Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-01-2011, 00:05   #45
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Rafael Jose Alvaro


Znów sypał śnieg.

Leniwie. Nieśmiało. Białe płatki wirujące w porywach lodowatego wiatru hulającego pomiędzy wysokimi budynkami.
Wybrany przez Zdradzonego kościół leżał blisko Centrum. Nie opłacało się jechać metrem, ani innym środkiem transportu.

Do piątej pozostało jeszcze sporo czasu, jednak obliczyłeś sobie, że zjesz jeszcze coś po drodze. Na zaspokojenie tego mniej intensywnego głodu wybrałeś jedną z wielu knajpek rozsianych po ulicy. Ta należała do sieci popularnych w Wielkim Jabłku fast foodów. Jajka sadzone, frytki, hamburgery, hot – dogi – proste, niewyszukane i szybko podane żarcie, dzięki któremu amerykanie zyskali sobie opinię największych grubasów na świecie.

Zamówiłeś ciepłą kawę i coś do jedzenia i czekając na realizację zlecenia oglądałeś ciekawie wnętrze knajpki.

A propos amerykańskich grubasów.

Jeden z nich siedział niedaleko ciebie wygodnie rozwalony na szerokiej ławce. Był białym mężczyzną o ogolonej na łysko głowie i ważył przynajmniej dwieście kilogramów. Szeroki płaszcz zimowy, który nosił kompletnie nie maskował jego tuszy. Grubas pałaszował z apetytem gigantyczną porcję frytek dosłownie utopionych w keczupie.
Coś w nim, oprócz tuszy, zwracało twoją uwagę i budziło silny niepokój.

Tłuścioch jakby poczuł na sobie twoje spojrzenie. Zerknął bowiem w twoją stronę i uśmiechnął się szeroko, pokazując wypełnione na pół przeżutymi frytkami i keczupem usta. Wyglądał teraz jak tłusty drapieżnik, który właśnie odgryzł kęs z ciała upolowanej ofiary. Coś w nim było bardzo, ale to bardzo nie w porządku.

Nie miałeś jednak czasu by się nad tym dłużej zastanawiać.
Gwałtowny krzyk jakiejś kobiety zwrócił twoja uwagę na trzech kolejnych gości. Z gatunku tych nieproszonych.

Zamaskowani kominiarkami. Jeden uzbrojony w ciężkie magnum z którego mierzył do kasjerów krzycząc, by opróżniał kasę i nie szczędząc przy tym wulgaryzmów. Drugi z bandziorów stanął przy drzwiach. Też miał broń. Pistolet maszynowy UZI z którego mierzył w najbliższych ludzi. Trzeci zbir – uzbrojony w obrzyna – rzucił worek w stronę stolików i krzycząc

- Zegarki, portfele, karty kredytowe, biżuteria, Kurwa! Szybko bo was zajebię! Ruszać się czarne suki!

Znając życie, czwarty bandzior czekał w samochodzie na swoich kumpli. Na pewno nawalili się narkotykami, by wpaść na genialny pomysł obrobienia fast – fooda w biały dzień. No i trafiło na ciebie.
Ameryka!

Kraina szczęścia i możliwości. Spojrzałeś na grubasa. Uśmiechał się drapieżnie. Lecz ta drapieżność była tylko w oczach. Usta nadal wypełniały rozmemłane z keczupem frytki .Czy ci się wydawało, czy on właśnie do ciebie mrugnął.



Terrence Baldrick


Na Wydziale Specjalnym panował niezwykły ruch. Z waszego zespołu był tylko Cohen, który siedział pogrążony w lekturze jakiś dokumentów. Przy biurku Jess dostrzegłeś stojący kubek. Przechodząc dotknąłeś go palcami. Był ciepły, więc policjantka musiała jeszcze niedawno pracować w tym miejscu.

- Baldrick – głos „Piguły” zatrzymał cię w pół drogi do biurka. – Do mnie!

Tak. Świetnie. Zacznie się od jakiś głupot.

- Przydzielam ci nową partnerkę. jak tylko upora się ze swoimi sprawami, dołączy do ciebie. Masz ja wprowadzić w śledztwo. Wprowadzić. Jasne.

Ostatnie nie było pytaniem.

- Jadę do New City – zakomunikowałeś szefowi. – Masz te nakazy?

Strepsils bez słowa podszedł do swojego biurka i położył je przed tobą. Dwa nakazy.

- Sprawę masz uzgodnioną z miejscową policją. Jedź na tamtejszy komisariat. Czeka tam na ciebie aspiranta Jornensen. Będzie twoim przewodnikiem. Jeśli potrzebujesz samochodu, jeden jest do twoje dyspozycji. Idź na służbowy parking.

Trzeba było przyznać, ze Strepsil działał konkretnie.

- Chcę cię tutaj widzieć o trzeciej. Jasne.

Spojrzałeś na zegarek. Była dziesiąta. Dojedziesz tam w około półtorej godziny, będziesz musiał wyjechać koło pierwszej, najdalej w pół do drugiej. Pozostaną góra dwie godziny na załatwienie spraw. Powinno wystarczyć. Tym bardziej że trop nie był chyba, aż tak ważny dla sprawy. Po drodze zgarnąłeś jeszcze teczkę z kserokopiami z raportów pozostałych członków zespołu. Niedużo tego, ale i tak zapowiadało się na ciekawą lekturę. Rzuciłeś jeszcze okiem na Cohena i skierowałeś się do windy.

* * *

Droga poza miastem była dość trudna. Śliska nawierzchnia i nawiewany z pobocza śnieg powodował, że musiałeś jechać wyjątkowo wolno. Ponadto szosa była wąską „dwupasmówką” często przecinającą lasy i zakrętami omijającą cieki wodne. Latem pokonałbyś tą odległość w niespełna godzinę, lecz zimą potrzebowałeś więcej czasu.

New City okazało się być położonym na bocznej drodze zadupiem. Kilkadziesiąt domów. Kilka tysięcy mieszkańców i jeden posterunek, którego nie dało się przeoczyć. Zaparkowano przed nim policyjny radiowóz a ulepiony na podjeździe bałwan został sprayem pomalowany w policyjny mundur.
Szpitala też nie dało się przeoczyć. Stał kawałek dalej. Ulepiony obok bałwan miał na kulistej głowie czepek pielęgniarki.

Przypomniałeś sobie zrobione przed wyjazdem notatki. Rob Sarren – lekarz, który podpisał akt zgonu. Aspirantka Jornensen – przewodnik z tutejszego posterunku.

Spojrzałeś na komórkę. Przynajmniej był zasięg.



Jessica Kingston


Droga do klasztoru Świętej Róży nie była daleka, a odpowiedni służby oczyściły ją ze śniegu.
Droga prowadziła wzdłuż rzeki Hudsona, aż do pierwszych wzniesień Creskill. Urokliwa okolica, która latem ściągała chętnych na odpoczynek mieszkańców metropolii. Zimą nie mniej urokliwa, służąca jako miejsce rekreacji – trasy narciarskie zarówno leśne, jak i typowe zjazdowe.

Lokalizację klasztoru znałaś dość dobrze. Wzniesiono go na wzgórzu z którego rozciągał się oszałamiający widok na rzekę Hudson. Rozległy kompleks zabudowań klasztornych otoczony bielą ośnieżonych pól. Jedyna droga dojazdowa była dość kręta i oblodzona, więc zmuszona byłaś jechać nie szybciej niż kilkanaście mil na godzinę.

W końcu jednak zatrzymałaś samochód na sporych rozmiarów parkingu przed główną bramą rozległego terenu klasztoru. W oddali widziałaś wysokie wieże nowojorskich drapaczy chmur otoczone mgiełką smogu, a w dole szeroką wstęgę rzeki pokrytej pokruszonymi kawałkami kry. Wyglądający z tej odległości jak zabawka lodołamacz płynął dalej buchając parą z komina pomalowanego w czerwone i białe pasy.

Kiedy szłaś przez śliski parking miałaś wrażenie, ze obserwują cię paciorkowate oczy wron siedzących na bezlistnych konarach pobliskich drzew. Oczywiście była to niedorzeczna myśl, lecz nie mogłaś się jej pozbyć.

Po chwili dzwoniłaś już do drzwi. Kwadrans później młoda i dość ładna zakonnica prowadziła cię ośnieżonym dziedzińcem do miejsca, które wyglądało jak pensjonat dla starszych ludzi.

Chłodne wnętrze, ale przyjemnie urządzone, od razu sugerowało dom wariatów. Tych łagodnych, dla których istniała jeszcze szansa.
Starszy duchowny wysłuchał twojej prośby i bez słowa zaprowadził cię do jakiegoś pokoju w korytarzu po lewej.

- Ojcze Voora, ma pan gościa – zapukał i nie czekając na odpowiedź otworzył drzwi. – To policjantka.

Pokój do którego cię wprowadził był nieduży i czysty. Utrzymany w tonacji bieli i jej różnych odcieni. Mebli nie było dużo – wąskie łóżko, szafka, nieduża komoda i mały telewizor. Ksiądz Voora siedział plecami do was, na brzegu lóżka, wpatrzony przez okno na rzekę Hudson. Był ubrany w białą koszulę i czarne spodnie i marynarkę.

- Nie jest groźny – zapewnił szeptem duchowny.

Zwróciłaś uwagę na ścianę po przeciwnej stronie do łóżka. Prawie w całości pokrywały ją bazgroły. Coś co wyglądało jak znaki okultystyczne, fizyczne i matematyczne równania, fragmenty z Biblii najwyraźniej wyrwane z kontekstu oraz bliżej nieokreślone grafiki. Przy odrobinie wyobraźni można było dopatrzyć się w nich zarówno budynków, jak i jakiś postaci. Na widok jednego z motywów poczułaś dreszcz – wyraźnie widać było drzwi, które śniłaś dzisiejszej nocy.

- Odejdź - powiedział Voora nie odwracając się.

- To ja, Jessica Kingston – powiedziałaś łagodnie. – Pamięta mnie ksiądz.

- Odejdź – powtórzył i odwrócił twarz, a ty mimowolnie zacisnęłaś zęby z przerażenia.

Znaczna część twarzy Vorry pokryta była okropną oparzeliną. Zrogowaciała skóra nachodziła na nadal żywe rany. Jedno oko było pokryte mlecznym bielmem, za to drugie patrzyło na ciebie przytomnie lecz zarazem z uporem, którego nie da się łatwo skruszyć.

- " Tak mów do Aarona: - powiedział Voora spokojnym, wyzutym z emocji głosem - Ktokolwiek z potomków twoich według ich przyszłych pokoleń będzie miał jakąś skazę, nie będzie mógł się zbliżyć, aby ofiarować pokarm swego Boga. Żaden człowiek, który ma skazę, nie może się zbliżać - ani niewidomy, ani chromy, ani mający zniekształconą twarz, ani kaleka, ani ten, który ma złamaną nogę albo rękę, ani garbaty, ani niedorozwinięty, ani ten, kto ma bielmo na oku, ani chory na świerzb, ani okryty liszajami, ani ten, kto ma zgniecione jądra. Żaden z potomków kapłana Aarona, mający jakąś skazę, nie będzie się zbliżał, aby złożyć spalaną ofiarę Panu. On ma skazę - nie będzie się zbliżał, aby ofiarować pokarm swego Boga. Jednakże wolno mu jeść pokarm swego Boga, zarówno święty, jak i najświętszy. Tylko nie będzie podchodził do zasłony i nie będzie się zbliżał do ołtarza, bo ma skazę. Nie będzie bezcześcił moich świętości, bo Ja, Pan, jestem tym, który je uświęca! "

To musiał być cytat z Biblii.

- Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli...

To mówiąc Vorra ponownie odwrócił się do widoków za oknem.

- Nie rozmawia z nikim – wyjaśnił starszy zakonnik. – Od wielu tygodni. Przemawia tylko w ten sposób. Cytatami z Pisma Świętego wyrwanymi z kontekstu. Nie wiemy co mu się stało, ale ślady na jego twarzy to ... On je... On je sam sobie zrobił. Wylał na siebie coś łatwopalnego i przyłożył zapałkę. Na oczach całej wspólnoty kościelnej, podczas mszy. Tylko szybka pomoc wiernych uratowała mu życie.




Claire Goodman



Dzień wcześniej – późne popołudnie.



Co czuje człowiek, który widzi, jak owoc jego prawie półrocznej pracy jest deptany butami tak zwanej sprawiedliwości? Co czuje, kiedy słowa kolegów „dobra robota” zmieniają się w brzmiące śmiesznie „nieuzasadnione użycie broni”.
Nieuzasadnione! Też coś!
Złapałaś kolesia zwanego „Brzytwiarzem”, który w przeciągu niespełna roku, napadł i zgwałcił ponad trzydzieści kobiet. Dwanaście z nich okaleczył na całe życie, a trzy posłał na tamten świat dając im troszkę za dużo cięć swoim ulubionym narzędziem – fryzjerską brzytwą od której wziął swój durny pseudonim. Nie to, że zabił te kobiety. One same zrobiły to za niego – popełniły samobójstwo, jak tylko dotarło do nich, co się z nimi stało. Ciebie też próbował pociąć, ale trafiła kosa na kamień i skończył z czterema kulami w ciele.
Cóż. Może troszkę dałaś się ponieść, lecz sukinsynowi należało się.

