego ich wieku. Synonim ”Mały” zapadł jej w krew i dodawała go zawsze, kiedy zwracała się do brata.
Byli tego samego wzrostu. Stojąc tak naprzeciw chłopca trzęsła się jak osika. Jej długie blond włosy rozrzucone w nieładzie po bladym obliczu, podkrążone od płaczu oczy w połączeniu z równie bladym światłem stojącej po środku izby oliwnej lampy nadawały dziewczynie upiornego wyrazu. Sybilla nie wytrzymała, nie mogąc powstrzymać emocji przywarła do brata płacząc. Gunter przytulił siostrę.
- Już dobrze. Udało się nam, wszystko się ułoży – kłamał wyśmienicie, nie wierząc w ani jedno swoje słowo – zaraz stąd wyjdziemy i uciekniemy daleko. Będziemy bezpieczni.
Słowa niczym balsam spływały na płaczące niewiasty. Po dłuższej chwili pierwszy kryzys udało się opanować. Rodzina postanowiła opuścić schronienie, a pierwsze ścieżki duszącego dymu upewniły ich, że nie mogą tu dłużej zostać przekonując nawet oponującą za zatęchłą komnatą matkę.
Z wielkim trudem udało się im opuścić bezpieczną piwnicę. Na zewnątrz… nic nie było tak jak dawniej. Ruszyli ku zamkowi w poszukiwaniu nadziei, ruszyli ku rzece..
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline