Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-12-2010, 17:07   #94
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

Czułam, że zasłużyłam sobie na to wszystko, że to jedynie początek. Nagle straciłam ochotę na poznawanie własnej przeszłości...


Budząc się, pomyślałem od razu o przeszłości Sophie...Czy w ogóle spałem? Leżałem, to prawda, a rzeczy działy się wokół mnie. Były głosy Vincenta i Roberta Voighta. Był głos Goldmanna. Lexingtona. Watkinsa. Innych. Wielu innych. Nie słuchałem nikogo. Było tylko jedno miejsce, w którym mogłem się przed wszystkim schronić. Przed oczyma miałem tylko obraz, obraz tego co tyle już razy trzymałem w dłoniach, a chroniłem zawinięte w najgłębszym miejscu moich pakunków. Ale znacznie większe, rozrastające się...Wyciągające swoje gałęzie i wypustki, swoje linie i kable we wszystkich kierunkach jakie były, i jeszcze w innych. Było całym światem, a do swojego istnienia potrzebowało wody. Słyszałem jej szum...Pośród niego rozlegał się metaliczny, powtarzający się świst. Zgrzyt, który nie był mi wcale niemiły dla uszu. Wokół mnie wszystko zmieniało swoje położenie i ustawiało się na nowo. Zapadłem się głębiej w wizje. Były coraz bardziej barwne i sugestywne, a jednocześnie umykały mi z coraz większą szybkością ginąc w mrokach pamięci. Brodziłem w strzępach obrazów...Kobiece ciało, chyba o twarzy Sophie...Pnącza rosnące z góry do dołu...Kamienie...Wywracająca się na nice płciowośc, rosnące przed oczyma organy...Narodziny i śmierc...Im więcej widziałem, tym mniej rozumiałem...Wszystko wirowało coraz bardziej, korowód halucynacji...Nie znikał tylko ten dźwięk...






Otworzyłem oczy leżąc w hamaku, a w głowie miałem zadziwiającą lekkość. Ktoś musiał mnie do niego włożyć, a może sam tu wszedłem. Zeskoczyłem w upał, na rozgrzane klepisko namiotu. Między rozwartym płótnem namiotu widać było zielony świat, w który wdzierały się właśnie pierwsze barwy świtu, a może jednak to zapadał zmierzch? Było cicho. Widziałem śpiącego Vincenta, a dalej kogoś jeszcze - chyba Voighta zawiniętego w hamak niczym w kokon. Po rzeczach Sophie nie było już śladu, ale mój własny bagaż spoczywał dokładnie tam, gdzie go zostawiłem. Byłem jak najdalszy od tego, by roztrząsać teraz tak błahe rzeczy. Chciałem zobaczyć, jak słońce wschodzi nad drzewami. Czy jest już dzień, czy tez noc? Wyszedłem z namiotu, nabierając głęboko ciężkiego i rozgrzanego powietrza w płuca...Czułem się jak rozpędzająca się powoli lokomotywa...





Czy jest już dzień, czy tez noc? Czy żyję, czy też umarłem? Może tym właśnie jest to przeklęte miasto! Naszym unicestwieniem. Naszym obłędem i naszym marnym końcem!


Nie wiem, kto obudził się pierwszy. Powrócił ten dźwięk, odległy ale jednak nie dający o sobie zapomniec. Jakby...Części jakiegoś mechanizmu układały się ze zgrzytem...Albo jakby coś jechało ze świstem po stalowych szynach...Piekielne gorąco, nieodłączny kompan jawy. Popatrzyłem w bok, na sąsiednim hamaku mój towarzysz podróży miał już otwarte oczy. Czy on również słyszy ten dźwięk...? O to pytały moje oczy, ale nie wypowiedziałem tego pytania. Nie wiem dlaczego. W każdym razie w jego spojrzeniu nie mogłem odczytac, czy myśli o tym, co ja. Zdawał się jednak czegoś nasłuchiwac, ale może tylko podpowiadała mi to wyobraźnia, od razu naciskana przez mocne łapy upału.

Podnosiliśmy się powoli z posłań...Pot...Odganianie robactwa...Łyk ciepłej wody...