A teraz patrzyłaś na to, jak – dzięki sprytnemu prawnikowi – Christopher Torg wymyka się sprawiedliwości i wysokiej karze. Miałaś ochotę cisnąć puszką z piwem w ekran telewizora, na którym obserwowałaś proces, a w zasadzie jego zakończenie. Nie miałaś czasu na nim być. Czekały inne sprawy. Kończyłaś właśnie tego seryjnego zabójcę staruszków, którego prasa ochrzciła pseudonimem „Pielęgniarz”. Facet zakradał się do mieszkań starszych, samotnych ludzi i okradał ich wcześniej wstrzykując truciznę. Zabił przynajmniej siedemnaście osób, lecz już mieliście go na widelcu.

Spojrzałaś po raz ostatni na uśmiechniętą gębę zadowolonego z wyroku „Brzytwiarza”, którego straż więzienna wyprowadzała przez drzwi dla skazańców i zmięłaś w ustach ciężkie przekleństwo. Pół roku pracy poszło się walić na ryj!

24 lutego 2012 r


Poranne korki w Nowym Yorku nie tylko zimą są codziennością, lecz dla kogoś poruszającego się na motocyklu, to tylko nieco trudniejsza trasa na wymijanie unieruchomionych aut i przeciskanie się pomiędzy lusterkami i pośniegową breją.

Dotarłaś na komendę o czasie. Zaraz po wejściu do Wydziału Specjalnego doszły cię wieści, że trójka waszych kumpli – rannych pól roku temu w akcji pod Red Hook – wróciła do pracy. Ten szuja – Ted Kozlowsky – twój partner, nalegał, że wisisz pięćdziesiątaka, bo ludziom z Wydziału zachciało się rekonwalescentom kupić jakieś powitalne upominki. Kawę, wódkę, sweter i kamizelkę kuloodporną. Ślicznie.

Siadłaś za biurkiem zabierając się za papierkową robotę – wypisanie stosownych raportów praktycznie zamykających sprawę „Pielęgniarza”. Psychol pozostawiał po sobie tyle śladów, że sam zakładał sobie kajdanki na ręce. Walkę z dokumentami przerwał ci „Piguła” – szef Wydziału.

- Goodman – Strepsils jak zwykle był konkretny. – Do mnie.

Chwilę później siedziałaś już wpatrzona w jego toporną twarz boksera będącą maska dla naprawdę bystrego umysłu.

- Słuchaj, Goodman – powiedział, kiedy tylko zajęłaś swoje miejsce. – Dobra robota z tym Brzytwiarzem, tylko następnym razem strzelaj tak, by się jeden świr z drugim nie wykaraskał. Bo tak, to sama widzisz. Wiem, że masz mocne dowody na „Pielęgniarza” dlatego do południa przekaż sprawę Mayersowi i Kozlowskyemu. Oni zamkną gnojka. Ty dostajesz nowy przydział. I bez protestów. Po prostu sprawa jest ważna, dotyczy zabójstw dzieci, a wiesz jak prasa na to reaguje. Wczoraj jeden z funkcjonariuszy prowadzących temat oberwał, drugi zachorował jakoś poważnie, a czas goni i potrzebne jest wzmocnienie zespołu. Ty dostajesz więc „Tarociarza”, a twój dotychczasowy partner dokończy sprawę „Pielęgniarza”. Poradzi sobie. Zapoznaj się z teczką, którą dla ciebie przygotowałem. Pogadaj z resztą zespołu. Będziesz partnerką słynnego Baldircka, więc przygotuj się na jego docinki. To śliski gnojek o niewyparzonym języku i manierach gówna w betoniarce, lecz przy tym doskonały funkcjonariusz. Naprawdę dobrze wykonuje swoją pracę. Poza tym w sprawie robią Kingston, Cohen i nowa Mayers. Powodzenia.

- Ale ... – zaczęłaś.

- Nie ma żadnego ale, Goodman. Bierz teczkę i zapierdzielaj do roboty. I przyślij tutaj Kozlowskyego.

