Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-12-2010, 13:42   #92
Irmfryd
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Patrzę na zamykającą się za Irise ścianę tropikalnego lasu. Lasu, który mówi … woła. Gałęzie drzew kłaniające się w geście powitania dla Panny Case. Potrząsające podłużnymi liśćmi gdy tylko zbliżam się … jakby ostrzegały … to nie jest miejsce dla ciebie … Gdy wyciągam do nich dłoń obwieszoną grzechoczącymi ozdobami, zamierają jakby zastanawiały się kim naprawdę jestem. Ale są mądrzejsze, nie dają się omamić mym strojem, na który składają się przepaska biodrowa i grzechoczące ozdoby ani też malunkami na twarzy i torsie. Już po chwili ze zdwojoną siłą przy akompaniamencie ptasiego skrzeku chłostają zielonymi dłońmi.

Preczszzzz, preczszzz – przepędzają niechcianych intruzów.

Jeszcze nie teraz …nie tu …

Widzę jak ten sam ptak, który przyleciał z dżungli gdy odchodzili, kołuje nad mą głową. Krąży, zatacza coraz ciaśniejsze koła, pokrzykuje co chwila, aż w końcu by zwrócić mą uwagę gubi pióro. Podnoszę, przyglądam się wielobarwnym wzorom, następnie wtykam za opasającą me ramię złotą bransoletę. Odprowadzam wzrokiem odlatujące w kierunku miasta ptaszysko. Pokazuje mi drogę. Ale czy jestem gotowy by ją obrać, by powrócić do innych …

Mikstura, którą mnie napoili cudownie rozleniwia. Nie czuję gorąca, nie jest mi zimno, nie jestem zmęczony, nawet po tym kilkugodzinnym obrzędzie. Potrafię kojarzyć fakty ale nie zdołam sprzeciwić się. Jeśli kazaliby mi wejść w ogień zrobiłbym to bez wahania. Ale oni nic takiego nie powiedzieli, w ogóle nic nie mówili, śpiewali tylko w rytm grzechotek. Zabrali Irise … nie to nie oni … to ten wielki zielony organizm … powiedział, że należy do niego ... Mnie pozostawili samego sobie … tutaj na skraju dżungli … nie nie samego … Pan Lasu wysłał skrzydlatego przewodnika …

Idę za nim. Ptak jakby wiedział, że jest zbyt szybki dla mnie i gdy tylko odlatuje na dalszą odległość powraca i kołuje nad mą głową. Po pewnym czasie zauważyłem jak tubylcy otaczają mnie kołem, potem wyciągają dłonie w kierunku ptaka, gorączkowo pokrzykując:

- Quetzal, Quetzal, Quetzal …

Patrzę jak klękają w pokorze ze spuszczonymi głowami. Mijam pierwsze kamienne domostwa ... cały czas towarzyszy mi ten sam obraz … wojownicy oddający cześć, matki z dziećmi na rękach wyciągają je ku górze, starcy wyprowadzani przed domy, podtrzymywani przez innych. Mijam targ … miejsce gdzie upadłem. Znika gdzieś gwar, ludzie odwracają się od straganów, sprzedający wychodzą przed kramy.

Ptak kieruje się w kierunku miejsca skąd przybyłem. Lądowisko jest puste, altiplan musiał już odlecieć. Kierujemy się na druga stronę Trahmeru. Znowu otaczają nas drzewa, teren lekko podnosi się. Idę wąską ścieżką, która w miejscu, gdzie roślinność ustępuje miejsca litej skale rozszerza się by już po chwili znowu się zwęzić. Dopiero gdy stąpam po nieco chłodniejszych kamieniach zauważam, że idę boso. Zupełnie mi to nie przeszkadza, nic mnie nie uciska, nie rani … Nagle widzę jak ptak z głośnym skrzeniem pikuje w dół wprost na wystawiony na słońce odcinek ścieżki, by po kilku sekundach z powrotem wznieść się ku górze. Widzą jak trzyma w szponach węża, wijącego się … ostatkiem sił próbującego kąsać.


Ścieżka prowadzi do kamiennych schodów. Niskie stopnie wykute bezpośrednio w litej skale nie nastręczają trudności we wspinaczce. Co dziwne choć od kilku minut idę już pośród drzew Pan Lasu nie zabrania mi dostępu. Drzewa nie chłostają gałęziami, zwierzęta nie wydają ostrzegawczych odgłosów. Gdy spoglądam ku górze, widzę dokąd prowadzą schody. Na ich końcu, ukryta w cieniu drzew stoi kamienna chata, jakby wykuta w skale. Zamiast dachu widać gruzowisko kamieni.


Trzy otwory, które w normalnym budynku można by nazwać drzwiami wpuszczają do wnętrza światło. Wchodzę do środka przez środkowy, węższy niż pozostałe. Po chwili gdy oczy przyzwyczajają się do panującego tu mroku lustruję pomieszczenie. Stosy chrustu, gliniane misy, skóry zwierząt, królik uwieszony na sznurku, jakieś miejscowe owoce ułożone w kącie ... nic szczególnego. Uwagę mą natomiast przykuwają malowidła na ścianach. Jedno jest szczególne z racji rozmiarów oraz mnogości użytych kolorów. Przedstawia człowieka … chyba w tańcu … przystrojonego w pióra z wysoko uniesionymi rękami … nie, nie rękami … z wysoko uniesionymi skrzydłami.

Na przeciwległej do wejścia ścianie widzę przewieszoną, upstrzoną malowidłami płachtę. Po chwili narzuta porusza się odsłaniając wejście do innego pomieszczenia. Nim powziąłem decyzję o skierowaniu tam kroków czyjaś dłoń energicznie odchyla płachtę. Z kamiennej jamy idzie w mym kierunku człowiek. Nie potrafię odróżnić płci. Siwe włosy opadające do tyłu na ramiona, płaski nos, jedno oko zakryte bielmem, półotwarte usta z uwydatniającymi się wytartymi zębami. Postać ta mogłaby uchodzić za kogoś z miejscowych gdyby nie skóra. Nawet w półmroku daje się zauważyć, że jest jaśniejsza niż u tubylców.


Podpierając się kosturem podchodzi do mnie. Obwąchuje me ciało, potrząsa za ramiona, obchodzi wokoło. Pomimo całej okropnej powierzchowności tej osoby nie boję się jej, nie odczuwam także obrzydzenia. Stoimy tak od kilku minut … nie wypowiadamy żadnych słów. Ale wiemy już bardzo dużo o sobie … nasze umysły łączą się. Czuję wielką siłę drzemiącą w tej osobie. Wiem, że mieszka tu od dziesiątek lat, nie wychodzi w ogóle na zewnątrz dlatego jej skóra jest bledsza niż pozostałych trahmerczyków. Odwraca się ode mnie, idzie w kierunku ukrytej za zasłoną jamy … wiem że mam iść za nią.
 
Irmfryd jest offline