Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-12-2010, 09:18   #91
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Czy jest już dzień, czy też noc? Czy żyję, czy umarłem?
Rozgorączkowane myśli w mojej głowie, niczym stado rozszalałych motyli w godowym tańcu. Feeria barw pod zaciśniętymi z bólu powiekami. Rozpalona czaszka i niemądre myśl, że moje ciało w tym potwornym upale zapłonie wewnętrznym ogniem i spopieli się, rozwiewając na wietrze.

Samaris!

Może właśnie tym jest to przeklęte miasto! Naszym unicestwieniem. Naszym obłędem i naszym marnym końcem!

Leżałem chory w obozie wojskowym. Rozpalony, na pół świadomy, mający zaledwie tyle sił by napić się wody i powędrować do latryny, kiedy nadchodziła fala słabości. Przy moim hamaku stała miska na wymiociny. Pamiętam, że po jej krawędzi wędrowały tłuste muchy. Podobnie jak po mojej twarzy. Smyrganie ich małych nóżek budziło mnie z maligny. Spędzałem je dmuchnięciem spierzchniętych warg z fascynacją obserwując ich lot. Wydawało mi się, że wzory, jakie owady wykreślają pod powałą namiotu są tajemniczym przesłaniem dla mnie. Od kogo?

Samaris.

Kiedy poczułem się lepiej dotarła do mnie tragiczna informacja o śmierci jednej z uczestniczek naszej wyprawy. Czy też raczej, powinienem powiedzieć, jednej z białych pasażerek altiplanu. Nie znałem jej, ale pamiętałem, że była bliska Blumowi.

Robert miał zamiar wyruszyć na miejsce jej śmierci i zbadać ślady. Nic dziwnego. Wcześniej zaginęła dwójka spośród członków naszej wyprawy, a teraz kolejną osobę spotkał straszliwy los. Czyżby wokół nas działał jakiś spisek? Czy też może, powinienem zapytać – jaki spisek działał wokół naszej wyprawy?

Ruszyliśmy we dwóch. Milczący Robert i ja. Na miejscu szybko pożałowałem mojej decyzji.


Ciało dziewczyny, teraz przykryte litościwie przed oczami gapiów leżało w cieniu piramidy. Okrwawione i pozbawione życia. Tej tajemniczej iskierki witalności, która decyduje o tym, czy jesteśmy, czy nas nie ma. Przed oczami stanęła mi twarz martwej żony i musiałem cofnąć się i oprzeć o kamień by nie zemdleć. Przez obserwujących nas ludzi – żołnierzy i tubylców – zapewne zostało odebrane to jako objaw słabości, ale nie dbałem o to. Nie chciałem patrzeć na ciało. Zostawiłem przykra oględziny Robertowi. Martwi nie potrafią mówić, a rozmowy to było to, w czym ja czułem się najlepiej.

Dziewczyna wspięła się na szczyt jednej z tutejszych piramid i z niej spadła. A może skoczyła? A może, została zepchnięta? Tą ostatnią ewentualność chciał sprawdzić Robert.
Dla mnie wspinaczka też okazał się prawie zabójcza. Piramida była wysoka, a ja słaby jak niemowlę. Kilka razy po drodze myślałem, że podzielę los nieszczęsnej. To było nawet gorsze niż szalona wspinaczka po altiplanie, której o mało nie przypłaciłem życiem.
Nie pamiętam, jak udało mi się wdrapać na samą górę piramidy, ale pamiętam ogień w płucach, mroczki przed oczami i płonące kolana od wchodzenia stopień po stopniu.



Widok z góry zapierał dech w piersiach, a chłodniejszy powiew wiatru zdołał przywrócić mnie do jako takiej sprawności intelektualnej. Napiłem się nieco wody podając naczynie Robertowi, lecz mój towarzysz był jak w transie. Oglądał kamienie, jak ja dzieła sztuki w rodzinnym ... jak nazywało się moje rodzinne miasto? Xhystos! Po jego czole spływał pot, ale nie przeszkadzało mu to w pracy.

Usunąłem się na bok. Ja nie widziałem nic dziwnego czy podejrzanego, za to czytanie „z Roberta” szło mi nadspodziewanie dobrze. Wiedział do robi. Był w końcu śledczym a tych widziałem już przy pracy jako wysłannik Rady.
Wyczuwałem w nim jednak jakieś bardzo silne emocje związane albo z tym miejscem, albo z osobą zmarłej. Już sama wieść o wypadku posłyszana w obozie zdawała się go bardzo poruszyć, a tutaj jest jeszcze bardziej pobudzony. Robert? Ciekawe. Nie chciałem o to pytać, wiedząc, że kiedy przyjdzie właściwa pora sam mi o tym powie.

Kiedy Robert skończył zapytałem go, co udało mu się ustalić. Jego słowa podziałały na mnie, jak zupa tubylców. O mało nie zwymiotowałem na kamienie.

Ktoś jeszcze! Zepchnięta! Buty białego człowieka! Morderstwo! Dokonane przez białego! Rozmawiała z nim przed atakiem! Znali się!

Wstrząśnięty powróciłem do obozu. Po drodze nie rozmawialiśmy zbyt dużo. Robert intensywnie nad czymś myślał, a ja czułem, że wraca moja choroba. Obawiałem się, że nicowany przez jej objawy nie na wiele przydam się przyjacielowi, lecz miałem zamiar zrobić tyle, by Robert nie borykał się z problemem sam.

Zabita! Zepchnięta! Znali się! KTO!?

Składałem myśli w całość.

W dzień, gdy zginęła Sophie byłem cały dzień w obozie, znów nie czując się za dobrze. Ostry nawrót choroby. Sekretarz przybył jakaś godzinę przed zmrokiem, by powiadomić nas o tym nieszczęściu. Robert był na mieście i chyba wrócił do obozu jeszcze z godzinę przed nim. Więc potencjalnie mógł być zabójcą. Ale nie wierzyłem w to! Czułem jego emocje tam, na górze i wiedziałem, że jest niewinny. Blum! Pamiętałem, że widziałem go tego dnia przelotnie na terenie obozu. Śmierdział alkoholem. Podzieliłem się moim spostrzeżeniem z Robertem. Nie sądziłem by to był on, ale to Robert miał zamiar prowadzić dochodzenie. Jeśli poczuje się lepiej, mogę mu pomoc moją wiedzą o ludzkich zachowaniach. Mogłem o ile on zechce i o ile będę w stanie.

Gdy dotarliśmy do obozu, znów poczułem niedyspozycje. Lżejsze, niż do tej pory, ale i tak wymagające odpoczynku. Przeprosiłem Roberta i poszedłem na swój hamak. Jeśli siły pozwolą miałem zamiar wygrzebać się z niego szybko.

Na razie jednak musiałem chwilę poleżeć.
 
Armiel jest offline  
Stary 29-12-2010, 13:42   #92
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Patrzę na zamykającą się za Irise ścianę tropikalnego lasu. Lasu, który mówi … woła. Gałęzie drzew kłaniające się w geście powitania dla Panny Case. Potrząsające podłużnymi liśćmi gdy tylko zbliżam się … jakby ostrzegały … to nie jest miejsce dla ciebie … Gdy wyciągam do nich dłoń obwieszoną grzechoczącymi ozdobami, zamierają jakby zastanawiały się kim naprawdę jestem. Ale są mądrzejsze, nie dają się omamić mym strojem, na który składają się przepaska biodrowa i grzechoczące ozdoby ani też malunkami na twarzy i torsie. Już po chwili ze zdwojoną siłą przy akompaniamencie ptasiego skrzeku chłostają zielonymi dłońmi.

Preczszzzz, preczszzz – przepędzają niechcianych intruzów.

Jeszcze nie teraz …nie tu …

Widzę jak ten sam ptak, który przyleciał z dżungli gdy odchodzili, kołuje nad mą głową. Krąży, zatacza coraz ciaśniejsze koła, pokrzykuje co chwila, aż w końcu by zwrócić mą uwagę gubi pióro. Podnoszę, przyglądam się wielobarwnym wzorom, następnie wtykam za opasającą me ramię złotą bransoletę. Odprowadzam wzrokiem odlatujące w kierunku miasta ptaszysko. Pokazuje mi drogę. Ale czy jestem gotowy by ją obrać, by powrócić do innych …

Mikstura, którą mnie napoili cudownie rozleniwia. Nie czuję gorąca, nie jest mi zimno, nie jestem zmęczony, nawet po tym kilkugodzinnym obrzędzie. Potrafię kojarzyć fakty ale nie zdołam sprzeciwić się. Jeśli kazaliby mi wejść w ogień zrobiłbym to bez wahania. Ale oni nic takiego nie powiedzieli, w ogóle nic nie mówili, śpiewali tylko w rytm grzechotek. Zabrali Irise … nie to nie oni … to ten wielki zielony organizm … powiedział, że należy do niego ... Mnie pozostawili samego sobie … tutaj na skraju dżungli … nie nie samego … Pan Lasu wysłał skrzydlatego przewodnika …

Idę za nim. Ptak jakby wiedział, że jest zbyt szybki dla mnie i gdy tylko odlatuje na dalszą odległość powraca i kołuje nad mą głową. Po pewnym czasie zauważyłem jak tubylcy otaczają mnie kołem, potem wyciągają dłonie w kierunku ptaka, gorączkowo pokrzykując:

- Quetzal, Quetzal, Quetzal …

Patrzę jak klękają w pokorze ze spuszczonymi głowami. Mijam pierwsze kamienne domostwa ... cały czas towarzyszy mi ten sam obraz … wojownicy oddający cześć, matki z dziećmi na rękach wyciągają je ku górze, starcy wyprowadzani przed domy, podtrzymywani przez innych. Mijam targ … miejsce gdzie upadłem. Znika gdzieś gwar, ludzie odwracają się od straganów, sprzedający wychodzą przed kramy.

Ptak kieruje się w kierunku miejsca skąd przybyłem. Lądowisko jest puste, altiplan musiał już odlecieć. Kierujemy się na druga stronę Trahmeru. Znowu otaczają nas drzewa, teren lekko podnosi się. Idę wąską ścieżką, która w miejscu, gdzie roślinność ustępuje miejsca litej skale rozszerza się by już po chwili znowu się zwęzić. Dopiero gdy stąpam po nieco chłodniejszych kamieniach zauważam, że idę boso. Zupełnie mi to nie przeszkadza, nic mnie nie uciska, nie rani … Nagle widzę jak ptak z głośnym skrzeniem pikuje w dół wprost na wystawiony na słońce odcinek ścieżki, by po kilku sekundach z powrotem wznieść się ku górze. Widzą jak trzyma w szponach węża, wijącego się … ostatkiem sił próbującego kąsać.


Ścieżka prowadzi do kamiennych schodów. Niskie stopnie wykute bezpośrednio w litej skale nie nastręczają trudności we wspinaczce. Co dziwne choć od kilku minut idę już pośród drzew Pan Lasu nie zabrania mi dostępu. Drzewa nie chłostają gałęziami, zwierzęta nie wydają ostrzegawczych odgłosów. Gdy spoglądam ku górze, widzę dokąd prowadzą schody. Na ich końcu, ukryta w cieniu drzew stoi kamienna chata, jakby wykuta w skale. Zamiast dachu widać gruzowisko kamieni.


Trzy otwory, które w normalnym budynku można by nazwać drzwiami wpuszczają do wnętrza światło. Wchodzę do środka przez środkowy, węższy niż pozostałe. Po chwili gdy oczy przyzwyczajają się do panującego tu mroku lustruję pomieszczenie. Stosy chrustu, gliniane misy, skóry zwierząt, królik uwieszony na sznurku, jakieś miejscowe owoce ułożone w kącie ... nic szczególnego. Uwagę mą natomiast przykuwają malowidła na ścianach. Jedno jest szczególne z racji rozmiarów oraz mnogości użytych kolorów. Przedstawia człowieka … chyba w tańcu … przystrojonego w pióra z wysoko uniesionymi rękami … nie, nie rękami … z wysoko uniesionymi skrzydłami.

Na przeciwległej do wejścia ścianie widzę przewieszoną, upstrzoną malowidłami płachtę. Po chwili narzuta porusza się odsłaniając wejście do innego pomieszczenia. Nim powziąłem decyzję o skierowaniu tam kroków czyjaś dłoń energicznie odchyla płachtę. Z kamiennej jamy idzie w mym kierunku człowiek. Nie potrafię odróżnić płci. Siwe włosy opadające do tyłu na ramiona, płaski nos, jedno oko zakryte bielmem, półotwarte usta z uwydatniającymi się wytartymi zębami. Postać ta mogłaby uchodzić za kogoś z miejscowych gdyby nie skóra. Nawet w półmroku daje się zauważyć, że jest jaśniejsza niż u tubylców.


Podpierając się kosturem podchodzi do mnie. Obwąchuje me ciało, potrząsa za ramiona, obchodzi wokoło. Pomimo całej okropnej powierzchowności tej osoby nie boję się jej, nie odczuwam także obrzydzenia. Stoimy tak od kilku minut … nie wypowiadamy żadnych słów. Ale wiemy już bardzo dużo o sobie … nasze umysły łączą się. Czuję wielką siłę drzemiącą w tej osobie. Wiem, że mieszka tu od dziesiątek lat, nie wychodzi w ogóle na zewnątrz dlatego jej skóra jest bledsza niż pozostałych trahmerczyków. Odwraca się ode mnie, idzie w kierunku ukrytej za zasłoną jamy … wiem że mam iść za nią.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 31-12-2010, 02:09   #93
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Informacja o śmierci Sophie sprawiła, że przeszedł mnie straszliwy, zimny dreszcz… Nie żyje! Zamordowana? Najprawdopodobniej tak – nie wierzę w przypadki. Natychmiast zerwałem się i kazałem się prowadzić na miejsce zdarzenia. Szedłem razem z Vincentem – mimo, że go nie widziałem, bo pozostawał nieco z tyłu, to czułem jego obecność.

Czułem się bardzo słabo – upał, pośpiech, myśli krążące w głowie, przyspieszone bicie serca, pulsowanie w głowie… Spróbowałem się wyciszyć, powrócić myślą do starych czasów, kiedy pobierałem nauki z zakresu kryminalistyki – daktyloskopii i innych nauk… Pamiętam, że mój podręcznik „ Podstawowe zagadnienia teorii kryminalistycznych” J. Value’go był znacznie bardziej zużyty niż innych studentów…

Jesteśmy na miejscu, widzę już ciało Sophie… Zawahałem się. Czy na pewno chcę znowu się w to bawić? Może nie powinienem, może już nie jestem uprawniony… Ale w tym mieście chyba nie ma takiego pojęcia jak ‘uprawniony’. Spojrzałem więc na ciało. To na pewno był upadek z dużej wysokości, miałem już kilka takich przypadków. Śmierć naprawdę w wyniku skręcenia karku i jego złamania. Żadnych innych ran lub śladów przemocy… Co nie oznaczało, że jej nie było, oczywiście. Brak ubrania w które sie owijała. Czyli spadła.