- Vincencie - odezwał się Robert patrząc towarzyszowi w oczy, kiedy ten wstał wreszcie z regenerującego siły snu - musimy stąd uciekać. Jeżeli zostaniemy w tym piekielnym mieście, grozi nam to, co, stało się Sophie. Rozmawiałem z człowiekiem, który prowadzi śledztwo - nic, absolutnie nic z tego nie będzie, nawet nie postarają się dociec prawdy.
Poza namiotem rozległ się znajomy hałas trąbki, obwieszczającej jak co dzień poranną zbiórkę żołnierzy.
- Musimy uciekać - Robert podniósł głos, widać było determinację - ba, prawie szaleństwo - w jego oczach...
Vincent odstawił miskę, do której miał zamiar zwymiotować od kilku minut i spojrzał na przyjaciela udręczonym wzrokiem.
- Czy ty sugerujesz, Robercie - wykrztusił słabo - to co ja myślę, że sugerujesz? Jeśli nie chcą dociec prawdy … to mogą mieć ku temu różne powody. Naprawdę różne. A zabójstwo zdarzyło się zaraz po odlocie altiplanu, kiedy najbliższy do naszego miasta przyleci za kwartał. Idealny moment.
- Musimy ruszać - Robert jak mantrę powtarzał ten sam zwrot - ruszajmy do Samaris... Profesor już się nie znajdzie... Zresztą zobacz - jeżeli moja teoria jest słuszna, jeżeli Sophie rzeczywiście z kimś rozmawiała, i to był - sądząc, jak mówiłem, po butach - biały człowiek, to kto to mógł być... jak nie Watkins? Lexington? Nie leciał tym samym altiplanem. Blum? Nie wychodził tego dnia do miasta, poza tym, zobacz, co z niego teraz zostało - aż tak dobrze by nie udawał...
- Ruszajmy stąd, musimy iść do Samaris!
- Ale jak? Ja ledwie chodzę.
- Nie wiem... do cholery, no przecież KIEDYŚ musimy się stąd zabrać! Jedyne drogi do Samaris to dżungla albo...? O czym jeszcze mówił gubernator?
- O drodze powietrzem - wyszeptał Vincent. - Możemy zagadać do tych ludzi, wlaścicieli tych dziwaczych altiplanow. Ale dzisiaj muszę odpocząć, Robercie. Wybacz.

Rozmowę przerwało w tym momencie pojawienie się niespodziewanego gościa.

Lafayette stanął przed nimi w całej swojej gadziej okazałości. Płachta robiąca tu za drzwi od namiotu poruszała się lekko za jego plecami, widocznie i tego dnia wiatr postanowił poszaleć, co prawda niemrawo i leniwie, w gęstym od upału powietrzu Trahmeru. Było to małe, ale jednak pocieszenie dla duszy, bo może dzięki temu był choć jeden stopień mniej: a to już było wiele. Liczyło się każde, nawet najmniejsze wytchnienie od lejącego się z nieba żaru.

- Czemu zawdzięczamy wizytę, panie sekretarzu...? - zapytał Robert - Czy są jakieś nowe wieści..?
- Nie takie, na jakie wszyscy pewnie chcielibyśmy liczyć...- otarł pot z czoła zagadnięty - ...ale zawsze jakieś. Dotyczą profesora Watkinsa. Po pierwsze, w nocy nasi ludzie zdołali odnaleźć jego ekwipunek podróżny. Wygląda na to, że tubylcy z jakiegoś powodu zdecydowali się pozostawić pakunki w nienaruszonym stanie w jednej z bocznych ulic. Oddaję wam zamknięte walizy w takim stanie, w jakim je znaleźliśmy. Zaraz wniosą wam to wszystko do namiotu. Niestety, póki co znalezienie tych rzeczy nie dało żadnych nowych wskazówek.
- Powiedział pan, po pierwsze...- z wyraźnym trudem dźwignął się z hamaka Vincent. Zatrzymywane w pozycji leżącej mdłości powróciły...
- Tak. - odparł z trudną do określenia miną sekretarz gubernatora - Druga nowina jest jeszcze świeższa, z samego rana na mieście pojawiły się pogłoski, że podobno po Trahmerze kręcił się wczoraj wieczorem jakiś biały, ubrany jednak jak dziki. Z opisu pasowałby do zaginionego profesora. Jednak w chwili obecnej patrole nie zgłaszają obecności nikogo takiego w żadnej części miasta. Nadal szukamy.
- Kto dokładnie przekazał informację? Dzicy?
- Nie. Oni nigdy by nic nie powiedzieli...- odpowiedział wolno zamyślony sekretarz - Widział go przelotnie pewien człowiek pracujący na lądowisku. Młody Gilbert, mieszaniec, syn jednego z naszych żołnierzy i miejscowej kobiety. Twierdzi, że biały przyszedł od strony miasta. Młokos widział jeszcze jak tamten kręci się wokół dwupłatów, ale później zniknął gdzieś między drzewami.
- Ubrany jak... dziki...?
- Tak. Nagość, ozdoby, malunki. - Lafayette jakby się skrzywił - Wiem, to dziwne. Pozostawiam do przemyślenia. Mamy jeszcze kwestię ciała waszej towarzyszki. Mogę wam je teraz oddać, albo...Jeśli sobie życzycie, w imieniu gubernatora zorganizuję pochówek w jedynym miejscu godnym cywilizowanego człowieka. Mamy tu niedaleko obozu nasz cmentarz wojskowy, a czego jak czego ale miejsca w dżungli nie brakuje...










