Czuł się źle. Bardzo źle.
Nie będąc w Lusan Kaldor czuł się bardzo odsłonięty, jakby wszystko co żywe w okolicy przyglądało mu się bacznie i tylko czekało na odpowiednią okazję do zaatakowania. Kto wie, może i tak było... po lasach żyją przecież różne istoty od zwierząt począwszy, na dzikich elfach i goblinach skończywszy. Albo i gorzej.
W każdym razie nie miał zamiaru dawać im okazji do działania. Między nogami postawił sobie nabitą i gotową do strzału kuszę, w kilku strategicznych miejscach ubrania miał powtykane sztylety do rzucania, a przy pasku kilka flakonów ognia alchemicznego.
Ponadto gdzieś w jukach miał kilka różdżek magicznych o różnych zastosowaniach. Nie żeby je kupił, ale był przekonany że ich pierwotni właściciele już ich nie będą potrzebować.
A poza tym...
Rozmyślając nad różnymi sprawami prawie przeoczył fakt, że Auraya oddaliła się od nich na znaczną odległość do przodu. Westchnął ciężko. Jego siostra. Cudownym sposobem odnaleziona w jakiejś zaplutej Luskańskiej spelunie.
Spojrzał także na Cerlyna, swojego brata, który odnalazł się kilka godzin przed Aurayą. I wyciągnął go z miasta na kilka miesięcy na coś w rodzaju wakacji.
Kurwa... Nic tylko usiąść i zacząć płakać. I jeszcze ten tatuaż na prawym ramieniu. Czy raczej znamię. Miał nadzieję że po drodze natrafią na jakiegoś uzdrowiciela, mędrca, czy innego choleryka.
I że wreszcie wyjadą z tego cholernego lasu. Lasu w którym on, elf, czuł się gorzej niż niejeden krasnolud. Kolejny powód to śmiechu.
Nagle poczuł ból. Auraya zaczęła się do nich zbliżać. Lewe ramię, z którego teraz wystawała krzywa i dziwnie krótka strzała odmówiło mu nagle posłuszeństwa zmuszając go jednocześnie do wrzasku z bólu.
Gobliny. Tego mu było trzeba. Małe, parszywe gnojki, żeby się wyżyć. Ale... chwila. Zielonoskórzy mieli wsparcie. Duże, mięsiste wsparcie trzymające jakiś pniak w łapach.
Ogr.
Niewiele myśląc, Kaldor wyszarpał zdrową ręką buteleczkę zza pasa i cisnął nią w monstrum.
Leci... Leci... Trafiony!
Ogr zaczął się bardzo ładnie palić, wrzeszcząc przy tym jeszcze ładniej, jednak to był dopiero początek ich kłopotów - zza drzew wychodziło pół tuzina goblinów z łukami gotowymi do strzału.
Elf zszedł z wierzchowca możliwie szybko i możliwie nie obciążając przy tym lewego ramienia. Zdrową ręką wyszarpnął sztylet zza pasa i... czekał co mu los przyniesie.