Spojrzałem na Vincenta, kiwnął nieznacznie głową, dając mi znak, że oddaje mi całkowicie pole manewru przy tym ‘śledztwie’. Byłem mu za to wdzięczny, aczkolwiek nie zdziwiło mnie jego zachowanie.

Piramida, z której spadła Sophie, była miejscem kultu religijnego miejscowych, używanym tylko w czasie świąt. Wspiąłem się po stopniach, bardzo ostrożnie oczywiście, lustrując wzrokiem całą okolicę, żeby niczego nie przegapić. Przez chwilę wysiłek i odbijające słońce zamroczyły mi wzrok. Przystanąłem i oparłem ręce na kolanach, zbierając siły i myśli.

Ze śladów obtarć na kamieniach widać było, że spadła z najwyższego stopnia, taka wysokość nie dawała żadnych szans na przeżycie… Na szczycie znalazłem resztki śladów w kurzu. Nagle robi mi się zimno… Ślady butów. Butów białego człowieka. I to nie jeden; kilka. Układają się dość regularnie… Ten ktoś musiał chwilę chodzić w miejscu, zanim dokonał mordu. Bo to, że Sophie nie zrzuciła się sama, było oczywiste od początku.

Jeżeli to był biały człowiek, i był tam z nią, to być może rozmawiali, być może się znali. Nie zrobiłby tego żaden żołnierz, więc możliwości było kilka. Albo ktoś nasłany przez gubernatora, chociaż gdyby jemu naprawdę zależało na rozbiciu delegacji, to po prostu aresztowałby wszystkich. Albo… ktoś z delegacji? Lub Carrington? Jeżeli ktoś z delegacji? Blum? Zaginiony Watkins? Potrzebna była jeszcze jedna rozmowa. A właściwie dwie.

Najpierw skierowałem kroki do żołnierzy stacjonujących przy bramie koszar. Ten sam dystans, co wcześniej, przebyłem już o wiele krócej. Dwóch wyrostków, których trudno było zaliczyć do armii, na mój widok przystanęło w bardziej wyprostowanej pozycji i czujnie obserwowało, co zamierzam.

- Nazywam się Robert Voight, jestem z delegacji jadącej do Samaris – przedstawiłem się, choć chyba nie było to konieczne – Moja przyjaciółka właśnie spadła z jednej z piramid w mieście i muszę się dowiedzieć, czy… nie był w to ktoś zamieszany. W związku z tym, musicie sobie przypomnieć, czy ktoś z delegacji dzisiaj przechodził przez bramę koszar.

- Tylko Pan, sir… Pojawił się też sir Blum, ale nie przechodził przez bramę.

Ja? No tak, maczeta. Mam nadzieję, że nie uznają mnie za podejrzanego; targowisko było jednak w innej części miasta… Podziękowałem zdawkowo i oddaliłem się. Potrzebowałem jeszcze rozmowy z kimś, kto zajmował się oficjalnie tym śledztwem. Ciekawe, na ile władze Trahmeru skłonne były dociekać prawdy…

Kapitan Charles Couberte – tak przedstawił się człowiek odpowiedzialny za dochodzenie. I właściwie na tym mógłby poprzestać – po jego minie widziałem, że nie będzie dociekania prawdy, nic w ogóle nie będzie. Ten nieco śmieszny człowiek był nawet chyba zirytowany moją obecnością, choć dość skutecznie to maskował. Ale mimo to postanowiłem pociągnąć go za język.

- Panie Couberte... - podszedłem do najwyraźniej zajętego rozmową z jakimś żołnierzem kapitana, odczekałem chwilę, a gdy tamten sobie poszedł, podjąłem znowu.
- Panie Couberte, powiedziano mi, że to Pan tutaj prowadzi śledztwo... Nazywam się Robert Voight i jestem częścią delegacji do miasta Samaris, tak jak była nią ta dziewczyna...

Nie bawił się w grzeczności, takie, jak podawanie ręki, zależało mi tylko na konkretach
- Czy ustalił Pan już coś konkretnego? Może Pan mi zaufać, pracowałem w Wydziale Śledczym Xhystos...
- W Wydziale Śledczym Xhystos...? - podniósł wzrok kapitan. Uwadze mojej nie uszło wrażenie, jakie zrobiła na kapitanie Coubert ta informacja. - Tak, oczywiście...Jako inny członek delegacji ma pan zapewne prawo...

Przerwał, ale zaraz zebrał się w sobie i powiedział już pewniejszym tonem:

- Ciało znalazł jeden z naszych żołnierzy, Lambert. Pod jedną z piramid, nikogo na niej nie powinno być, bo to ziggurat tylko do uroczystości tubylców, w pozostałe dni stoi pusty jakby kamienie parzyły na nim bardziej niż na innych. Musiało przeleżeć już od upadku jakiś czas, wie pan, żaden z dzikich nigdy nie zaalarmuje o czymś takim, mają nas gdzieś. Do czasu mojego przybycia nikt nie ruszał ciała...Po przybyciu stwierdziłem skręcenie karku, złamanie prawej ręki i prawdopodobnie lewej nogi, ale to musiałby potwierdzić felczer. Trochę siniaków. Pozycja ciała wskazująca na upadek.�- Kazałem odciągnąć trupa do cienia, bo na tym słońcu to wie pan...

Przerwał ocierając pot z czoła, mimo że słońce zaszło już jakiś czas temu. Fakt, upał zelżał jedynie częściowo.

- Potem przyszedł pan Lafayette, wie pan, sekretarz. Powiedział, że natychmiast trzeba powiadomić pozostałych członków ekspedycji i sam się tym zajmie. Powiedział też, że gdy przyjdziecie - mamy was zapytać, co robimy z ciałem dziewczyny. Chcecie je wywieźć?

Zanim ogarnąłem w głowie to, co powiedział Couberte, mój rozmówca już nadawał dalej.
- Wysłałem ludzi, którzy najlepiej radzą sobie z językiem dzikich, by wypytali w okolicy czy nikt nic nie widział. Dosłownie przed naszą rozmową wrócili z relacją. Oczywiście...

Wydął nieco pogardliwie wargi.

- Oczywiście nikt nic nie zauważył. A była ich tu pewnie ze setka, stragany, przechodnie...Ale wie pan co...?

Popatrzył mi prosto w oczy, ale nie albo nie wytrzymał do końca mego spojrzenia, albo nie miał już ochoty utrzymywać kontaktu wzrokowego, bo odwrócił się znowu bokiem:

- Ale jeśli któryś nawet coś widział, to i tak by nie powiedział. To na nic. Tak już po prostu jest.

Upił łyk wody z bukłaka, mnie także częstując.

- Moje wnioski...? Dziewczyna przeceniła swoje siły...Musiała sporo łazić po mieście mimo upału, bo wartownicy w obozie potwierdzili że przechodziła przez bramę wcześnie. Na koniec jeszcze wspinaczka na jedną z najwyższych piramid, słońce...Osłabienie organizmu, brak osłony przed promieniami. Zasłabnięcie, może tylko zawrót głowy...Albo jeden fałszywy krok na kamiennym stopniu...Na jedno wychodzi.

Usiadł ciężko, podniósł głowę jakby ważyła tonę.

- Dlaczego nie słuchacie nas, doświadczonych w życiu w tej dziczy, kiedy mówimy by nie chodzić beztrosko po mieście...? Zwłaszcza gdy jest słońce. Zwłaszcza samotnie...
Cały czas uważnie obserwowałem mego rozmówcę, starając się wybadać, czy mówi prawdę, czy wierzy w to co mówi... Najwyraźniej kapitanowi taki rodzaj 'prawdy' odpowiadał i postanowił nie drążyć tematu dalej... Ale ja musiałem znać prawdę.

- Nie podejrzewa pan działania osób trzecich, kapitanie? Jest pan absolutnie pewien, że spadła sama? Może mieliście tutaj niedawno podobne przypadki? Jeżeli ma pan jakieś wątpliwości, chciałbym, żeby to mi je pan powiedział, bo jeżeli inni zaczną tak nagle spadać sobie z piramid...

- Co do ciała, to myślę, że pochowamy ją, a jej rzeczy weźmiemy ze sobą...
- Czy jestem pewien? - powiedział dość twardo - Panie Voight...robię co mogę. W tym upale trudno czasem stwierdzić co dzieje sie naprawdę, a co się nam tylko zdaje. Tym bardziej trudno o prawdy absolutne.
Wiedziałem, że rozmowa jest skończona, nic więcej nie wskóram z tym człowiekiem, który dość nagle zmienił ton na twardszy, dając znak, że nie chce więcej przesłuchiwań. Zwłaszcza od cywila.
Podziękowałem i pożegnałem się. Czułem się źle, wybitnie źle. Niczego więcej się nie dowiedziałem, więc musiałem układać układankę z tego, co miałem. Znali się, ten ktoś i Sophie. Był to niewątpliwie biały człowiek. Skoro nie wychodził ani Blum, ani Vincent, to pozostawał… Watkins? Jakie motywy mógł mieć ten człowiek… Z drugiej strony, pamiętałem jego dziwne zachowanie z przesyłką, adresowaną do naszej delegacji… Może miał coś do ukrycia? Tylko gdzie, do cholery, on teraz był? Co zamierzał?
Miałem skierować się wprost do swojego pokoju, ale zatrzymały mnie krzyki dochodzące z pokoju Bluma. Krzyki rozpaczy. Jeżeli miałem jakieś wątpliwości, co do jego winy w tej konkretnej sprawie, to właśnie uleciały. Nie było wątpliwości – Blum poniósł osobistą, dotkliwą stratę. Postanowiłem wejść na chwilę do jego pokoju. Nie po to, by – jak się spodziewałem – zastać towarzysza w stanie katatonii, na podłodze, ale po to, by zabrać rzeczy Sophie. Blum nie stawiał oporu. Zwrócę mu je, gdy skończę… śledztwo…
Vincent już spał. Nie zdziwiło mnie to, ten dzień musiał wykończyć go nie mniej, niż mnie. Ja jednak długo nie mogłem zasnąć, dręczyły mnie dziwne wizje i fantazje. Myślałem, że może powinienem płakać jak Blum, może była to forma oczyszczenia, ale jednak nie potrafiłem. Nie potrafiłem nawet zwymiotować. Nic, nic nie potrafiłem…
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...

Ostatnio edytowane przez Kovix : 31-12-2010 o 02:12.
Kovix jest offline  
Stary 31-12-2010, 17:07   #94
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

Czułam, że zasłużyłam sobie na to wszystko, że to jedynie początek. Nagle straciłam ochotę na poznawanie własnej przeszłości...


Budząc się, pomyślałem od razu o przeszłości Sophie...Czy w ogóle spałem? Leżałem, to prawda, a rzeczy działy się wokół mnie. Były głosy Vincenta i Roberta Voighta. Był głos Goldmanna. Lexingtona. Watkinsa. Innych. Wielu innych. Nie słuchałem nikogo. Było tylko jedno miejsce, w którym mogłem się przed wszystkim schronić. Przed oczyma miałem tylko obraz, obraz tego co tyle już razy trzymałem w dłoniach, a chroniłem zawinięte w najgłębszym miejscu moich pakunków. Ale znacznie większe, rozrastające się...Wyciągające swoje gałęzie i wypustki, swoje linie i kable we wszystkich kierunkach jakie były, i jeszcze w innych. Było całym światem, a do swojego istnienia potrzebowało wody. Słyszałem jej szum...Pośród niego rozlegał się metaliczny, powtarzający się świst. Zgrzyt, który nie był mi wcale niemiły dla uszu. Wokół mnie wszystko zmieniało swoje położenie i ustawiało się na nowo. Zapadłem się głębiej w wizje. Były coraz bardziej barwne i sugestywne, a jednocześnie umykały mi z coraz większą szybkością ginąc w mrokach pamięci. Brodziłem w strzępach obrazów...Kobiece ciało, chyba o twarzy Sophie...Pnącza rosnące z góry do dołu...Kamienie...Wywracająca się na nice płciowośc, rosnące przed oczyma organy...Narodziny i śmierc...Im więcej widziałem, tym mniej rozumiałem...Wszystko wirowało coraz bardziej, korowód halucynacji...Nie znikał tylko ten dźwięk...






Otworzyłem oczy leżąc w hamaku, a w głowie miałem zadziwiającą lekkość. Ktoś musiał mnie do niego włożyć, a może sam tu wszedłem. Zeskoczyłem w upał, na rozgrzane klepisko namiotu. Między rozwartym płótnem namiotu widać było zielony świat, w który wdzierały się właśnie pierwsze barwy świtu, a może jednak to zapadał zmierzch? Było cicho. Widziałem śpiącego Vincenta, a dalej kogoś jeszcze - chyba Voighta zawiniętego w hamak niczym w kokon. Po rzeczach Sophie nie było już śladu, ale mój własny bagaż spoczywał dokładnie tam, gdzie go zostawiłem. Byłem jak najdalszy od tego, by roztrząsać teraz tak błahe rzeczy. Chciałem zobaczyć, jak słońce wschodzi nad drzewami. Czy jest już dzień, czy tez noc? Wyszedłem z namiotu, nabierając głęboko ciężkiego i rozgrzanego powietrza w płuca...Czułem się jak rozpędzająca się powoli lokomotywa...





Czy jest już dzień, czy tez noc? Czy żyję, czy też umarłem? Może tym właśnie jest to przeklęte miasto! Naszym unicestwieniem. Naszym obłędem i naszym marnym końcem!


Nie wiem, kto obudził się pierwszy. Powrócił ten dźwięk, odległy ale jednak nie dający o sobie zapomniec. Jakby...Części jakiegoś mechanizmu układały się ze zgrzytem...Albo jakby coś jechało ze świstem po stalowych szynach...Piekielne gorąco, nieodłączny kompan jawy. Popatrzyłem w bok, na sąsiednim hamaku mój towarzysz podróży miał już otwarte oczy. Czy on również słyszy ten dźwięk...? O to pytały moje oczy, ale nie wypowiedziałem tego pytania. Nie wiem dlaczego. W każdym razie w jego spojrzeniu nie mogłem odczytac, czy myśli o tym, co ja. Zdawał się jednak czegoś nasłuchiwac, ale może tylko podpowiadała mi to wyobraźnia, od razu naciskana przez mocne łapy upału.

Podnosiliśmy się powoli z posłań...Pot...Odganianie robactwa...Łyk ciepłej wody...

