Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-12-2010, 20:22   #109
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Ustalanie wszystkiego zawsze zajmowało sporo czasu i głupiec tylko byłby tym faktem zdziwiony. Wszak w obręb 'wszystkiego' wchodziła cała masa rzeczy, które trzeba było dopiąć na ostatni guzik, zawiązać w supeł i dopilnować, żeby nic nie uwierało w tyłek. Można było się niecierpliwić i niejeden spośród pasażerów kursu w nieznane, śmiałków wpisanych na listę przybocznych Burnsa ziewał niemiłosiernie i pędził czas na drapaniu po dupie przysłuchując się jak cała reszta radzi, co tu wykombinować, żeby kolejny szary dzień w Bissel nabrał krwistoczerwonej, żywej barwy. Nikt nie wyszedł z prostą jak konstrukcja cepa ideą, by zwyczajnie załadować, co trzeba na wierzchowce, dać im ostrogami po bokach i zniknąć pod lasem, bezpiecznie kryjąc się w objęciach organizatora całej karawany i jego zakapiorów. Awanturnicy byli nimi w istocie i jeśli tylko nadarzała im się okazja do niezłej jatki to za nic nie dawali takiej szansie umknąć, choćby nawet galopowała poza zasięgiem wzroku. Wnet też przyszykowali sobie pole do zawodów. Jeff, wciśnięty w jakąś kępę zielska, z paru metrów był w ogóle niewidoczny. Kompletnie zlewał się z badylami obrastającymi zbocze pagórka, gwarantując sobie pewność pierwszeństwa w natarciu. Walther odszedł gdzieś na bok, próżno było wodzić oczami za towarzyszem, kuszę i większość prowiantu zostawił przy ognisku. Spokojnie odlewał się na korę starego dębu, obrytą serduszkami obiecujących sobie wieczną miłość kochanków. Woody, mocno trafiony w czerep pełną gorzały butlą, sfiksował chyba i również, nic nikomu nie mówiąc, wsiąkł gdzieś jak kamfora. Ulotnił się bez słowa i człapiąc z głową nisko przy ziemi dopełzł aż do oddalonego o dobrych kilkaset metrów zebrania strażników, którzy przyplątali się tu za Metzgerem. Gdyby nie nierozważny rzut kamykiem to pewnie nawet cały ten desperacki numer z szorowaniem brzuchem po ziemi niczym jaszczurka i kryciem się wśród chwastów miałby sens. Opłaciłby się Woody'emu, oddalał go przecież od obozu własnych kumpli, ku którym zmierzała powoli kompania, której wyczekiwali.
Cichy już ich widział. Odjechał od druhów może o ćwierć mili, wjeżdżając na samotny pagórek wznoszący się kilkadziesiąt łokci nad całą scenerią i na raz ściągnął wodze aż koń stanął dęba i o mało, co nie runął razem z feralnym jeźdźcem ze zbocza, na które się dopiero co wgramolili. Dziewiątka... Dziewiątka, czy coś koło tego, zbrojnych zmierzała pieszo ku obozowisku, gdzie bitki już tylko czekano. Pytanie kto tej bitki chce bardziej i kto jest do niej lepiej przygotowany kołatało się jednak pod czaszką Cichego i łaskotało w język, gdy wyjątkowo gorzka odpowiedź zaczynała się formować. Ale to był przedsmak. Jeszcze surowiej zrobiło się, gdy powodowany jakimś instynktem jeździec zdobył się na zlustrowanie dalszego otoczenia i wytężając oczy aż białka poczerwieniały dojrzał następny oddział zbrojnych. Do tej pory spokojnych, ale nagle, bez żadnej widocznej przyczyny, postawionych na równe nogi. Stąd ich nie rozpoznawał, ale już się domyślał.