To chyba jednak kobieta. Do końca nie jestem pewien. Odurzenie zdaje się nie mijać, z każdą chwilą zastanawiam się czy to wynik podanych mi płynów czy też po prostu tak działa to Miasto...Nie jestem wcale pewien tego, co jest przed moimi oczyma. Ale czy kiedykolwiek byłem...? Patrzę na nią, a ona na mnie i zdaje się, że widzi przeze mnie na wskroś. Z nią...Stoją duchy. Stoi las i tysiące wiosek, które były i znikły. A także te, które dopiero będą. Garbowane skóry zwierząt podwieszone pod stropem chaty kołyszą się...Idę za nią. Czuję teraz zupełnie inaczej, mocniej. To jest trochę tak, jakbym sam był tą kobietą, nie-kobietą która prowadzi mnie gdzieś niżej - to chyba coś w rodzaju piwnicy, a raczej dużego dołu. Jest ciemno, prawie kompletny mrok. Pośrodku chyba palenisko, widzę tam dziesiątki mniejszych i większych kości...Ogień jest wygaszony, ale wciąż pełno tu dymu...Kiedy weń wchodzę, czuję się jakbym widział oczyma mojej przewodniczki. Właściwie już jej nie ma, może to ja nią jestem...? W mojej głowie huczy mądrość setek pokoleń, mądrość która nie należy do mnie i rozsadza mnie od środka...Chwieję się...Moje stopy idą same, jedna za drugą. Od jamy odchodzą dwie czy trzy odnogi, właściwie wąskie tunele w ziemi. Ona prowadzi mnie jednym z nich. Prowadzę się jednym z nich. Zginam się prawie w pół, korzenie chłoszczą moją twarz, ziemia sypie się na włosy...Słyszę jakieś szepty...jest mrok, ale ja widzę Jej oczyma...Korytarz kończy się nagle i prostuję kręgosłup. To chyba coś w rodzaju ziemianki, namiastki pokoju...Gdzieś płonie małe źródło światła, rzucając czerwonawe refleksy na ułożony na glebie siennik. Jestem tu sam...

Nie...

Na sienniku ktoś leży...Zwierzęce futra skrywają jakąś postać, o, tu widać kawałek łydki, a tu ręki...Skóra tego kogoś jest biała, taka jak moja. Padają słowa w języku, którego nie znam. Padają one z ust mojej przewodniczki... Padają one z moich ust. To ona, a może to ja - nie wiem...W każdym razie leżąca osoba słyszy je, barłóg drga i porusza się. Spomiędzy futer podnosi się powoli głowa, a zaraz potem cała postać siada na sienniku. Patrzy prosto na mnie. Słyszę znowu gdzieś w oddali ten charakterystyczny zgrzyt, powtarzający się świst.

- Odwiedzili mnie już...Twoi towarzysze...- spierzchnięte wargi ledwo się poruszają - Najpierw on......potem ona...Teraz ty...Nie trzeba dłużej czekać. Wiem, musimy ruszać. Do Samaris...

S a m a r i s ...

- Nie powinniśmy byli opuszczać naszego Miasta...- mówię.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 31-12-2010 o 17:20.
arm1tage jest offline