- Vincencie - odezwał się Robert patrząc towarzyszowi w oczy, kiedy ten wstał wreszcie z regenerującego siły snu - musimy stąd uciekać. Jeżeli zostaniemy w tym piekielnym mieście, grozi nam to, co, stało się Sophie. Rozmawiałem z człowiekiem, który prowadzi śledztwo - nic, absolutnie nic z tego nie będzie, nawet nie postarają się dociec prawdy.
Poza namiotem rozległ się znajomy hałas trąbki, obwieszczającej jak co dzień poranną zbiórkę żołnierzy.
- Musimy uciekać - Robert podniósł głos, widać było determinację - ba, prawie szaleństwo - w jego oczach...
Vincent odstawił miskę, do której miał zamiar zwymiotować od kilku minut i spojrzał na przyjaciela udręczonym wzrokiem.
- Czy ty sugerujesz, Robercie - wykrztusił słabo - to co ja myślę, że sugerujesz? Jeśli nie chcą dociec prawdy … to mogą mieć ku temu różne powody. Naprawdę różne. A zabójstwo zdarzyło się zaraz po odlocie altiplanu, kiedy najbliższy do naszego miasta przyleci za kwartał. Idealny moment.
- Musimy ruszać - Robert jak mantrę powtarzał ten sam zwrot - ruszajmy do Samaris... Profesor już się nie znajdzie... Zresztą zobacz - jeżeli moja teoria jest słuszna, jeżeli Sophie rzeczywiście z kimś rozmawiała, i to był - sądząc, jak mówiłem, po butach - biały człowiek, to kto to mógł być... jak nie Watkins? Lexington? Nie leciał tym samym altiplanem. Blum? Nie wychodził tego dnia do miasta, poza tym, zobacz, co z niego teraz zostało - aż tak dobrze by nie udawał...
- Ruszajmy stąd, musimy iść do Samaris!
- Ale jak? Ja ledwie chodzę.
- Nie wiem... do cholery, no przecież KIEDYŚ musimy się stąd zabrać! Jedyne drogi do Samaris to dżungla albo...? O czym jeszcze mówił gubernator?
- O drodze powietrzem - wyszeptał Vincent. - Możemy zagadać do tych ludzi, wlaścicieli tych dziwaczych altiplanow. Ale dzisiaj muszę odpocząć, Robercie. Wybacz.

Rozmowę przerwało w tym momencie pojawienie się niespodziewanego gościa.

Lafayette stanął przed nimi w całej swojej gadziej okazałości. Płachta robiąca tu za drzwi od namiotu poruszała się lekko za jego plecami, widocznie i tego dnia wiatr postanowił poszaleć, co prawda niemrawo i leniwie, w gęstym od upału powietrzu Trahmeru. Było to małe, ale jednak pocieszenie dla duszy, bo może dzięki temu był choć jeden stopień mniej: a to już było wiele. Liczyło się każde, nawet najmniejsze wytchnienie od lejącego się z nieba żaru.

- Czemu zawdzięczamy wizytę, panie sekretarzu...? - zapytał Robert - Czy są jakieś nowe wieści..?
- Nie takie, na jakie wszyscy pewnie chcielibyśmy liczyć...- otarł pot z czoła zagadnięty - ...ale zawsze jakieś. Dotyczą profesora Watkinsa. Po pierwsze, w nocy nasi ludzie zdołali odnaleźć jego ekwipunek podróżny. Wygląda na to, że tubylcy z jakiegoś powodu zdecydowali się pozostawić pakunki w nienaruszonym stanie w jednej z bocznych ulic. Oddaję wam zamknięte walizy w takim stanie, w jakim je znaleźliśmy. Zaraz wniosą wam to wszystko do namiotu. Niestety, póki co znalezienie tych rzeczy nie dało żadnych nowych wskazówek.
- Powiedział pan, po pierwsze...- z wyraźnym trudem dźwignął się z hamaka Vincent. Zatrzymywane w pozycji leżącej mdłości powróciły...
- Tak. - odparł z trudną do określenia miną sekretarz gubernatora - Druga nowina jest jeszcze świeższa, z samego rana na mieście pojawiły się pogłoski, że podobno po Trahmerze kręcił się wczoraj wieczorem jakiś biały, ubrany jednak jak dziki. Z opisu pasowałby do zaginionego profesora. Jednak w chwili obecnej patrole nie zgłaszają obecności nikogo takiego w żadnej części miasta. Nadal szukamy.
- Kto dokładnie przekazał informację? Dzicy?
- Nie. Oni nigdy by nic nie powiedzieli...- odpowiedział wolno zamyślony sekretarz - Widział go przelotnie pewien człowiek pracujący na lądowisku. Młody Gilbert, mieszaniec, syn jednego z naszych żołnierzy i miejscowej kobiety. Twierdzi, że biały przyszedł od strony miasta. Młokos widział jeszcze jak tamten kręci się wokół dwupłatów, ale później zniknął gdzieś między drzewami.
- Ubrany jak... dziki...?
- Tak. Nagość, ozdoby, malunki. - Lafayette jakby się skrzywił - Wiem, to dziwne. Pozostawiam do przemyślenia. Mamy jeszcze kwestię ciała waszej towarzyszki. Mogę wam je teraz oddać, albo...Jeśli sobie życzycie, w imieniu gubernatora zorganizuję pochówek w jedynym miejscu godnym cywilizowanego człowieka. Mamy tu niedaleko obozu nasz cmentarz wojskowy, a czego jak czego ale miejsca w dżungli nie brakuje...










To chyba jednak kobieta. Do końca nie jestem pewien. Odurzenie zdaje się nie mijać, z każdą chwilą zastanawiam się czy to wynik podanych mi płynów czy też po prostu tak działa to Miasto...Nie jestem wcale pewien tego, co jest przed moimi oczyma. Ale czy kiedykolwiek byłem...? Patrzę na nią, a ona na mnie i zdaje się, że widzi przeze mnie na wskroś. Z nią...Stoją duchy. Stoi las i tysiące wiosek, które były i znikły. A także te, które dopiero będą. Garbowane skóry zwierząt podwieszone pod stropem chaty kołyszą się...Idę za nią. Czuję teraz zupełnie inaczej, mocniej. To jest trochę tak, jakbym sam był tą kobietą, nie-kobietą która prowadzi mnie gdzieś niżej - to chyba coś w rodzaju piwnicy, a raczej dużego dołu. Jest ciemno, prawie kompletny mrok. Pośrodku chyba palenisko, widzę tam dziesiątki mniejszych i większych kości...Ogień jest wygaszony, ale wciąż pełno tu dymu...Kiedy weń wchodzę, czuję się jakbym widział oczyma mojej przewodniczki. Właściwie już jej nie ma, może to ja nią jestem...? W mojej głowie huczy mądrość setek pokoleń, mądrość która nie należy do mnie i rozsadza mnie od środka...Chwieję się...Moje stopy idą same, jedna za drugą. Od jamy odchodzą dwie czy trzy odnogi, właściwie wąskie tunele w ziemi. Ona prowadzi mnie jednym z nich. Prowadzę się jednym z nich. Zginam się prawie w pół, korzenie chłoszczą moją twarz, ziemia sypie się na włosy...Słyszę jakieś szepty...jest mrok, ale ja widzę Jej oczyma...Korytarz kończy się nagle i prostuję kręgosłup. To chyba coś w rodzaju ziemianki, namiastki pokoju...Gdzieś płonie małe źródło światła, rzucając czerwonawe refleksy na ułożony na glebie siennik. Jestem tu sam...

Nie...

Na sienniku ktoś leży...Zwierzęce futra skrywają jakąś postać, o, tu widać kawałek łydki, a tu ręki...Skóra tego kogoś jest biała, taka jak moja. Padają słowa w języku, którego nie znam. Padają one z ust mojej przewodniczki... Padają one z moich ust. To ona, a może to ja - nie wiem...W każdym razie leżąca osoba słyszy je, barłóg drga i porusza się. Spomiędzy futer podnosi się powoli głowa, a zaraz potem cała postać siada na sienniku. Patrzy prosto na mnie. Słyszę znowu gdzieś w oddali ten charakterystyczny zgrzyt, powtarzający się świst.

- Odwiedzili mnie już...Twoi towarzysze...- spierzchnięte wargi ledwo się poruszają - Najpierw on......potem ona...Teraz ty...Nie trzeba dłużej czekać. Wiem, musimy ruszać. Do Samaris...

S a m a r i s ...

- Nie powinniśmy byli opuszczać naszego Miasta...- mówię.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 31-12-2010 o 17:20.
arm1tage jest offline  
Stary 06-01-2011, 17:03   #95
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Jestem sam … jesteśmy sami … jest pusto … nie ma mnie … nie ma nikogo … a jednak widzę … jaskinię … ją. Widzę nasze postacie … są ulotne … eteryczne. Podchodzę do legowiska. Ma zamknięte oczy … wiem, że nie śpi … uśmiecha się … Twarz młodej kobiety. Gładkie rysy, długie ciemne włosy ułożone wzdłuż ciała, wąskie usta. Mogłaby być każdą kobietą … mogłaby … bo zarazem jest ulotną, niepodobną do innych. Mam wrażenie, że już ją kiedyś widziałem. Jeśli tak musiało to być w Xhystos … pacjentka … raczej nie, zapamiętałbym. Bardziej studentka. Uniwersytet … wiele twarzy … uśmiechniętych … cieszących się życiem ... W tym stanie nie przypomina żadnej z nich.

Wyciągam do niej rękę. Siada na sienniku. Ubrana jest w pół prześwitującą koszulę jasnego koloru nałożoną wprost na nagie ciało. Mówi do mnie, jej usta poruszają się mimo to nie słyszę żadnego słowa ale wiem co mówi.

- Odwiedzili mnie już...Twoi towarzysze … Najpierw on......potem ona...Teraz ty...Nie trzeba dłużej czekać. Wiem, musimy ruszać. Do Samaris...
- Nie powinniśmy byli opuszczać naszego Miasta ... – odpowiadam. – Kto cię odwiedził … Lexington … Case?
- Kim oni są?
- Byli … moimi towarzyszami … do Samaris.
- Nie wiem czy to byli oni … po tamtej stronie nie ma już nazwisk … są niepotrzebne.
- A ja … wiesz kim jestem.
- Wiem ...

Nie dokończyła. Zamiast tego wstała z siennika, podała mi rękę. Jej eteryczna postać zaczęła łączyć się z moją. Panująca w jaskini dym dopełniał wizji. Znalazłem się znowu w Xhystos, aula uniwersytetu … rzędy foteli okalające pomieszczenie zwężające się u dołu. Na dole na samym środku katedra. Szeroki stół z rzeźbionymi motywami roślinnymi oplatającymi nogi. Ten sam motyw na stojącej trzy kroki obok mównicy. Widzę siebie stojącego w białej koszuli odcinającej się na tle czarnej tablicy. Mówię o czymś … stu … może stu dwudziestu słuchaczy … trzeci albo czwarty semestr.

Słyszę swój głos.

- Jak daleko sięgają skutki dysonansu? W ostatnich latach badacze wykazali, że nie ograniczają się one do postaw. Dysonans może modyfikować nasz sposób odczuwania podstawowych popędów fizjologicznych. W pewnych ściśle określonych warunkach redukcja dysonansu może spowodować, że ludzie głodni będą w mniejszym stopniu odczuwali głód, a spragnieni - pragnienie, ludzie zaś otrzymujący silne impulsy elektryczne będą odczuwać mniejszy ból. Odbywa się to w sposób następujący: jeśli skłoni się kogoś, aby zaangażował się w sytuację, w której przez długi czas będzie pozbawiony pożywienia lub wody lub będzie otrzymywał impulsy elektryczne, a jednocześnie będzie on miał niewielkie uzasadnienie sytuacyjne dla takiego postępowania, to człowiek ten będzie odczuwać dysonans. Elementy poznawcze dotyczące odczuwanych paroksyzmów głodu, spieczonego gardła lub w bólu spowodowanego impulsem elektrycznym pozostają w dysonansie z innym elementem poznawczym, a mianowicie ze świadomością, że ów człowiek zgadzał się na ochotnika znosić te doznania, niewiele otrzymując w zamian. W celu zredukowania tego dysonansu człowiek ten przekonuje sam siebie, że jego głód nie jest aż tak silny ani pragnienie do tego stopnia dokuczliwe lub że ból nie jest aż tak wielki. Nie powinno to nas dziwić. Chociaż głód, pragnienie i ból mają podłoże fizjologiczne, to jednak jest dobrze udokumentowanym faktem, iż każdy z tych popędów zawiera silny komponent psychologiczny. Na przykład sugestia, medytacja, hipnoza, pigułki placebo, umiejętne postępowanie doświadczonego lekarza z chorym lub jakaś kombinacja tych środków pozwalają złagodzić odczuwany ból. Eksperymentalna psychologia społeczna wykazała, że w warunkach wzbudzenia silnego dysonansu zwykli ludzie, nie posiadający żadnych specjalnych umiejętności z zakresu hipnozy czy medytacji, mogą osiągnąć te same rezultaty w odniesieniu do samych siebie.

- Profesorze … - dobiega kobiecy głos z drugiego rzędu … zupełna rzadkość, może to skłania mnie do skierowania wzroku w tamtym kierunku. Skromna suknia, kosmyki włosów upiętych w kok wystające spod kapelusika, spuszczone oczy - Czy to oznacza, że dostarczając pacjentowi odpowiednie informacje ograniczamy jego dysonans?

Widzę, jak puszczam pytanie mimo uszu i kontynuuję wykład.

- Na przykład doktor Paul Bowman z Xhystos Asylum aplikował wielu badanym osobom silne impulsy elektryczne. Połowa tych ludzi znajdowała się w sytuacji powodującej silny dysonans - nakłoniono ich, aby zgłosili się na ochotnika do tych doświadczeń, a jednocześnie zapewniono im bardzo małe uzasadnienie zewnętrzne. Druga połowa badanych znajdowała się w sytuacji słabego dysonansu - tzn. nie mieli innego wyboru, a ponadto zapewniono im mocne uzasadnienie zewnętrzne. Wyniki wykazały, że w sytuacji wywołującej silny dysonans ludzie skłonni byli podawać, iż odczuwają słabszy ból, niż podawały osoby znajdujące się w sytuacji, która powodowała słaby dysonans. Co więcej, zjawisko to nie ograniczało się do subiektywnych sprawozdań osób badanych. Istnieją dane wskazujące, że fizjologiczna reakcja na ból ... mierzona za pośrednictwem reakcji skórno-galwanicznej ... była nieco słabsza w sytuacji związanej z silnym dysonansem. Ponadto w tych warunkach ból mniej przeszkadzał badanym w wykonywaniu zadań. Tak więc nie tylko określali oni swój ból jako słabszy, lecz również słabiej wpływał on na ich zachowanie.

Wizja kończy się nasze ciała odpływają od siebie. Znowu patrzę na młodą kobietę siedzącą na sienniku.

- Nie odpowiedział mi pan wtedy profesorze Watkins …
- Wszystko zostało wyjaśnione …
- Może ja nie o to pytałam profesorze …

Błysk.

Nagle znajduję się w skalnym korytarzy. Wilgotne kamienie, woda spływająca po ścianach. Na końcu rozświetlone wejście albo wyjście …

Słyszę znowu gdzieś w oddali ten charakterystyczny zgrzyt, powtarzający się świst ...
Chyba dobiega z pomieszczenia na końcu korytarza.