Rozmowa była zakończona. Wyszłaś z gabinetu niosąc w rękach sporą teczkę sprawy. Spojrzałaś na numer operacyjny „Tarociarz sprawa nr 6606”. W dziwny sposób miałaś poczucie, że trzymasz w rękach coś, co okaże się bombą.

W życiu jednak nie przypuszczałaś, co czeka na ciebie i przez co będziesz musiała przejść. Gdybyś wiedziała, zapewne w tym momencie rzuciłabyś w odznakę i uciekła jak najdalej od Nowego Yorku.


Patrick Cohen

Miasto lśniło zachęcającymi neonami i informacjami o wyprzedażach. Tłumy ludzi przewalały się ulicami, niczym wezbrana rzeka. Miejski zgiełk, na który do tej pory nie zwracałeś uwagi teraz przyprawiał cię o ból głowy. Brzmiał jak szum wielkiego ula. Gniazda pełnego rojących się owadów.
Zapewne tym byliście dla waszych strażników. Zwykłym robactwem. Istotami, nad których losem zastanawiali się jedynie nieliczni. Odpowiednik piekielnych entomologów. Mało pocieszająca myśl.

Kiedy wjeżdżałeś na szczyt Empire State Building, z którego doskonale widać było panoramę całego NY, otoczony przez roześmianych, pełnych napięcia i emocji zwiedzających miasto turystów, twoje myśli znów powędrowały w sferę snów i rozważań na temat tego, co przyprawiało o cierpnięcie skóry.

Z wysokości sto drugiego piętra, czyli prawie trzystu osiemdziesięciu metrów. Miasto wyglądało oszałamiająco. Miliony świateł, tysiące budowli, setki tysięcy pojazdów w dole. Zimny wiatr smagał szczyt wysokościowca, niosąc ze sobą drobinki lodu, wyciskał z oczy łzy.

Widziałeś to! Red Hook! Pulsowało czerwienią prawie tak samo, jak malunek w pokoju Tashy. Ni to krew, ni światło w jej barwie, rozlewało się – podobnie jak na malowidle – po ulicach i okolicy, niczym tkanka nowotworowa atakująca świetlisty organizm. Twoja wizja trwała ledwie kilka sekund, ale była przerażająca w swej wymowie. Jakby magazyn był otwartą raną, przez którą nadal wypływało coś. Coś nienaturalnego i złego.

- Nic panu nie jest? – jakiś nieco wystraszony kobiecy głos wyrwał cię z zamyślenia.

Tak podobny do głosu Natashy, że aż powróciłeś do rzeczywistości gwałtownie. To nie była ona. W podobnym wieku, podobnej postury lecz nie ona.

- Odsuń się od niego – ostrzegł dziewczynę chłopak stojący tuz koło niej. – Może to zaraźliwie..

- Durny jesteś, Mark – ofuknęła go dziewczyna. – Tylko coś wleciało mu do oka. Krwawi panu oko – wyjaśniła patrząc na ciebie.

Dotknąłeś palcami powieki. Faktycznie, Na opuszkach pojawiła się krew.

Dziewczyna i chłopak szybko zawinęli się i oddalili od ciebie. Ty szybko skierowałeś się do najbliższej toalety dla zwiedzających. Przejrzałeś się w lustrze zmywając krew z twarzy. Oko nie wyglądało najlepiej. Jakby pękła ci w nim jakaś żyłka



Może jednak powinien na to zerknąć jakiś lekarz - okulista?

Ogarnąłeś swój wygląd i jechałeś windą w dół szybkim krokiem kierując się w stronę postoju taksówek. Pozostała druga część twojego rekonesansu. Red Hook.

* * *

W drodze do magazynu zadzwonił telefon z wydziału.
Oficjalnie posforowano cię o przydzieleniu kolejnego policjanta do sprawy Tarociarza. Wsparciem ma być Claire Goodman. Znałeś ją ze skłonności do dramatycznych rozwiązań. Niektórzy nazywali ją za plecami Grandem w spódnicy i żartowali, że gdyby ta para kiedyś miała dzieci, to wystarczyłby jeden taki bobas zamiast bomby zrzucony na Hiroszimę, by zakończyć wojnę.

Potem jednak dyspozytor przekazał ci, że na mailu masz informacje na temat farby i dyktafonu. Na twoją usilną prośbę funkcjonariusz poinformował cię, że obu zakupów dokonano w Wal Markecie na 129 ulicy. Transakcja kartą płatniczą! Już namierzają właściciela w banku, dane będziesz miał za kilkanaście minut.