* * *

Było ich dziewięciu. Nie więcej, nie mniej. Równo dziewięciu obwieszonych orężem morderców.
"Widzę, że kolejka do wycieczki w góry jest naprawdę długa..." – łysiejący dryblas o suchej, pomarszczonej jak śliwka twarzy zaśmiał się donośnie od razu dając swym ludziom znak, by zabierali się do rzeczy. Byli gotowi, z bełtami załadowanymi w magazynkach i cięciwami łuków napiętymi aż drewno u spojeń trzeszczało.
"Coś na to poradzimy..." – szepnął do siebie Jeff, nim świst pędzącego pocisku i głuchy jęk, gdy przywódca obcej grupy zwalił się na ziemię niczym worek ziemniaków, nie zagłuszyły słów.
"SKURWYSYN!" – wydarł się stojący tuż przy pierwszym w przedstawieniu truposzu brunet w łosiowych rękawicach. Strzała opuściła cięciwę, Konrad poczuł jak szyja robi się dziwnie mokra i ciepła. Szczęściem nie miał czasu zastanawiać się nad raną, która i tak była draśnięciem. Pewnie, gdyby bawił się w rozpaczanie i krzyki oberwałby drugą strzałą. Łucznicy szyli do obozowiczów jak szaleni, niczym maszyny, w ogóle nie myśląc o celowaniu, raz za razem zwalniając kołczan z dodatkowego ciężaru. Któryś z nowych przyjaciół Metzgera zwalił się przed nim w piach, dając osłonę od kolejnego z pocisków, które coś dziwnie dziś upodobały sobie żółtowłosego wojownika. Mało brakowało, a w sam środek czoła oberwałby drugi ze strażników, których Konrad przywlókł ze sobą. Strzała ledwie zepsuła mu wypomadowaną fryzurkę. Gdyby tylko jedni i drudzy wiedzieli... Pewnie celowali by lepiej. Zasraniec rzucił się za jakiś stos rozjebanych po okolicy skrzyń i wsysając w siebie chyba dość powietrza, by zostać uznanym za żywiołaka złapał swą gwizdałkę. Ryknął w nią potwornie aż zatrząsł się namiot i nie było wątpliwości, że słyszano go we wszystkich sąsiednich hrabstwach. Musiał ściągnąć tym na siebie uwagę wszystkich, bo kolejne ataki, czy to ze strony napastników czy broniących szlag trafił. Półelf w żelaznym napierśniku rzucił w Wilka nożem, ale był to rzut równie skuteczny, co i ten, którym popisał się Walther. Obaj nożownicy chwycili za oręż do bezpośredniego starcia i ruszyli ku sobie. Gambino czuł się odrobinę nieswojo nurkując wśród zawieruchy bełtów, sztyletów i strzał, pozbawiony jakiegokolwiek pancerza czy broni. W porę zdążył dopaść do beczki z wodą i zza zasłony planował kontratak. Wyczekał aż wśród brzęku stali i ciskanych przekleństw zadźwięczy odgłos opróżnionego magazynku. Wypadł na łysola w przeciągu ułamków sekund, całą uwagę koncentrując na diablo szybkich łapach kusznika. Piekielnik przebierał paluchami po mechanizmach swojego cacka z manualną sprawnością, jakiej można było oczekiwać tylko u prostytutki z kilkunastoletnim stażem, na śniadanie rozpinającej guziki u tunik i spodni. Prawie mu się udało. Ba, nie prawie! Udało mu się, zdążył przeładować i strzelić. Sęk w tym, że wtedy Gambino był już w locie. Nie było siły, aby pocisk trafił. Inaczej niż pięść mnicha, który zwalił się na łysolca obalając gnoja na ziemię. Cios za ciosem, braciszek nacierał w furii, poprawiając kolanem tu i ówdzie, gdzie łokcie i pięści nie wystarczały. Nakurwiał jak po zjedzonym wiadrze białego proszku, ale trafił mu się srogi oponent. Choć wygolony na zero wojak ustępował mnichowi fizycznymi gabarytami to szybkością zdecydowanie nad nim górował. Wił się jak piskorz, wyślizgiwał z chwytów, odbijał uderzenia uwolnionymi z uścisku rękoma w skórzanych karwaszach. Wprawdzie oberwał parę potężnych sęków na pysk, ale gdy po jednym z takich jebnięć wystrzelił naprzód jak z armaty i zębami wpił się w knykcie Gambina wyrywając kawałek mięcha mnich zrozumiał, że czas zacząć traktować wyzwanie poważniej. I naprawdę dać z siebie wszystko.
Tak jak wszystko dawał z siebie Markus, ostrzeliwany z dwóch stron przez bliźniaków w karminowych wamsach. Obaj zmarnowali na samego tylko Goetza pół kołczanu, a drasnęła go ledwie jedna strzała, wpakowana w bark. Inna sprawa, że gdyby wylądowała kilkanaście centymetrów niżej to pewnie problem fałszywego klechy Heironeusa byłby w pełni rozwiązany.
Ostatni z napastników, śniady Baklun z długą czarną kitą włosów opadającą na plecy strzelał najrzadziej, ale gdy już to robił padały trupy. Do tej pory. Konrada nie tak łatwo było zdjąć, choćby nawet z samym Asmodeuszem pijało się wódkę. Metzger był twardy jak skała. Ten rodzaj skały, na jakiej budowało się morskie latarnie, by trwały twardo wśród największego sztormu zrównującego z ziemią miasta i wioski. Dlatego tylko upadł na glebę i rozkasłał się przeraźliwie, gdy strzała przebiła mu płuco. Ktoś inny pewnie nie zdążyłby nawet pomyśleć, że coś jest nie tak, nim Kostucha nie wzięłaby go w objęcia. Nie dziw, że miał problem, by po tym jak oberwał wyjść ze skuteczną kontrą. Goetz wpadł między rodzeństwo w upstrzonych jakimiś herbowymi zwierzakami wamsach i zamłynkował ostrzem w powietrzu, tnąc pierwszego na odlew, skośnie, zostawiając na pikowanym kaftanie pokaźną szramę. Raził mocno, ale nie dość. Musiał zwolnić, odpuścić finalny sztych, osłonić się paradą przed nacierającym z tyłu bliźniakiem, zbić ostrza obu wojów z dala od siebie. Zaklął w duchu widząc, że choć podobni z mordy skurwiele są w walce jak niebo i ziemia. Ten pierwszy był kiepski, może umiarkowany. Łatwo dał się zwieść prostą fintą i teraz gryfy na jego piersi odczuwały rozłąkę między dolną a górną częścią swych cielsk. Za to drugi z braci był nie lada fechmistrzem i pewnie poszatkowałby Markusa na kosteczki, gdyby w sukurs nie przyszedł mu Wilk. Olbrzym rzucił się na szermierza. Łokieć giganta walnął zbrojnego niczym grom, posłał dobry dystans wstecz, dając Goetzowi i Edgarowi dość przestrzeni, by poradzić sobie z drugim z braci. Jeśli tylko będą dość szybcy. A on dość wolny.