Idę w kierunku światła. Gdy dochodzę do wejścia po lewej stronie widzę skalną nieckę wypełnioną wodą. Obok stoi drewniany cebrzyk pełen wody. Nachylam się nad lustrem … dłonią czerpię wodę … obmywam twarz … jest tłusta … pokryta warstwą śliskiej farby. Patrzę w kierunku wejścia. Panujący tam blask światła nie pozwala zajrzeć do środka.
Znowu ten charakterystyczny zgrzyt …i coś jeszcze … chłód i chlupot wody.

Wchodzę do środka. Jaskinia … biała … lodowa. Jej ściany skrywa gruba warstwa lodu, nacieków tworzących zadziwiające kształty.

Zgrzyt …

Postać stojąca do mnie tyłem. To kobieta, która zaprowadziła mnie do jaskini. Widzę jak chochlą nabiera wody z takiego samego cebrzyka jak przed wejściem a następnie polewa nią kamienne zazębiające się koła wystające z lodowej ściany. Panujący chłód od razu ścina wodę wdzierającą się w kamienne tryby unieruchamiając je. To stąd pochodzi zgrzyt. Napędzane jakąś siłą koła próbują rozbić lód, uderzają o siebie … Jednak milimetry wolnej przestrzeni uniemożliwiają nabranie rozpędu i skruszenie lodu.
Teraz wiem czemu ta kobieta od dziesiątek lat nie upuszcza jaskini. Jest strażnikiem. Nie może pozwolić aby koła obróciły się.

Co stanie się jeśli koła się obrócą? - pytam bezgłośnie.
One nie mogą się obrócić - odpowiada wiedźma.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 10-01-2011, 22:27   #96
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Chciałem zobaczyć, jak słońce wschodzi nad drzewami.

Czułem się jak rozpędzająca się powoli lokomotywa...

Z początku nic szczeglnego się nie działo. Liście leniwie podrygiwały w rytm sobie tylko znajmej melodii lasu. Tylko te na szczytach... choć może nie. Tylko tamtych ruch byłem w stanie zauważyć. Pozostałe skrywał nieprzebyty mrok dżungli. Pierwszy raz spojrzałem na nią w ten sposób. Nie była skupiskiem drzew. Plątaniną krzaków, zarośli, lian, gałęzi, łodyg, liści, kłączy i czego tam jeszcze. Była...jakby stworem... przyczajonym na skrajach miasta monstrum, jakimś pradawnym gigantem, niepewnym czy już na tyle głodny, by wchłonąć stojące na drodze miasto razem ze wszystkim, na co się składa... niepewnym czy przypadkiem nie tędy wypadła mu droga...skądś... dokądś.... Słońce eksplodowało nad lasem... OUVRE TES YEUX.... robaki toczyły swój codzienny bój... z dziką determinacją, na przekór naturze... w harmonii z nią trwały, budowały, niszczyły, polowały, zbierały, tkały, plotły, goniły mniejsze i uciekały przed większymi robakami... w kurzu podłoża, po stromych ściankach ociaosanych palików, po szorstkiej powierzchni brazentu, przez rozedrgane, gorące powietrze, po skomplikowanej farkurze skóry... Mam złe przeczucia...coś się może stać...zapnijcie Panowie pasy przed snem... Słona wydzielina obficie wypływająca ze wszystkich porów... Pojawiały się coraz częściej obrazy przerażające, dziwne, mdlące. Bałam się zasypiac, budziłam niespokojna, oczy niereagowały jednak na protesty. Powieki same się uchylały, a ja śniłam na jawie... Pozostałam sama. Uciekłam w sny, które zamiast dodawac sił, jeszcze bardziej mnie ich pozbawiały. Okropne... Czy już zdecydowałeś?... Myślałeś o niej... I co w tym złego?... Wielu rzeczy jeszcze o niej nie wiesz... Uczę się jej! Każdego dnia... Cisza... Patrzcie jak pięknie wygląda ten szkarłat... Vincent jest chyba chory... ten tylko, kto z nim się spotka dobrze zna tę prawdę... został wezwany, u jego boku, w pobliżu jego można jedynie żyć na ziemi... zaprawdę nikt nie jest twoim przyjacielem... Przez jej usta wszedł Tezcatlipuca, a jej towarzysz, Ehecatli wszedł przez pępek. Obaj skupili się przy jej sercu, którym jest środek ziemi i stanąwszy tutaj, utworzyli niebo o dużej wadze, co było powodem, że wielu innych przybyło, aby pomc unieść je w górę. Gdy zostało ono umieszczone tam, gdzie znajduje się obecnie, kilku spośród nich pozostało podtrzymując je, by nie upadło... ...Mamy jeszcze kwestię ciała waszej towarzyszki. Mogę wam je teraz oddać, albo...Jeśli sobie życzycie, w imieniu gubernatora zorganizuję pochówek w jedynym miejscu godnym cywilizowanego człowieka. Mamy tu niedaleko obozu nasz cmentarz wojskowy, a czego jak czego ale miejsca w dżungli nie brakuje... Gdyby to ode mnie zależało kazałbym ją pochować na miejscu. Jednak nawet jej nie znalem. Więc decyzję pozostawiam panom... Pochowajmy ją tutaj. Idiotyzmem byłoby noszenie jej ciała. Chyba że Pan ma coś przeciwko... Mówią także, że z tego potopu ocalała nie tylko jedna para ludzi, że uratowało się siedem osb innych, które schroniły się wewnątrz jaskini i wyszły z niej po potopie, i zaludniły na nowo świat rozdzieliwszy się i dlatego ci, ktrzy po nich nastąpili czcili je, każdy naród innego... Człowiek, który zaatakował sterowiec, był niewątpliwie członkiem przestępczego podziemia. Jak Pan widzi, ludzie Ci nie chcą pokojowo wpływać na władzę, lecz używać aktów terroru... takich jak zniszczenie sterowca lub... zabójstwo członka delegacji dyplomatycznej... Rozumiem... że sugeruje Pan, iż zamachowiec nie był sam... Ja to wiem... Chodźcie do nas dzieci... Do prezent dla was... To dla ciebie. A ten... Mamusiu... Sah quesh titel. A ha hil... włosy rozwiewał wiatr. Tańcząca plama czerwieni, zmieniająca kształt niczym lekka tkanina niesiona przez wiatr. Płomień odróżniający się na tle wszechobecnej zieleni... wiesz, że to konieczne Persivalu... wiem... pragniemy ci tylko pomóc... wiem... Cieszy mnie, żę to rozumiesz. To dkla twojego dobra... wiem... dla jej dobra również.... twój przyjaciel Persivalu, bardzo nalegał byś miał tego świadomość... on bardzo ci współczuje... wiem... Jesteśmy gotowi? Pytałem czy wszystko gotowe... tak doktorze... wobec tego zaczynajmy. Na początek 430. Proszę się odsunąć... wiem... ghhhh... łaskotanie w nosie, pieczenie oczu, suchość gardła... pragnienie... odrętwienie... wielka, otwarta przestrzeń. Była to już zupełnie inna kraina, jakbyśmy niepostrzeżenie przenieśli się do innego świata. Równinna, ale również przepiękna. Nasz wzrok ograniczał tylko horyzont... Zajmę się tym. Najszybciej jak tylko bedę w stanie... A co do Pana, Panie Blum... współczujemy panu straty towarzyszki, obaj wiemy, że był pan z nią... związany. Jeżeli chciałby Pan powiedzieć o czymś, co pomogłoby nam, co byłoby ważne... cokolwiek? Chyba że woli pan zostać sam... Poziomy pokarmu moi drodzy słuchacze odnoszą się do poziomów potrzeby, popędu lub podstawowej motywacji która może być świadoma lub nie-świadoma. Jak sugerowałem w "Eksplozji świadomości" potrzeby powstają, ponieważ każda struktura zarówno w poziomach, jak i liniach jest systemem wzajemnej wymiany z tym samym pozio-mem organizacji w świecie, czego rezultatem jest holarchia "pokarmu" - pokarmu fizycznego, pokarmu emocjonalnego, pokarmu mentalnego, pokarmu duszy...

 
Bogdan jest offline  
Stary 11-01-2011, 01:02   #97
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Robert podniósł ciężko głowę. Jedyną myślą, jaka pulsowała mu teraz w głowie, bijąc jednostajnie niczym źródło, były walizy, ‘te’ walizy. Czekał na ich otwarcie, jak na zbawienie. Czekał już zdecydowanie za długo na ułożenie wszystkich kawałków układanki. Wszystko miało się już teraz ułożyć. Wszystko?
Lafayette nie przestawał mówić…
Mamy jeszcze kwestię ciała waszej towarzyszki. Mogę wam je teraz oddać, albo...Jeśli sobie życzycie, w imieniu gubernatora zorganizuję pochówek w jedynym miejscu godnym cywilizowanego człowieka. Mamy tu niedaleko obozu nasz cmentarz wojskowy, a czego jak czego ale miejsca w dżungli nie brakuje...
W milczeniu, które zapadło, sekretarz popatrywał to na jednego z mężczyzn, to na drugiego, oczekując wyartykułowania decyzji.

- Gdyby to ode mnie zależało - wydyszał Vincent - kazałbym ją pochować na miejscu. Jednak nawet jej nie znalem. Więc decyzję pozostawiam panom - skierował wzrok na Bluma i Roberta.

Sekretarz ze zrozumieniem pokiwał głową na jego słowa. W tym czasie w drugiej części namiotu dwóch żołnierzy w rozchełstanych koszulach mocowało się, sapiąc i pocąc się, z ustawieniem waliz należących do profesora Watkinsa. Na pierwszy rzut oka wyglądały one na nienaruszone.

- Pochowajmy ją tutaj. Idiotyzmem byłoby noszenie jej ciała. Chyba że Pan - spojrzał na Bluma - ma coś przeciwko.
Brak odpowiedzi, choc oczy zdawały się normalnie obserwowac scenę. Stężała, nieruchoma twarz. Mucha, znikająca na moment w jego dziurce nosowej, po chwili opuszczająca otwór by kontynuowac wędrówkę po policzku. Robert odwrócił z niejakim trudem wzrok.

- Ale najważniejszą kwestią - odwrócił się od mężczyzn - są te walizy.
Po tych słowach podszedł do przedmiotów i zaczął je oglądać z każdej strony. Po minucie przeprosił towarzyszy, oddalił się w kierunku swoich tobołów i wrócił z parą skórzanych rękawiczek. Następnie założył je i nie pytając nikogo o zgodę, zabrał się do otwierania waliz.

Pocił się ostro...Cholerne gorąco...Było mu dziś nawet goręcej niż zazwyczaj, ale nie przestawał pracowac. Zaczyna się gorączka? Rana - pomyślał, zabierając się do pierwszego z tobołów - No tak. Rana daje znac o sobie. To nic, wytrzymam...Nikt go nie zatrzymywał. Lafayette również z ciekawością przyglądał się temu, co robił Voight. Robert spokojnie i metodycznie zaczął rozpinać zatrzaski, segregować zawartość bagaży. Jedne rzeczy wyjmował i kładł obok, inne odkładał na klepisko by dostać się do głębszych części waliz. Niektóre rzeczy oglądał uważnie w rękach i odkładał zaraz z powrotem.

Widać było, że pakował to ktoś z głową. Większość bagażu stanowiły rzeczy, które były niezbędne lub chociaż przydatne na dłuższą wyprawę. Nic nadzwyczajnego. Może niekoniecznie do dżungli, ale pozwalały wygodnie przetrwać kawałek czasu w warunkach podróżnych. Ktoś, kto pakował, pomyślał prawie o wszystkim - na ile dało się to zmieścić w dających się unieśc walizkach.
Było parę bibelotów wartych uwagi. Ot, choćby taki wspaniały kompas, leżący na samej górze idealnie uprasowanych i poskładanych ubrań. Robert uniósł go do góry, gdy zaczął oglądac niektóre rzeczy po raz drugi. Działał, wskazując lekko drżącą wskazówką kierunek północny. Voight odłożył go ostrożnie...Teraz ta duża paczka...Szeleszczący papier pakowny krył w sobie sporo książek. W większości prace naukowe - ocenił przeszukujący. Jeden tomik poezji...Robert przerzucił pierwszą stronę.

- Jesteś dla mnie jak poezja. - głosiła dedykacja pisana odręcznie znajomym już skądś Voightowi pismem - Nie mogę się zdecydować, czy za tym, co robisz, rzeczywiście coś stoi, czy to jednak tylko słowa. Mojemu przyjacielowi...
Nathan Clark.

Zamarł. Vincent wychwycił tę nagłą emocję na jego twarzy. Voight na moment przestał się poruszać, a potem po dłuższej chwili zastanowienia odłożył niewielką książkę na bok, na pniak robiący tu za stoliczek. Ręce znów zaczęły pracować w walizce.
Na samym dnie znajoma koperta. Koperta z Le Chat Noir...List polecający...Robert obrzucił wszystkich przelotnym spojrzeniem, a potem też odłożył ją na bok - na książkę z dedykacją.

- Coś, co mogłoby pomóc nam w poszukiwaniach...? - przerwał milczenie sekretarz. Pytając, odszedł parę kroków dalej z jedną z książek profesora w dłoni. Usiadł na pniakach, niemal tyłem do wszystkich, pobieżnie przerzucając kartki pokaźnego, zczytanego tomiska.

Robert ważył akurat w dłoni gustowną laskę Watkinsa, z którą to wiele razy każdy z podróżników go widział. Przybyła tu przytroczona sznurem do jednej z waliz. Ciekawe, to wygląda jak... Ręce Voighta, badając laskę, w pewnym momencie szarpnęły zręcznie - i nagle, za cichym szczęknięciem - oczom Roberta, Bluma oraz Vincenta ukazał się fragment ukrytego w lasce lśniącego ostrza...

Voight wymienił z nimi szybkie spojrzenia. Blum nawet nie drgnął. Vincent niespokojnie spojrzał na siedzącego dalej Lafayette’a, ale sekretarz chyba nic nie zauważył ani usłyszał, pogrążony w lekturze jakiegoś fragmentu. Następne szybkie, porozumiewawcze spojrzenia...Voight ostrożnie, bez hałasu domknął laskę i oparł ją o podporę namiotu, udając że stracił nią całkiem zainteresowanie...

- No więc...- nie podnosił wzroku znad księgi Lafayette - ...znalazł pan może jakiś nowy trop...? Słyszałem od kapitana, że ma pan niejakie doświadczenie w takich sprawach. Na marginesie, Couberte przyjdzie tu za jakiś czas również rzucić okiem na bagaże. Mógł pan coś przeoczyc...

Myśli Roberta pracowały bardzo szybko, szybciej nawet niż zazwyczaj podczas takich spraw. Miał kilka możliwości. Mógł skonsultować z Vincentem odkrycia i razem powziąć decyzję, czy ujawnić profesora, mógł też to zrobić sam, bez pytania o zdanie towarzysza. Mógł też bez słowa zabrać rzeczy i nie mówić nic. Albo też mógł wybadać, co wie sam Lafayette. Teraz było oczywistym, że profesor, Clark, wywrotowiec na statku mieli coś wspólnego... Kimkolwiek byli i jakikolwiek mieli cel.