W tej sytuacji zwiedzanie Red Hook wydało ci się nagle mało interesującą myślą. Czyżby jakiś debil faktycznie zapłacił kartą. A może nie zdawał sobie sprawy, jak łatwo policja może namierzyć taką transakcję. Jeśli tam, skąd pochodził nie było kart kredytowych, to by było nawet prawdopodobne.

Kierowany jakimś wewnętrznym przeczuciem mówiącym ci, że lepiej byś trzymał się z daleka od Red Hook w tym momencie kazałeś zawrócić kierowcy w stronę Komendy.

Kiedy wchodziłeś do biura złowiłeś okiem zajętą czytaniem dokumentacji Goodman.

- Nazywa się Frank Meuller – poinformował cię osobiście Strepsils. – Kartę ukradziono mu tego samego dnia. Zauważył brak jej i portfela dopiero późnym popołudniem. Facet jest pracownikiem koncernu farmaceutycznego Aesis. Z wykształcenia technik farmacji i ekonomista. Kazaliśmy mu zostać w biurze. Tutaj masz adres. Weź Goodman.


Mia Mayfair

Poranek był ciężki. Wstałaś z trudem czując przejmujący ból głowy. Cholera! Miałaś wrażenie, że od kiedy wylądowałaś w Nowym Yorku głowa boli cię nieustannie. Nie pomagają nawet codzienne porcje środków przeciwbólowych. A po większej dawce painkillerów będziesz łapała co piąte słowo i dostrzegała wszystko, jak przez mgłę.

Nie miałaś wyjścia. Wstałaś wzdrygając się pod wpływem chłodu i wyszykowałaś do pracy. Potem wykonałeś telefon do szefa informując go, gdzie masz zamiar się udać. Wezwałaś taksówkę, bo o prowadzeniu dzisiaj mogłaś zapomnieć, i w niecałą godzinę później byłaś na miejscu.

* * *

Szpital sprawiał wrażenie spokojniejszego niż wczorajszego wieczora. Nadal jednak był szpitalem i to samo z siebie przyprawiało cię o ciarki. Pokazałaś na dole odznakę i uzyskałaś informację na temat Waltera.

Piąte piętro. Cicha winda. Lśniący bielą korytarz. Kolejna wścibska pielęgniarka która pokazał ci kierunek.

Mały pokój. Przez szybę ujrzałaś łóżko i leżącego na nim Mac Davella. Wyglądało na to, że śpi. Obok niego siedziała kobieta i dwójka dzieci. Kobieta trzymała dłoń twojego partnera w swojej dłoni. Żona. Rozpoznałaś zdjęcie z akt sprawy i przypomniałaś sobie, że to ona znalazła w paczce pierwsze poćwiartowane zwłoki. Nieźle zaczęty tydzień, nie ma co.

Zawahałaś się czy wejść do środka i wtedy usłyszałaś szept.

- Chodź za mną...

Cichy, męski głos. Odwróciłaś się nerwowo, ale korytarz był pusty.

Na twoich oczach coś jednak się z nim działo. Tracił barwy i jakby pokrywał się dymem, mimo że nigdzie nie widziałaś jego źródła.

- Chodź – kolejny szept doleciał cię z dymu.
Ujrzałaś zarys sylwetki wśród tych szarych oparów. Wysokiej i niezwykle chudej.

- Chodź! – szept rozbrzmiał głośniej.

I wtedy to się zaczęło!

Gwałtowny jazgot dziecięcych i dorosłych głosów. Męskich i kobiecych. Chłopięcych i dziewczęcych. Kakofonia śpiewów, jęków, wrzasków bólu i krzyków oburzenia.

- To miasto umiera, Miya. – to był głos Yo’Billa. – Spierdzielaj stąd, mała. Póki możesz.

Ten ostatni szept podziałał na ciebie, jak kubeł zimnej wody.

I wtedy zorientowałaś się, że ktoś do ciebie coś mówi.

Podniosłaś wzrok ze zdumieniem konstatując, że siedzisz na ziemi, plecami oparta o ścianę.

- Nic pani nie jest? – to była pielęgniarka z mijanej wcześniej recepcji. Ta, która wskazywała ci kierunek. – Potrzebuje pani pomocy?
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 06-01-2011 o 10:34. Powód: bombom <lol>
Armiel jest offline