* * *

"Kurwa mać..." – zaklął Cichy, rozglądając się na wszystkie strony. Po swojej lewej widział już majaczący w oddali obóz Burnsa od którego dzieliła go już tylko pusta, zielona przestrzeń łąki. Z drugiej strony widział walczących na śmierć i życie kumpli, ku którym ruszyła nawała zbrojnych.
Początkowo słabo widoczna, niknąca w odbijanym od traw słońcu, ale z każdą chwilą... Bliższa.

* * *

Woody wiedział, co robi. Tak mu się przynajmniej zdawało, gdy wytrzaśnięty skądś kamyk wylądował na czaszce oficera. Moment później, gdy w obozie zrobiono raban zwiadowca zmienił zdanie o 180 stopni. Niby przypadł do gleby, niemal wygryzając spod ziemi korzenie chwastów, w które się wtulił, ale strażników było zwyczajnie zbyt wielu. Wśród całej chmary matołów znalazł się bystrzacha, który szybko połączył kropki i po kilkunastu sekundach Woody zmykał przed prawie dwoma dziesiątkami żołdaków. I zemknąłby. Przed pieszymi. Przed konnymi nie było jak. Gdzie niby? Na ukwieconej, płaskiej jak patelnia łące?

"Teraz kurwi synu wpierdolisz ten kamyk" – komendant zbliżył się do skrępowanego wzorem szynki Woody'ego, wciąż jeszcze masując obolały łeb – "Dupskiem".
Kiedy biedak poczuł jak chichoczący żołdacy ściągają mu spodnie łzy napłynęły mu do oczu. Zacisnął zęby i ślepia w oczekiwaniu na najgorsze, czuł już zimno kamyka na pośladkach. Było...
Było kurewsko blisko do najgorszego, ale nagle jakiś potężny gwizd przeszył powietrze i wszyscy stracili zainteresowanie jeńcem. Wrzucili go bezsilnego, powiązanego sznurami od stóp do głów na czyjegoś konia i całą grupą, uzbrojeni, z kuszami w dłoniach i mieczami w gotowości ruszyli na odsiecz osaczonemu kompanowi. Ku obozowi, gdzie właśnie ważyły się losy wielu ludzi.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 28-12-2010 o 20:35.
Panicz jest offline