Zastanawiał się długo, za długo, żeby Lafayette nie dostrzegł jego wahań...
Musiał coś powiedzieć...
- Czy słyszał pan o wywrotowcach, panie Lafayette? Ludziach, którzy próbowali obalić ustrój Xhystos? Co pan o nich sądzi? Wiedział, że to co mówił było glupie i nie miało związku z bagażami. Ale kupi mu trochę czasu zanim podejmie decyzję...

Sekretarz zamknął z trzaskiem tom i podniósł się od razu. Gadzi pysk pojawił się w polu widzenia Roberta.
- Wywrotowcach...?! Proszę wybaczyc, ale niestety nigdy nie byłem w Xhystos...Tak czy owak, to pewnie bardzo niebezpieczni ludzie... Jeśli ktoś o takiej przeszłości pojawił się w Trahmerze, gubernator musi o tym wiedziec! Czy te książki tutaj może...- zawiesił zdanie - Proszę mówic dalej.

Robert spojrzał na Vincenta. Nie było już odwrotu. Czasami działał za szybko...
- Człowiek, który zaatakował sterowiec, był niewątpliwie członkiem przestępczego podziemia. Jak Pan widzi, ludzie Ci nie chcą pokojowo wpływać na władzę, lecz używać aktów terroru... takich jak zniszczenie sterowca lub... zabójstwo członka delegacji dyplomatycznej - Robert nieco udramatyzował ostatnie zdanie.
- Rozumiem... - wzrok sekretarza dosłownie go świdrował - ...że sugeruje Pan, iż zamachowiec nie był sam...

- Ja to wiem. W rzeczach zamachowca znalazłem książkę z dedykacją od człowieka o nazwisku Clark. Tutaj pojawia się podobne nazwisko. Poza tym, w trakcie podróży, profesor próbowal ukryć przede mną przesyłkę adresowaną do nas od Policji Xhystos. Dla mnie to wystarczające dowody. Chciałbym, żeby wydano list gończy za tym człowiekiem. - ostatnie zdanie Voight podkreślił bardzo stanowczo.
- W tej sytuacji Pana wniosek wydaje się uzasadniony...- powiedział powoli sekretarz. - Przedstawię te informacje gubernatorowi. Nie zmienia to faktu, że musimy szukac Watkinsa dalej. Tyle że trzeba ostrzec patrole, że ten kogo szukamy może byc ekstremalnie niebezpieczny.
- On sam w sobie raczej nie będzie groźny - Robert zamyślił się. - Jest z nim jeszcze jedna kobieta, Iris Casse. Jest najprawdopodobniej obłąkana. Jednak profesor zdaje się darzyć ją jakimś szczególnym... uczuciem? Jeżeli schwytacie ją, to… Watkins na pewno sam przyjdzie.

Robert zasępił się, westchnął. Wiedział, że to co robi, jest w pewnym sensie niemoralne. Ale schwytanie Iris dawało im przewagę. Po chwili podjął:
- Jednak ona nie jest z nim w zmowie, więc niech patrole nie robią jej krzywdy.
Lafayette przyglądał mu się jakiś czas.

- Coubert będzie musiał zabrac książki Watkinsa i zabezpieczyc jego rzeczy. - powiedział - Jeśli ma Pan rację, wszystko to może stanowic materiał dowodowy.
Sekretarz z poważną miną poświęcił po jednym spojrzeniu wszystkim, którzy byli w namiocie. Potem znów zwrócił się do Roberta, a jego tempo mówienia spadło o połowę:
- Proszę wybaczyc moje pytanie do Panów...Jaki jest właściwie cel misji dyplomatycznej, z którą was wysłano...?

- Wolałbym jednak, jeśli Pan pozwoli, zachować część rzeczy... Książkę chciałbym dokładnie oglądnąć, natomiast laska... wydaje mi się, że już gdzieś taką widziałem, ale muszę ją obejrzeć, zanim sobie przypomnę. Proszę pozwolić mi je jeszcze zatrzymać.
- Przykro mi, ale jeśli prowadzący śledztwo kapitan będzie chciał je zabezpieczyc, nie będę ingerował w jego pracę. W obliczu tego, co mu przekażę z tej rozmowy, wątpię by tego nie zrobił. Książki mogą przecież zawierać treści wywrotowe, które i w tym mieście mogą narobic przecież szkody... Proszę obejrzec sobie wszystko, zanim się tu zjawi. Ma pan sporo czasu, Couberte będzie tu po zmroku...

- Co do celu... Jest nim nawiązanie kontaktu dyplomatycznego z miastem Samaris - Robert ostatnie zdanie wypowiedział patrząc w oczy sekretarzowi.
Lafayette rozchylił lekko usta, ale nie odezwał się od razu - jakby się rozmyślił z jakiegoś zdania. W końcu na jego twarzy pojawił się sztuczny, wystudiowany uśmiech.
- Samaris... Nawiązanie kontaktu z tym miastem jeszcze nikomu się nie udało...Podobno, kiedyś utrzymywano jakieś stosunki. Nie wierzę w to. Osobiście uważam istnienie tego miejsca za mit.

Robert miał wrażenie, że sekretarz chce szybko zmienic obecny temat.
- W sprawie pogrzebu...Milczenie pana Bluma odbieram jako brak obiekcji, więc zajmę się przygotowaniami. Na jutro powinniśmy być gotowi, gubernator pokryje wszystkie koszty. Jedno pytanie do Panów... Jakie nazwisko mam kazać wykuć rzemieślnikowi na nagrobku...?
Nagrobek… to słowo przytłoczyło Roberta. Ten nagrobek, nagrobe Sophie, mógł być przecież jego własnym. To on mógł stać na szczycie piramidy, rozmawiając z Watkinsem.
Ale on by się nie poddał. – pomyślał Voight, zaciskając palce u rąk, aż do bólu. Sophie nie walczyła, czuł to. Poddała się jego woli, on tylko pociągnął za dźwignię, która sprawiła, że Sophie poszybowała w dół. On by się nie dał, nie on…

Lafayette znowu mówił, tym razem o pilotach.

Robert w myślach już postanowił, że zajmie się tym Vincent, lepszy w kontaktach z ludźmi. On tymczasem przejrzy dokładnie książki, laskę – ostrze i poćwiczy ruchy maczetą.
Rozmowa między trojgiem mężczyzn toczyła się jeszcze chwilę. Zanim Vincent wyszedł, Robert zdążył rzucić do towarzysza:
- Uważaj na siebie tam, w mieście. Kup sobie najlepiej jakąś broń, poczujesz się pewniej – zdecydował się na słaby uśmiech. Nie był przekonany do tego, co mówił i Vincent dobrze o tym wiedział.

Kiedy przyjaciel opuścił namiot, Robertowi przyszła do głowy jeszcze jedna myśl. Skorzystać ze stanu, w jakim znajdował się Blum i przeszukać również jego rzeczy. Przez moment bił się z myślami – to mogło ich uratować, jeżeli Blum udawał. Jeżeli to tak naprawdę on? Pod maską twarzy tego człowieka kryło się bardzo wiele myśli i emocji, których ani Robert, ani chyba też Vincent nie potrafili rozszyfrować.

Postanowił z tą decyzją poczekać na Vincenta. Jeżeli uzna, że Blumowi można ufać, to Robert zostawi go w spokoju. Teraz zabrał się za oglądanie rzeczy Watkinsa – laski i książek. Upewniwszy się, że nikt nie obserwuje, wysunął ostrze i począł dokładnie studiować. Równie szczegółowo przeglądnął książki, skupiając się zwłaszcza na dedykacji.
Następnie ukrył te rzeczy tak, by nikt, szukając pobieżnie, nie mógł na nie trafić. Potem wyszedł na dziedziniec i natychmiast zalał go żar przedpołudniowego słońca. Jednak Robert zawziął się, chciał trenować ciosy maczetą.

Odwrócił się do najbliższego żołnierza, łysego osiłka, z pytaniem o manekiny. Tamten, ledwo chyba rozumiejąc pytanie, wskazał mu na barak kilkadziesiąt metrów od namiotu. Szkoda, że nie będzie mógł mieć rzeczy na oku. Ale jeżeli nie chciał mieć za szybko własnego nagrobka, musiał zacząć trenować się w używaniu broni…
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 11-01-2011, 09:27   #98
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Cytat:
Już koniec! - Sen mi to objawił:
Nadziei los mi nie zostawił;
Szczęśliwych dni nie będzie znała
Dusza, złej gwiazdy mrozem ścięta;
Odbiega młodość uśmiechnięta,
Pierzcha Nadzieja, Miłość, Chwała...
O, czemu pamięć mi została!

Byron George Gordon, Pamięć

Śniły mi się słowa wiersza wyuczonego na studiach.

Upał i osłabienie sprawiały, ze wszystko docierało do mnie z opóźnieniem. Jakbym śnił sen na jawie. Tylko, że teraz, kiedy pod ciężkimi powiekami kotłowały się obrazy spod piramidy, sam już nie wiedziałem, co było prawdą a co koszmarem.
Krew na ustach tej młodej dziewczyny, rozdygotana – zdająca się tańczyć w upale – piramida. Nawet hamak, na którym leżałam półprzytomny zdawał się bujać silniej niż zazwyczaj.

Między innymi dlatego dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, ze nasza grupa nieszczęśników nie jest już sama w namiocie. Z trudem usiadłem i zorientowałem, kto nas odwiedził.

Lafayette. Ta ludzka żmija o twarzy uprzejmej i wystudiowanej, lecz oczkach złośliwych i podłych. Słuchałem toczącej się rozmowy w milczeniu, raz tylko dodając coś od siebie.

Rewelacje Roberta i jego nazbyt gorączkowa reakcja nieco mnie zdziwiły, lecz to on był śledczym i domyślałem się, że właśnie tak należy postąpić. Ze zwieszoną głową, potrząsając nią ciężko, usiłowałem doprowadzić się do porządku. Elementy układanki próbowały wejść na miejsce, ale nijak nie chciały się zazębiać. Czegoś mi brakowało. Jakiegoś … elementu.

W końcu poczułem się nieco lepiej. Oblizałem spierzchnięte wargi, podniosłem głowę i dodałem, kierując słowa w stronę sekretarza.

- Profesor … Jego też lepiej ująć bez robienia mu krzywdy. Jeśli można prosić. Jeśli jest .. wywrotowcem … odpowie przed Radą w Xhystos.

- Panie Lafayette - zmieniłem nagle temat, bo coś zaświtało mi w obolałej łepetynie. - Lądując naszym altiplanem dostrzegłem dziwne pojazdy latające. Czy wie pan czyją są własnością i czy można jakoś skontaktować się z ich właścicielami?

- Pojazdy latające...- sekretarz jakby trochę się ożywił - ...tak, to te nowe maszyny. Prototypowe, zdaje się mówią na nie płatowce. Dla nas, tu w Trahmerze, to coś do czego trzeba by się najpierw przyzwyczaić. Ale są tacy co tym latają. Maszyny należą do białych pilotów, jeden z nich nazywa się Wright a drugi zdaje się...Reno.

Lafayette mówił z pewną skwapliwością, nagle stał się bardziej wylewny. Zaniepokoiło mnie to. Albo miał układy z tymi pilotami, albo chciał się nas jak najszybciej pozbyć, albo skierować rozmowę na zupełnie inne tory. Spojrzałem na Roberta. Miałem nadzieję, że zrozumie, co chcę mu powiedzieć tym gestem. Nagła służalczość sekretarza podziałała na mnie jak najlepsze sole trzeźwiące. Mój umysł na kilka chwil odzyskał pełnię sił. No, prawie pełnię .....

- Robią rejsy do Urbicandy i innych bliższych miast – tymczasem Lafayette gadał dalej. - Rzadko latają z nimi ludzie, częściej właściciele wożą towary, przesyłki albo nawet wiadomości. Z tego co jednak widziałem, machiny najczęściej stoją na lądowisku - podobno loty nie są tak bezpieczne jak podróż sterowcem. Cóż, wystarczy rzec że kiedyś z Trahmeru latał jeszcze jeden taki wehikuł. Któregoś razu nie wrócił, pewnie interesy naszych pilotów skończą się kiedyś tak samo...

- Gdzie można znaleźć tych ludzi...? – zapytałem spokojnie.

- Jeśli machiny są tutaj, to oni są w Trahmerze. Bergerac zna ich lepiej. Obaj mają swoje ulubione miejsca w mieście, jeśli chcecie - Bergerac was tam zaprowadzi. Osobiście rozmawiałbym z Wrightem. Reno nie cieszy się tutaj najlepszą opinią.

- Co to znaczy...? - nalegałem

Sekretarz uśmiechnął się. Jakoś fałszywie.

- Jestem pewien, że delegacja dyplomatyczna z Xhystos nie będzie mieć chciała wiele wspólnego z człowiekiem, który jest na bakier z prawem.

Przez chwilę wszyscy milczeliśmy niezręcznie. Potem Lafayette obrócił gadzi łeb w kierunku wyjścia z namiotu.

- Uprzedzę Bergeraca, gdybyście się zdecydowali. Wybaczcie, wzywają mnie już moje księgi rachunkowe. Ponowię jeszcze pytanie o napis na kamieniu...?

- Sophie Beauchen - odpowiedział Robert, zwieszając głowę.

A więc tak się nazywała. Sophie. Ładne imię. I zastanawiająca reakcja mojego przyjaciela. Czyżby się znali? Kiedyś, kiedy nadejdzie właściwy moment zapytam go o to, o ile sam wcześniej nie zdecyduje mi się tego powiedzieć. Wiedziałem już, że pewnych sekretów nie powinno się odkrywać. Ze powinny być tajemnicami. SAMARIS.

- Chętnie spotkam się z owymi pilotami. - zaproponowałem, nawiązując do propozycji sekretarza - Będę wdzięczny za umożliwienie takiego spotkania, panie Lafayette.

- Oczywiście. - skłonił się Lafayette. - Zatem...Panowie pozwolą, że się oddalę. Pogrzeb odbędzie się jutro o świcie.

Kiedy Lafayette wyszedł, Robert z błyskiem w oku zwrócił się do mnie:

- Mamy go... rozmowa na szczycie piramidy z Sophie, książki, laska, odmowa udostępnienia mi tej paczki... Masz jeszcze jakieś wątpliwości? Ciekaw tylko jestem, jaka była rola Lexingtona w tym wszystkim...
Chciałbym, żebyś skontaktował się z tymi pilotami; lepiej potrafisz rozmawiać z ludźmi. Spytaj jednak obu - nie wiadomo, czy można wierzyć temu sekretarzowi co do ‘problemów z prawem’ tego Reno.

- Zajmę się tym. Najszybciej jak tylko będę w stanie - uśmiechnąłem się zmęczonym uśmiechem.

Miałem własną motywację. Im szybciej opuszczę te przeklęte miejsce tym szybciej lepiej się poczuję. Samaris czekała tam gdzieś, przed nami. Czułem jej zew.

* * *

Potem wyszedłem z namiotu szukając przewodnika do pilotów. Bergerac już na mnie czekał w kantynie, sekretarz zdążył już pewnie z nim porozmawiać. Żołnierz przywitał się i wyraził gotowość do wizyty w mieście. Zasugerował jednak wyjście po zmierzchu: temperatura będzie znośniejsza, a o bezpieczeństwo nie trzeba się martwic, bo wyruszy się razem z miejskim patrolem. To mi odpowiadało. Nie czułem się najlepiej i nie miałbym odwagi wędrować samotnie po zakazanych ulicach egzotycznego miasta. W naszej wyprawie zbyt wiele już było tajemniczych zaginięć i wypadków, bym powiększył ową statystyką swoją niefrasobliwością i brakiem zdrowego rozsądku.

Wróciłem do namiotu w samą porę.

- A co do Pana, Panie Blum... – Robert przysiadł przy naszym towarzyszu -współczujemy panu straty towarzyszki, obaj wiemy, że był pan z nią... związany. Jeżeli chciałby Pan powiedzieć o czymś, co pomogłoby nam, co byłoby ważne... cokolwiek? Chyba że woli pan zostać sam...

Spojrzenie Bluma tkwiło gdzieś pomiędzy nami. Między zwracającym się do niego Robertem, a mi przyglądającym się im z uwagą.
Przerażał mnie stan Bluma. Przez całą rozmowę nawet się nie poruszył. Jedyną oznaką aktywności były beztrosko spacerujące po nim owady i spływający pot. Niewątpliwie żył. Świadczył o tym miarowy, płytki oddech. Zapytany nie wykonał najmniejszego gestu, nawet skinienia by jeśli nie odpowiedzieć, to uczynić choć cokolwiek. A jednak coś podpowiadało im że był świadomy toczącej się wymiany zdań.
Obserwowałem Bluma z niepokojem. Ten człowiek był od rana...Inny. Dające się wyczuć jeszcze wczoraj kotłujące się emocje Persivala nagle przycichły, pewnie były tam gdzieś niczym wrak statku na dnie brudnego morza. Blum zmienił się z dnia na dzień, czy była to jednorazowa przemiana - czy też byli świadkiem kolejnej zmiany w jakimś cyklu? Co spowodowało jego stan...? Śmierć przyjaciółki. Ale czy ta pierwsza odpowiedź na pewno była właściwa?

Niekiedy czas był najlepszym lekarstwem na rany duszy. Wiedziałem o tym najlepiej. Postanowiłem na razie pozostawić Bluma w spokoju. Jednak, gdyby do jutra nie otrzeźwiał, musiałem postarać się go wyciągnąć z odmętów szaleństwa w jakie zapadał. Musiałem! Nie było nic ważniejszego. Ten człowiek też stał mi się bliski tam na pokładzie altiplanu. A teraz był mi bliższy jeszcze bardziej. Poza mną i Robertem był ostatnim znanym mi białym człowiekiem z pokładu sterowca.

* * *

Bergerac wywiązał się ze swojej obietnicy. On ai dwóch uzbrojonych żołnierzy zaprowadziło mnie do jednej z długich chat, w których miejscowi spożywali swoje dziwaczne posiłki. Panował tam spory ruch, lecz nasze pojawienie się szybko pozwoliło nam na zdobycie wolnej przestrzeni.

Wright siedział w kucki przy jednym z niskich stolików, na którym stała miska z tubylczą breją jak i szklaneczka znanego mi już napoju alkoholowego. Na mój widok uśmiechnął się.

- Pan musi być jednym z tych pasażerów z altiplanu – wyciągnął rękę na powitanie.

- Czy kolor mojej skóry tak mnie zdradza? – odwzajemniłem uścisk.

- Tak. Zieleń na twarzy na widok tutejszej strawy – zaśmiał się ale bez złośliwości.

Spojrzałem na niego ciekawie i z życzliwością. Cokolwiek by nie powiedzieć o zmianach, jakie na pewno spowodowało niespokojne życie Wrighta w Trahmerze i jego praca w wyglądzie i usposobieniu białego pilota - wyczuwałem w nim jednak gentlemana. Przeczucie potwierdziło się, bo drobne gesty w rozmowie, sposób bycia i wymowy świadczyło o tym, że mimo nietypowego fachu Jason Wright w głębi duszy pozostawał człowiekiem kulturalnym, zapewne kiedyś odbierającym staranne wykształcenie i wychowanie..

- Miło pana poznać. - wstał i ukłonił się - Skoro już Bergerac zaprowadził pana do mnie, to rozumiem, że chciałby pan skorzystać z moich usług. Ich lista jest prosta - mogę pana przewieźć dość szybko gdzie trzeba, nie latam jednak na zbyt długich dystansach. Mogę też zabrać pańskie towary - ładowność mojego maleństwa jest całkiem duża, a maszyna stoi już pusta. Ma pan szczęście, dopiero co przyleciałem - cały luk miałem załadowany bagażami na ekspedycję pana Carringtona, ale już je odebrano. Wreszcie, mogę przekazać wiadomość od pana do kogoś w mieście do którego akurat lecę z towarem, to kosztuje najmniej, chyba że chce pan bym poleciał gdzieś wyłącznie po to by dostarczyć informację. Proszę powiedzieć, czego panu trzeba a ja określę ceny.

Podobała mi się jego bezpośredniość. To lubiłem, szczególnie nie czujac się najlepiej – jak teraz. Mieszanka zapachów z garkuchni tubylców, woń potu, przypraw i jakiś egzotycznych ziół działał na mnie nie najlepiej. Postanowiłem nie owijać w bawełnę naszych potrzeb:

- Chciałbym, by przewiózł pan mnie i klika innych osób wraz z ładunkiem. Do Samaris – powiedziałem, ale tak cicho, by tylko Wright mógł mnie usłyszeć.

- Samaris...?

Słowo zawisło w powietrzu. Poczułem jak atmosfera zgęstniała a emocje pilota...Cóż, albo to co dało się wyczuć było oznaką ukrywanego wzburzenia, albo może czymś w rodzaju odwołania się do jakiejś podjętej dawno temu kategorycznej decyzji. Twarz Wrighta znieruchomiała, a jego uprzejmy ton nagle zmienił się na prawie idealnie obojętny...

- Przykro mi...- odsunął się na siedzeniu - ...nie latam. Nie latam...tak daleko. Nie ma mowy. Osoby, ładunek - proszę bardzo. Ale w żadnym wypadku tam.

- Rozumiem pana reakcję – uśmiechnąłem się przyjacielsko. Naprawdę ją rozumiałem. – Wiem jak nazwa tego miejsca działa na ludzi. Zatem chciałbym z panem podyskutować o cenie transportu trzech osób wraz z bagażami do miejsca lezącego jak najbliżej na trasie do tego miasta. Nie musi być dzisiaj, nie musi być jutro. W sprzyjającym czasie.

Westchnąłem ciężko i z rozpaczą.

- Panie Wright. – powiedziałem pochylając się w jego stronę z zamiarem zmniejszenia dystansu, który nas dzielił. – Jest pan naszą jedyną nadzieją na opuszczenie tego miasta. Proszę nie odbierać mi tej nadziei. Bardzo proszę.

Czekałem na jego odpowiedź. Chciałem przekonać go do siebie i wynegocjować dogodny kontrakt. Byłem wszak kiedyś negocjatorem Rady. Załatwiałem dużo trudniejsze sprawy. Tylko wtedy byłem i zdrowszy i bardziej zdeterminowany.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 11-01-2011 o 09:30.
Armiel jest offline  
Stary 14-01-2011, 13:55   #99
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Sophie nie walczyła - czuł to. Poddała się jego woli - on tylko pociągnął za dźwignię, która sprawiła, że Sophie poszybowała w dół.







Siedzący przy stoliku mężczyzna z zadowoleniem przyglądał się architekturze miejsca. Sam wybrał miejsce spotkania - Hotel Millton. Siedział w jednej z restauracji hotelowych Xhystos, które oprócz odpowiedniego poziomu potraw, a oczekujący lubił dobrze zjeśc, zapewniała również odpowiednią dyskrecję.

- Inspektor Lantier...?
Lantier niechętnie podniósł wzrok, a kiedy okazało się, że nieznajomy jest mniej więcej dokładnie kimś kogo sobie wyobrażał, niechęc inspektora jeszcze wzrosła.
- Dziękuję, że pan się zgłosił..- zmusił się funkcjonariusz i pokazał rozmówcy siedzenie. - Proszę mi jednak powiedziec, dlaczego nie chciał pan odwiedzic mnie w pracy, na posterunku...?
- Myślałem, że zawsze jesteście w pracy...- podrapał się po głowie tamten i usiadł, rozglądając się nerwowo. - Chodzi o dyskrecję. Mogę rozmawiac tylko nieoficjalnie. Rozumie pan, nie chciałbym żeby ktoś z rodziny dowiedział się, że byłem w tej kamienicy naprzeciwko...


Przez głowę Lantiera przebiegały szybko wspomnienia z dnia, gdy odpytywał wszystkich lokatorów z domu naprzeciwko Imperium Czekoladek po kolei, czy czegoś nie zauważyli. Przypomniał sobie - młoda kobieta z trudem kryjąca fakt, że jego stukanie wyciągnęło ją z łóżka. Z łóżka, w którym sądząc po pewnych oznakach ciała takich jak chocby pot, wypieki czy lśniące oczy, w którym na pewno akurat nie spała. Trzecie okno od lewej, dobry widok na wejście do cukierni...
- Ktoś z rodziny...- odpowiedział powoli - Proszę się nie martwic, pana żona o niczym się nie dowie, zapewniam.
Strzelał, ale z miny mężczyzny wnioskował, że było to trafienie.
- Skąd...
Lantier posłał mu jeden ze swoich wypróbowanych uśmiechów.
- Wiemy o wiele więcej niż pan sądzi. Wiemy wszystko. Ale dziś to nieważne.

- Więc pewnie i o tym już też...Ale pisali przecież, że świadków nie było... No, w każdym razie... W ten dzień...- zmieszany jakby czym prędzej chciał zmienić temat - ...gdy z tego co pisały gazety kogoś tam zamordowano...Z okna naprzeciwko widziałem kogoś...Kogoś, kto wszedł do środka zaraz przed...
- O której to było godzinie? - przerwał mu inspektor.
Gdy padła odpowiedź, śledczy zamyślił się, a potem zapytał:
-Mężczyzna czy kobieta?
- Mężczyzna.
- Proszę go opisac...
- Wie pan...Ten ktoś szedł jakoś tak, żeby nie widac było twarzy...
- Postura, ubranie...- w głosie Lantiera było lekkie zniecierpliwienie.

Świadek opisywał tajemniczego mężczyznę tak dobrze jak umiał. Inspektor zadawał pytania naprowadzające. Na koniec zapytał o kształt kapelusza. Świadek mówił, pomagając sobie kreśleniem kształtu w powietrzu. Twarz Lantiera była jak głaz.

- Czy widział pan, kiedy tamten wychodził...? - zapytał na koniec.
- Nie...Byłem w oknie, a zaraz potem wróciłem do...Noo, sam wychodziłem z kamienicy już wieczorem. Nic podejrzanego nie słyszałem, dopiero z gazet...
Popatrzyli na siebie.
- Czy pomogłem...?- spytał świadek niepewnie - Czy może to oznaczac jakiś przełom w śledztwie...?
- Nie. - padła natychmiastowa odpowiedź. - Dziękuję panu za obywatelską postawę, ale niestety nie wniósł pan nic nowego.


Wyraz rozczarowania na twarzy świadka był widoczny jak na dłoni. Lantier sięgnął do kieszeni i wręczył tamtemu banknot o sporym nominale.
- To za fatygę. Jeśli by pan sobie coś przypomniał, proszę mnie szukac w biurze. Wracając jeszcze do człowieka, którego pan widział...
Świadek oderwał z trudem wzrok od pieniądza.
- Od dawna wiemy, kto to jest. - skłamał gładko inspektor - Już go mamy. Nie rozgłaszamy tego, bo po nitce do kłębka chcemy wyłapac całą szajkę. Ale to tajemnica, proszę zapomniec o naszej rozmowie. A pana żona o niczym się nie dowie. Pożegnam już pana.

Lantier stał pośród innych ludzi w miejskim transporcie, słuchając trzaskających nad nimi linii elektrycznych. Wysokie wieże Xhystos rysowały się na tle granitu wieczornego nieba. Inspektor uwielbiał jeździc komunikacją miejską, to tu można było usłyszec najciekawsze głosy miasta. Jednak dziś nie słuchał pasażerów- był za to wyjątkowo pogrążony w rozmyślaniach. Wspominał ostatnią rozmowę z Lexingtonem. Jak wielu przed nim, Armand dał się nabrać na udawane roztrzepanie i ograniczenie śledczego. Od początku Lantier był pewien, że Lexington wbrew temu co powiedział nie podejrzewał samobójstwa. Problem w tym, że do tej pory Lantier podejrzewał właśnie Armanda. Nie zmieniało to faktu, że podobnie jak Lexington inspektor nie miał zamiaru nikomu zdradzac swoich obserwacji.

Tylko że po dzisiejszych rewelacjach niespodziewanego świadka Lantier dowiedział się czegoś nowego. Opis domniemanego mordercy Króla Czekoladek wcale nie odpowiadał opisowi człowieka o nazwisku Armand Lexington...






Trahmer.

Słońce paliło żywym ogniem.

Jeszcze zanim Robert dotarł na opustoszałym placu do postrzępionych kukieł, był jak oblany trzema wiadrami wody. Czuł się jak kotlet smażony na olbrzymiej patelni. Mimo to zacisnął zęby i wyciągając maczetę zaczął ćwiczenia.

Na początku szło łatwo. Manekin nie oddawał. Maczeta okazywała się dobrze wyważona i nie trzeba było włożyć wiele siły, by cięcie było mocne i głębokie. Voight nie był ekspertem w walce białą bronią, ale parę lekcji pobranych w przeszłości z pewnością nie poszło całkiem na marne.

Miał wciąż całkiem dobrą kondycję. W Xhystos. Tu okazywało się, że przy paru nawet machnięciach słońce wyciskało z człowieka tyle, co dźwiganie cztery razy większego ciężaru. Już po krótkich cwiczeniach, oglądanych z ciekawością przez skrytych w cieniu żołdaków, zdyszany Robert zwiesił głowę z której lała się woda tak bardzo jak z odzieży. Policzki miał rozpalone.

Rzucił się znowu, atakując i odskakując. Żołnierze coś do siebie mówili, pokazując go sobie palcami. Nagle Voight syknął i skulił się w sobie, niemal wypuszczając broń.

No tak. Rana...

Rozchylił mokrą koszulę. Nie wyglądało to dobrze. Rana w paru miejscach otworzyła się w ruchu, do tego wyraźnie na obrzeżach zaczynała się znów babrac. Zszedł z placu, by choc ją obwiązac, ostrożnie wlokąc się po pylistym placu. Było mu gorąco, bardzo gorąco...

Adrenalina pierwszych dni w obcym mieście, upał...Może coś jeszcze, coś nieuchwytnego sprawiły razem, jak właśnie zdał sobie z tego sprawę, że zapomniał całkowicie o otrzymanym na sterowcu zranieniu, o które trzeba było nieco zadbac. Oszczędzac się, a nie codziennie spacerowac po morderczym upale, a dziś nawet usiłowac walczyc. Ale organizm sam zaczął mu o tym właśnie przypominac. Do tego chyba się przegrzał na tym placu...

Zajął się lekturą książek Watkinsa, w pozycji leżącej rana bolała dużo mniej. Czytał długo, tracąc poczucie czasu. Większośc rzeczy stanowiła o dyscyplinie psychologicznej i była zrozumiała w pełni raczej tylko przez naukowców, ale Robert zagłębił się w parę ustępów z prawdziwą ciekawością. Obejrzał raz jeszcze tomik z dedykacją, a potem przeczytał parę wierszy. Jeden z nich nie wiedziec czemu zwrócił jego uwagę...Zwłaszcza jeden fragment...

The killer awoke before dawn, he put his boots on
He took a face from the ancient gallery
And he walked on down the hall

Pociemniało mu przed oczyma. Świiiisttttt...Było mu gorąco. Bardziej niż zwykle. Voight zrozumiał, że to nie tylko upał. To rana. Zaczynała się gorączka, ręce zaczynały drżec a oczy łzawic. Pochował książki profesora i obejrzaną dokładnie laskę. Rozejrzał się. Blum siedział w cieniu, nieruchomy i milczący ze wzrokiem wbitym w płótno namiotu, nie zwracając ani przez moment uwagi na to co robi Robert. Vincenta nie było, Robert nie widział go już od czasu gdy wyszedł pocwiczyc. Gorączka rosła. Gdzieś w oddali znów słychac było ten cichy i dziwny zgrzyt... Tymczasem nadchodził zmierzch...

Godzinę później głowa Roberta pulsowała, a rana kłuła przy każdym poruszeniu w hamaku. Piekły go oczy i męczył się, pocąc niemiłosiernie. Zanim udało mu się zapaśc w płytki, niewyraźny sen, w myślach postanowił sobie jeszcze porozmawiac z Rastchell'em o przeszukaniu rzeczy Bluma.

Z absurdalnych, różnokolorowych snów wyrwało go niecierpliwe szarpanie za ubranie. Z trudem otwierając oczy Robert dostrzegł nad sobą znajomego już kapitana. Za nim dwójka żołnierzy przeszukiwała rzeczy profesora Watkinsa.
- Panie Voight...? Proszę się obudzić! - głos Couberta był ponaglający i jednocześnie dość twardy - Pan Lafayette poinformował mnie, że analizował pan książki i pisma profesora. Nie możemy ich znaleźć. Proszę nam je natychmiast przekazać.









- Wywrotowcy...?

Kęs mięsa nieomal stanął gubernatorowi w gardle. Przełknął, otarł usta serwetą i odsunął się na krześle.

- Voight wskazuje na Watkinsa, przypisując mu prawdopodobny udział w spisku przeciwko władzy w Xhystos. Być może również knucie przeciwko delegacji i uniemożliwienie jej osiągnięcie celu.
- Celu...- gubernator popatrzył na rozmówcę po raz pierwszy.
- No właśnie...- odparł wolno mężczyzna. - Tylko jaki on jest naprawdę...
Pulchne nieco, zdobne w pierścienie płaskonose kobiety poruszały wielkimi liśćmi, zapewniając nieco chłodu władcy Trahmeru. Podmuchy sprawiały, że kosmyki włosów gubernatora drżały lekko.
- Od początku miałeś rację, Lafayette, mówiąc bym miał na nich szczególne baczenie. Kto wie, czy wszyscy nie...
Urwał, gładząc sobie brodę.
- Mam kazać wtrącić ich do lochów...?

- Wiesz dobrze, że nie powinniśmy tego robić. - odparł gubernator - Jeśli naprawdę są wysłannikami Xhystos, wieść o tym mogłaby sprowadzić na nas kłopoty natury dyplomatycznej. Może nawet embargo.
- Kazałem zarekwirować pisma i książki Watkinsa. Sprawdzimy, czy nie zawierają wywrotowych treści.

- Dobrze. Jeśli będą twarde dowody - zamknijcie kogo trzeba. Ale to sprawa drugorzędna. Nie potrzebuję zbędnego ryzyka. W moim społeczeństwie nie będzie żadnych wywrotowców, zrozumiałeś Lafayette?! Najlepiej, by jak najszybciej sami opuścili miasto. Im dłużej tu będą siedzieć, tym bardziej zacznę myśleć że ich stacją docelową i rzeczywistym miejscem misji jest Trahmer.

- Zrozumiałem dobrze, wasza ekscelencjo. Biorąc jednak pod uwagę, gdzie teoretycznie chcą się udać...
- Nie drażnij lwa. - gubernator zmroził wzrokiem swojego sekretarza - Porozmawiaj z kim trzeba. Nie żądam przecież, żebyś dokonał niemożliwego. Masz im jedynie ułatwić wyjazd,- wystarczy mi tylko że opuszczą granice miasta. Załatw to, Lafayette. A teraz zostaw mnie samego. Mięso mi wystygnie.

Sekretarz ukłonił się spuszczając oczy, a potem wycofał się cicho, pozostając aż pod samo wyjście przodem do stołu, przy którym siedział władca miasta.






Uważne spojrzenia siedzących dalej tubylców bez żenady spoczywały na dwóch spoconych białych, rozmawiających ze sobą w swoim niezrozumiałym języku...

- A gdzieś bliżej. Gdziekolwiek - Vincent spojrzał w oczy swego interlokutora. - Trzy osoby z zapasami. Moze jest coś, jakaś osada, wieć czy skupisko ludności na drodze między Trhamerem a … a … legendarnym Samaris. Widzi pan, panie Wright, zostaliśmy wysłani z oficjalną delegacją do Samaris z Xhysthos. Drogą lądową musielibyśmy przedzierać się przez tą całą dżunglę. Droga powietrzna wydaje mi się najbardziej rozsądna w tym szalonym przedsięwzięciu. Nie możemy się cofnąć a Rada Xhysthos zapewne pokryje wszelkie koszta. Może być pan tego pewien. Zapłacimy o wiele więcej, niż większość pana klientów. Poza tym, niech pan pomyśli. Wright i Reno - piloci, którzy dotarli aż do tajemniczego Samaris. Nie ląkając się złowrogiej przyrody i jeszcze bardziej posepnej tajemnicy skrywającej to miasto. Czyż, poza wynagrodzeniem, nie jest to wystarczający powód by zaryzykować? To ogromna szansa dla ludzi śmiałych, zdecydowanych i chcących przysłużyć się historii. Oraz szansa dla tych nieznanych maszyn, na których panowie latają, by Miasta usłyszały, do czego są zdolne i jaki drzemie w nich potencjał. Niech mi pan poda jakiś argument, dla którego odrzuci pan tą szansę? Inną, niż Samaris, miasto przy nazwie którego każdy tubylec ucieka, jakby ktoś rzucił straszliwą klątwę. Co pan na to? Przemyśli pan przynajmniej moją propozycję? Rozmówi się z panem Reno? Mogę liczyć przynjamniej na tyle?

Vincent skończył. Spojrzał głęboko w oczy Wrighta. Chciał swoim spojrzeniem przekazać jak bardzo jest zdeterminowany i jak bardzo zrozpaczony. Niczego nie ukrywał. Wyglądał jak jakiś upiór. Blado-zielony, spocony, z fizycznych bólem wypisanym na twarzy. Jednak oczy negocjatora Rady pozostały skupione i czujne. Przyjacielskie i zachęcające.
Czekał.

Wright milczał długo. Jego twarz dziwnie drżała, a może to trawiony gorączką upału umysł Vincenta to podpowiadał.
- Rozmowa z kimś takim jak pan...- odezwał się wreszcie, jakby zatroskany - ...tutaj, na końcu świata...Proszę mi wierzyc, to sama przyjemnośc. Gdyby pan wiedział, z kim tu miewam do czynienia...Mówi pan rozsądnie i układnie. Jest pan człowiekiem kulturalnym i do tego pana argumenty są przekonujące.
Westchnął, zupełnie jak ktoś kto właśnie skończył długi płacz.
- A jednak...Gdyby tylko pan wiedział...
Czy jego głos się załamywał?
Jason Wright odłożył miskę i zaczął mówic, jakby od nowa.
- Mogę najwyżej obiecac, że przemyślę pana propozycję. Zjawię się jutro w kantynie obozowej i porozmawiamy znowu. Chciałbym jednak, żeby pan wiedział - Samaris nie wchodzi w grę. Turbulencje powietrzne uniemożliwiają lot tak daleko. Rozważam tylko dowiezienie was do miejsca, gdzie anomalie jeszcze nie występują. Problem w tym, że nie istnieje coś takiego jak droga do Samaris ani przydrożne osady. Da się doleciec do pewnego miejsca nad dżunglą, ciągnącą się nieprzerwanie jak morze we wszystkich kierunkach. Czy pod drzewami są tam ludzie, osady? Któż to wie. Nie ma lądowisk. Tylko drzewa, dziesiątki, miliony. Pan niech do jutra pomyśli, czy to w ogóle ma sens.
Odwrócił wzrok.
- Co do Reno...- jego usta zacisnęły się w kreskę - ...nie chcę miec nic wspólnego z tym człowiekiem. Wam radzę to samo. Ale jeśli pan sobie życzy, mogę powiedziec gdzie możecie go dziś znaleźc: przypadkiem wszedłem dziś w posiadanie tej wiedzy. Przykro mi, ale tyle tylko mogę dla pana zrobic.

- Wystarczająco dużo i tak - uśmiechnął się zadowolony - Przysięgam, że zrobię wszystko, by Rada dowiedziała się o pana nieocenionej pomocy. Ile kursów jest pan w stanie wykonać do wyznaczonego punktu? Tak by zawieść najpierw zapasy, a potem nas? A co do rano, posłucham pana rady i będę trzymał się odeń z daleka. Dziękuję za ostrzeżenie. Proszę przemyśleć moją propozycję i spotkajmy się jutro, na spokojnie. A teraz, czy zechciałby pan zaspokoić moją ciekawość? Cóż taki światły człowiek jak pan robi na takim odludziu jeśli to nie będzie nietaktem, gdy zapytam?

- Światły? - uśmiechnął się Wright - Proszę nie żartowac. A przywiódł mnie tu zew przygody. No, dobrze, tak było kiedyś. Teraz to głównie interesy. Choc to miasto pozostaje na swój sposób fascynujące, ten klimat dla nas białych jest zabójczy.
Skinął. Obsługująca ich tubylcza kobieta podała Vincentowi cziczę, nie puszczając do końca miski.
- Dobrze, że mnie pan posłuchał. Szczegóły omówimy jutro. Proszę, napijmy się i proszę opowiedziec jakieś wieści z miasta.
- Xhysthos rozrasta się.
- Rozrasta się...- powtórzył Jason z dziwną miną. Przez moment wyglądał jak zahipnotyzowany. Vincent z lekkim niepokojem spojrzał na niego i kontynuował:
- Budujemy coraz większe domy. Jednak ja niestety nie jestem najlepszym informatorem. Ostatnie kilka miesięcy byłem nieco oddalony od spraw miasta. A, jeśli mi wolno zapytać, czym tak podpadł panu ów Reno? Oczywiście, jeśli sprawa jest drażliwa, nawet nie proszę o odpowiedź.
Vincent napił się cziczy starając zachować kamienną twarz i wznosząc toast w stronę Wrighta. Jak zwykle, przełknięcie tego ohydztwa przychodziło mu z największym trudem. Gęsta ciecz, przynajmniej przyjemnie chłodna. Kwaskowo- słodkawy aromat wywołujący mdłości. Dodatkowo czuł się dziwnie, bo jak zdążył już zaobserwowac miejscowe kobiety podając do picia cziczę cały czas utrzymywały kontakt z glinianą miską, chocby tylko przez dotyk jednego palca. Tak było i tym razem.
- To po prostu drań, który sprzedałby własną matkę. - machnął ręką Wright - Nie warto nawet gadac. Oszukał mnie...Interesy. Za łatwo ufam ludziom.
Napój w glinianej misce syczał cicho. Proces fermentacji jeszcze trwał. Wright napił się cziczy, można było przysiąc że się tym delektuje. Potem popatrzył na minę Rastchella.
- Dziwi się pan...? - zaśmiał się wesoło - Tak, można się przyzwyczaic do picia czegoś takiego. Chicha. Wie pan, jak tubylcy ją wytwarzają? Zanim pan odpowie, proszę się dobrze zastanawic, czy chce pan znac odpowiedź.
- Domyślam się, ze nie będzie to przyjemne. Ale .. proszę mówić. Wszak wiedza warta jest wielu wyrzeczeń, jak mawiał Jean Berterold, znany filozof. Tylko niech pan poczeka, aż przełknę.
Uśmiechnął się niewyraźnie.

Wright zaczął mówic, a Vincent wkrótce podziękował sobie za to, że przełknął wcześniej.

- Najczęściej wytwarza się ją z pewnego gatunku kukurydzy, chicha de jora. Choć często bywa też komosa ryżowa lub inne rośliny. Chicha de siete semillas, którą akurat pijemy,- powstaje z papki kukurydzy, pszenicy, jęczmienia i ziaren garbanzo.
- Na razie brzmi niegroźnie.
- Przechodzimy do sedna. - uśmiechnął się Wright - Chichę robi się zbiorowo. Zbierają się kobiety z całej rodziny, czasem z całej wsi. W każdym wieku, od młódek do bezzębnych staruch. Potem przygotowaną papkę biorą do ust i żują. Żują, aż wreszcie w reakcji ze śliną zacznie zachodzić proces fermentacji - wtedy kobiety wypluwają powstający płyn do oczekujących naczyń i - voila! Chicha gotowa, świetna na każdą okazję!

Choć Rastchell bardzo starał się nie wyobrażać sobie bezzębnych staruch międlących w zaropiałych ustach papkę i wyrzucających z siebie to, co właśnie dopiero co wypił - nie udawało się...



Rozmowa z Jasonem Wrightem potrwała jeszcze trochę czasu, aż w końcu trzeba było wracać na noc do koszar razem z patrolem. Rozstali się w dobrej komitywie, na mocnym rauszu który łagodził nieco trawiące przybyłego z Xhystos podróżnika dolegliwości. Gdy Vincent dotarł wreszcie z eskortą za obozową bramę, było już dawno po wieczornej trąbce. Zmęczony i całkiem poważnie wstawiony zajrzał do namiotu.

Zastał w nim leżącego w hamaku Roberta, o twarzy czerwonej i zlanej potem. Voight dygotał, jego ciałem wstrząsały raz po raz dreszcze. Już po pierwszych zdaniach rozmowy okazało się, że Voight ma potężną gorączkę, nie do końca rozumie co się do niego mówi - a jego tok mówienia jest przeplatającą się sekwencją logicznych zdań oraz bredzenia w malignie. Pod rozchełstaną, mokrą całkowicie od potu koszulą Roberta Vincent widział wyraźnie opatrunek, nasiąkający powoli czerwoną cieczą...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 14-01-2011 o 20:44.
arm1tage jest offline  
Stary 18-01-2011, 10:47   #100
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Wiedziałem już, że pewnych sekretów nie powinno się odkrywać. Że powinny być tajemnicami. S a m a r i s.



S a m a r i s...

Miasto. Nie powinnam była opuszczać mojego Miasta...

Zbliża się pora deszczu...Czuję to w kościach, wciągam tę wiedzę przez nozdrza razem z rozżarzonym powietrzem...Która to już z kolei...? Ile już takich cykli przeżyłam w tej panującej nad wszystkimi zmysłami dżungli - trzy, dziesięć?! Równie dobrze mogłaby być moją pierwszą. Może właśnie tak jest. Pamiętam przecież wszystko, a jednak równocześnie całą przeszłość zasnuwa mgła. Nie jest to mgła niepamięci, a raczej...

Ostatnie dni są wyraźne, ostre - jakby komuś kto cierpi od lat na wadę wzroku założono wreszcie odpowiednie szkła. Albo inaczej - wiem, że ostatnie dni są ważne. Im ważniejsze, tym moją przeszłość zasnuwa coraz bardziej właśnie ta mgła: tak, to mgła braku celu - sieć zdarzeń pozbawionych sensu, dni wypełnionych oczekiwaniem. Czekając, nawet nie wiedziałam że to robię. Teraz, gdy do miasta przybyli Oni - coś mówi mi że czekałam właśnie na ten moment.

Nie ma ich już wielu. Kiedy przybyli...? Nie wiem. Czasem mam wrażenie, że byli tu zawsze, ale to przecież niemożliwe. Słyszę, jak o nie pytają. Słyszę, jak pytają o Samaris. Nie wiedzą, że nikt oprócz mnie nie będzie chciał ich słuchać. Nie wiedzą, że nikt oprócz mnie ich nie słyszy...

Niektórzy z nich mnie dziś odwiedzili...Elegancki mężczyzna w kapeluszu, który poruszał się i mówił jak automat. Jego młoda towarzyszka była naga i wydawała mi się znajoma. W każdym razie Ona twierdziła, że mnie zna. Na jej przedramieniu zobaczyłam wykonane jej własną ręką napisy. Sama mi je pokazała. To właśnie gdy je odczytałam, przypomniałam sobie nazwę Miasta. Wiadomość upewniała mnie też, co powinnam zrobić.

- Tak. - potwierdził człowiek o poważnym, nieruchomym obliczu. - Nie powinnaś.
- Czas ruszać w dalszą drogę. - odpowiedziałam mu, a potem zamajaczyła przede mną nagła wątpliwość. - Co teraz...?
- Teraz musisz ich odnaleźć. Są tu, w Mieście. - uśmiechnęła się dziewczyna, poświęcając mi spojrzenie wyjątkowych oczu, w których migotał szkarłat.

Co do mnie...Czy przedtem nie wiedziałam, gdzie muszę się udać...? Czy też po prostu odsuwałam od siebie tę myśl...A przecież teraz wiem - tylko dlatego jestem tutaj, w tym mieście. Muszę się tam udać. Musimy udać się tam razem. Miasto...Ono czeka na nas...

S a m a r i s...

Słyszę kroki...Gdzie jestem? Nie, to nie majak. Ktoś naprawdę nade mną stoi. Jeszcze jeden. Jeden z nich. Znalazł mnie, zanim ja znalazłam jego. Podnoszę głowę, patrzę. Wiem, kim jest. Spotkałam go już... Kiedyś...W innym życiu...






- Nie odpowiedział mi pan wtedy profesorze Watkins...- popatrzyłam mu w oczy.
- Wszystko zostało wyjaśnione...
- Może ja nie o to pytałam profesorze...



Błysk...


Białe światło, tchnienie niosące pamięć. Jak na obrazkach książki: uniwersytecka aula i ja, skromna i młodziutka jeszcze - pierwszy raz, przy wszystkich odważająca się przemówić do tego uznanego autorytetu. Byłam jedną z pierwszych kobiet na uczelni, co dzień spotykając się z dyskryminacją. Nie mogłam się z nią pogodzić, walczyłam i stukałam niestrudzenie do wielu drzwi. Wtedy wydawało się to tak ważne...A teraz...

Jak wiele czasu musiało minąć od tamtych chwil...Okruchy dawnego życia nadlatywały jak ptaki, wyrywające się z otchłani niepamięci. Obrazy ojca, który nauczył mnie wszystkiego - w tym wielu rzeczy, które umieli tylko mężczyźni. Wtedy myślałam, że chce na siłę zmienić mnie w wyczekiwanego syna - były chwile, że opluwałam go za to jadem. Po latach, zrozumiałam że to nieprawda. Nauczył mnie rzeczy, które sprawiały że jako kobieta nie musiałam czuć się gorsza. Rzeczy, których jako córka bogacza nie musiałabym nigdy próbować. Rzeczy, które mogły przydać się na zewnątrz, które trzeba było umieć jeśli chciało się wyrwać z klatki nazwanej Xhystos. Po prostu nie chciał, by dziewczyna wychowująca się bez matki stała się kolejną miasteczkową kukłą poświęcającą się tylko wyszywaniu i niańczeniu szóstki nowych obywateli.

Zrozumiałam to dopiero, gdy umarł.

Właściwie nawet później, gdy już rzuciłam studia i zrobiłam tysiąc innych głupich rzeczy które miały zagłuszyć ból. Zrozumiałam to, gdy wyruszyłam w podróż i gdy okazało się, że mogę żyć dzięki temu wszystkiemu, co mi dał. Szukałam mojego ojca w wielu mężczyznach. Nawet w Bertoldzie, z którym dotarłam przecież tak daleko i z którym łączyło mnie najwięcej.

Potem Bertold odszedł...Zginął, tak jak mój ojciec. Od tego czasu nie widziałam go już w nikim. A teraz zjawia się On. Profesor z wykładu. Dla niego, wykładu jednego z wielu. Dla mnie, był to wykład ostatni. Wyszłam, a on nawet tego nie zauważył. Słuchając wtedy słów Watkinsa, podjęłam decyzję. Podjęłam decyzję, a dopiero dziś widzę, że była ona słuszna.

- On już tam jest. - mówi wiedźma, jej oczy wiercą mnie na wskroś - Trzeba, byś poszła tam gdzie on.
- Nie mogłam...Nie mogłam znaleźć wyjścia...- mówię.
- Nie dziwi...- mruży oczy starucha - Nie dziwi nic.

Milknę, bo mych uszu dobiega hałas. Stamtąd. Coś pęka, niosąc się echem. Rozszerzają się moje oczy, patrzę z niepokojem na wiedźmę.
- Co on zrobił?!!! Poruszył je...Teraz wszystko jest w ruchu!
Starucha wybucha śmiechem, jakby miała zaraz się rozpaść na tysiąc kawałków. Jej oddech jest jak oddech ziemi.
- Nie! - rechocze - Wszystko się dzieje i tak! Wszystko zawsze jest w ruchu. Jest przypływ i jest odpływ. Rozrasta się, korzenie sięgają coraz dalej i głębiej.
- Co zatem poruszył? Co mógł poruszyć?
Wiedźma przestaje się śmiać, przymyka oczy.
- Samego siebie.


Jej słowa są nagle zrozumiałe. Dotykam ściany jaskini, płynie po niej chłodna woda.
- Poruszył...Samego siebie...- powtarzam.
- Kogoś innego. - stara odwraca się plecami.
- Kogoś innego...? - dziwię się - Mówiłaś przecież dopiero...
- To bez znaczenia. W twoim języku brzmi to inaczej. W moim - znaczy to samo.
- Przecież mówimy w twoim języku.
- Właśnie. Ale myślisz w swoim. Przestań myśleć w swoim języku. Myśl. Myślmy...

Milczymy. Myślimy.

- W jakim języku myślisz...? - pyta wiedźma.
- To bez znaczenia. - odpowiadam, zwracając ku niej wzrok.
Ona uśmiecha się, szczerząc ku mnie pozostałości po zepsutych zębach, sterczące w jej ustach jak wraki okrętów. Odbicie w wodzie faluje lekko, zupełnie jak cały świat...








Świat faluje faluje faluje przypływ i odpływ choć nie ma morza przecież jest morze zielone morze patrzę na nie i patrzę. Ściana lasu przybliża się i oddala, śpiew ptaków cichnie i rozbrzmiewa znowu, siekiery to milkną to znów robią swoje stuku stuku stuku stuku stuku robaki chodzą własnymi ścieżkami ścieżkami po mnie jak ścieżkami w dżungli jak drogami miasta. Patrzę i widzę jak korzenie rosną, choć są głęboko to mój wzrok sięga dalej i widzę jak rosną i rosną i rosną i rosną i rosną ...i rosną...Proszę mi wybaczyć moje pytanie do Panów jaki jest właściwie cel misji dyplomatycznej z którą was wysłano...i rosną...Proszę mi wybaczyć pytanie ale jak się pan tu właściwie znalazł. Proszę mi wybaczyć pytanie ale czy Pan naprawdę wierzy w to co mi opowiada. Myślę, że jest już pan na tyle w lepszym stanie, że zaryzykuję i powiem panu prawdę, panie Blum...Myślałem że zawsze mówi mi pan prawdę, doktorze Bowman. Oczywiście, ale pana dotychczasowy stan nie pozwalał mi o niej mówić, ze względu na pana dobro. Czy teraz jestem już na nią gotowy? Tak. Czy uwierzę? Nie, panie Blum. Zapewne ją pan odrzuci, ale prawda będzie jak ziarno z którego wyrosną wątpliwości i będą rosły jak drzewo. Drzewo, którego korzenie będą się rozrastać, tak wielkie że będzie musiał pan je zauważyć...i rosną...Proszę zatem ją wypowiedzieć, przecież to chyba już nie tajemnica nie to nie tajemnica bo tajemnica która jest odkryta przestaje nią być a pana tajemnica nigdy nią naprawdę nie była bo przecież pan doskonale wszystko sam wie pan doskonale wszystko pamięta nazwał ją pan tajemnicą by o niej nie pamiętać a potem zapomniał nawet jej nazwy. Zimno mi. Zimno. Te ręce, poruszają się...Zimno...Zatem proszę otworzyć mi oczy doktorze. Lód trzeszczy niebezpiecznie...Czy jest pan gotowy?

Błysk.








Kobieta zostaje za moimi plecami. Jej słowa wciąż dźwięczą mi w uszach, ale ona mnie nie zatrzymuje. Podchodzę do kamiennych kół. Mam wrażenie, że gdy idę, rzeczy które mijam zmieniają się i zamiast jaskini jestem w zupełnie innym miejscu. Widzę je niewyraźnie, kątem oka, wielkie grubaśne węże, a może to ciągnące się potężne okablowanie? Gdy odwracam się, znów widzę tylko ścianę jaskini więc ruszam dalej, ku kołom a gdzieś na granicy widoczności są zupełnie inne ściany, stojące podłużne kształty przypominające sarkofagi, stalowe drabinki. Nie zwracam na nie uwagi, w moich ustach narasta szum wody. Nagle - cisza. Zdaje sobię sprawę, dlaczego. Urwał się ten charakterystyczny świst w moich uszach, ten zgrzyt. Został tylko odgłos płynącej wartko wody.
Lód, który blokuje koła zaczyna trzeszczeć...W mojej głowie wiruje tysiące zdarzeń, większość z nich nie była moim udziałem, to jakby fragmenty czyjegoś życia, fragmenty żyć innych osób albo poprzednich inkarnacji - nie wiem, bo także umykają mojemu spojrzeniu jak płochliwe rybki, pozostając poza zasięgiem wzroku mojego wewnętrznego oka. Ciszę wypełniają tysiące powtarzanych nakładających się odpowiedzi, zdań, słów z których składają się nasze życia. Czuję, że za moimi plecami wciąż ktoś stoi...Zwykle nie muszę się odwracać, by wiedzieć kto to jest - ale dziś nie wiedzieć czemu jest inaczej: nie mogę się zdecydować czy to starucha czy ta młoda dziewczyna z uniwersytetu. To dziwne. Nie odwracam się, a ona nie robi nic by mnie zatrzymać. Skupiam się na lodzie, czuję opór który bierze mój umysł jak w kleszcze, wszystko wiruje, krzyczę. Unoszę dłonie, bucha z nich ciepło, widzę i czuję jak lód zaczyna się topić. Nie poddaje się łatwo, ale naciskam, moja myśl jest jak ogień który topi i wdziera się coraz dalej. Chwytam rękoma kamienne koła i zapieram się nogami...Wysiłek jest tytaniczny, ktoś krzyczy, to chyba ja, zimno szturmuje mój mózg a wszystko zlewa się w szum wody i światło, jedność umysłu i materii, a wtedy rozlega się trzask pękającego lodu i...

Błysk.

Nie ma. Nie ma jaskini. Lodu. Nie ma już niczego. Nie, to nieprawda.

Ktoś. Ktoś tu jest.

Człowiek. Mężczyzna, biały, w średnim wieku. Ubrany po miejsku, dostatnio i elegancko. Uśmiecha się, a ja przyglądam się jego twarzy. Im dłużej to robię, tym bardziej staję się pewny że nigdy jej nie widziałem.

- Witam, profesorze Watkins. - zaczyna rozmowę nieznajomy.
- Przepraszam, ale często nie kojarzę twarzy...- odzywam się. - Pan...?
- Moje nazwisko brzmi Nathaniel Goldmann. - przedstawia się tamten, podając mi uprzejmie rękę. Ściskam ją, potrząsając niepewnie.

Milczymy. On się uśmiecha.
- Proszę wybaczyć, ale pana nazwisko nic mi nie mówi. Rozumiem, że to pierwsze nasze spotkanie, nigdy nas sobie nie przedstawiono.- rzucam asekuracyjnie. Na pewno go nie znam, ale zdarzało się mi już nieraz nie zauważać znajomych albo nie pamiętać wcale osób które poznałem - Miło mi pana poznać.
- Ależ, drogi Maurice...- uśmiecha się pobłażliwie nieznajomy - ...to nie jest wcale nasze pierwsze spotkanie. Przeciwnie, choć poznaliśmy się stosunkowo niedawno, znamy się już przecież całkiem dobrze. Podróże zbliżają ludzi.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 18-01-2011 o 20:42.
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172