Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-12-2010, 02:46   #41
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Rafael obudził się, kiedy słońce zaczynało wstawac . Wynurzać się zza lini horyzontu. Obudził go dźwięk syreny. Mknącej ku bramom miejskiego szpitala karetki. Pielęgniarze liczyli na cud walcząc o życie. Mieli jednak pecha. W ich samochodzie siedziała już śmierć. Dźwięk wozu jeszcze długo pobrzmiewał w uszach Alvaro.
Usiadł na kanapie i zamarł…. Wpatrywał się w kartę. Jedną z kart tarota. Głupca. Ta zachwiała się i osunęła na blat tuż obok kubka o który dotychczas była oparta. Choć w pomieszczeniu panował jeszcze półmrok Rafael widział kartę wyraźnie. Błazen. W dziwnym akrobatycznym tańcu. Alvaro był głupkiem tak jak ten który na niego patrzył. Silent rozejrzał się po pomieszczeniu. Był pewien, że nikogo już nie ma w jego mieszkaniu, ale nadal przerażało go to z jaką łatwością ktoś do niego wszedł. Wszedł i pozstawił „prezent” a Alvaro nic nie słyszał. Jak to możliwe, teraz kiedy stał się tym kim się stał, kiedy słyszał prawie jak pająk tka swoją sieć, jak ludzie rozmawiają o codziennym życiu kilka mieszkań dalej. Jak to możliwe, że słyszał takie szczegóły a nie był w stanie usłyszeć jak ktoś wchodzi do jego mieszkania i stawia prawie na jego nosie kartę.
Rafael siedział jak sparaliżowany gapiąc się w blat stolika. Wciągnal powietrze. Nic. Żadnych nowych zapachów. Żadnych perfum, potu. Nic. Jedyną „nową” wonią był aromat niedopitej przez niego kawy, ktorej resztki leżały na dnie kubka. Ostrożnie sięgnal po kartę tak jakby od samego jej dotknięcia miał paść martwy.

Głupiec.

Był martwy.
Nic się nie stało kiedy jej dotknął.
Odwrócił kartę. Koślawe pismo ułożone w przesłanie. Skierowane do niego od osoby nazywającej się Zdradzonym, oszukanym przez Jacooba, stwórcy Silenta. Przyłożył kartę do nozdrzy. Również nic.

Głupiec.

Podszedł do stosu książek porozrzucanych na niewielkim meblu, które odgrywało rolę biurka. Delikatnie odłożyl dwie książki ze stosu na bok i złapał się kolejną. Jego w miarę nowy zakup. Książka jaka nabył tuż po swojej śmierci.
„Biblia szatana. Dzieje kart Tarota”
Usiadł spowrotem na kanapie i kartkując księgę szukał znaczenia karty jaką otrzymał.
Głupiec. Czego się spodziewał
„Karta reprezentuje nowe ale nie przemyślane działanie. Głupiec daje przestrogę – pomyśl zanim coś zrobisz. Osoba która jest pokazana Głupcem ma tendencję do bagatelizowania różnych spraw oraz do ich spłycania. Kieruje się wyłącznie swoją intuicją, która nie do końca jest poprawnie ukształtowana dlatego też Głupiec może zachowywać się jak małe dziecko nie zdając sobie sprawy z konsekwencji swojego zachowania”
Kolejne.
„Głupiec, symbol niewiedzy. Człowiek pełen wiary, energii, beztroski, Osoba, która właśnie wyrusza na przygodę, pozbawiona lęków przed nieznanym”.
Jedno zdanie z tych wszystkich pasowało jednak idealnie do całej sytuacji.
„Głupiec - ryzykant. Ktoś kto łatwo poddaje się manipulacji innym”.
Ziarno zwatpienia zostało zasiane i w ciągu tego dnia Zdradzony zbierze swoje żniwo. Alvaro postanowił, że się znim spotka. Ryzykował dużo, może i stawiał na szali wszystko, ale jeżeli Jacoob grał z nim nie fair to stawiało to jego mentora w tym samym świetle co Astarotha. Kolejna istota która sobie z nim pogrywała, wodząc go za nos. Silent nie lubił tego uczucia. Krępowały go sznurki jakimi starano się nim sterować. Musiał dowiedziec się co ma do powiedzenia ów Zdradzony i na ile jego nowinki zachwieją jego nowym światem.
Coraz bardziej czuł się bezsilny. Wczorajszego wieczora Cohen w łatwy sposób wskazał wszystkie luki w jego nowej twierdzy zwanej zemstą. Tak. Alvaro stał się psem, którego zadaniem było odnalezienie tropu. Jednak pod nos podsuwano mu różne inne zapachy by nie ułatwiac mu zadania. Alvaro był głupcem. Zagubionym i mimo wszystko zmęczonym.
Wczoraj jednak postanowił sobie jedno, że dotrzyma danego Patrickowi słowa, że będzie pracował z członkami oddziału specjalnego, że ich nie zdradzi o ile oni będą również prwdomówni względem jego. Silent wiedział co to oznacza, wiedział, że to doprowadzi do jego unicestwienia, nawet i przez samego Jacooba. Jacooba, którego tak polubił.
Nie igra się z tymi co mają władze nad śmiercią. Szczególnie kiedy jest się zdanym na ich łaskę.
Nawet własna empatia go oszukała.
Stał się pionkiem w Wielkim Jabłku, gdzie zwróciły swoje oblicza wszelkie demony z piekła rodem. Aniołowie Śmierci toczacy swój bój.

Głupiec.

Wziął szybki prysznic po którym czuł się jeszcze gorzej. Zimne powietrze w mieszkaniu szybko oziębiło jego nie do końca wytarte ciało. Ubrał się wkładajac dodatkowy sweter. Do torby zapakował kilka potrzebnych rzeczy w tym miedzy innymi latarkę i parę kaloszy. Karte tarota schował do wierzchniej kieszeni kurtki. Zabezpieczony pistolet, zdobycz po wizycie w magazynach Queens schował do kabury opinającej jego tors. Na szczescie nie zostawił jej w swoim starym mieszkaniu a teraz mu się przydała. Założył czapkę. Podszedł do ściany gdzie wisiała mapa Nowego Yorku. Wziął czerwony mazak i kolejne dwa kółka pojawiły się w miejscach gdzie jak wskazał Cohen znaleziono kolejne ciała dzieci. Miejsca w które się wybierał. Sięgnął po plecak zarzucajac go na ramę. Naciagnał kaptur zamykajac drzwi.
Głupiec wyruszył na miasto szukajac nowego tropu, poprzez ten już zwietrzały.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=F2Jko4Ipdrs[/MEDIA]

Najpierw, nie bez trudu dotarł do kanałów, które przecinały Wall Street. Zrobił kilka zdjeć oku wymalowanego fluorescencyjną farbą. Oko różniące się od tego jakie widział nad magazynem w Queens oraz trochę inne niż te z poprzedniej sprawy. Ruszył ostrożnie dalej. Hałas przejeżdżajacych pociągow ranił jego uszy. Rafael nie chciał natknąc się na techników czy pracujących na dole policjantów więc poruszał się bardzo wolno. Na szczescie nie było nikogo a wejście do pokrytych rdzą metalowych drzwi obklejone było policyjna taśmą. Naciągnal głebiej kaptur i zrywajac kilka pasków wszedł do środka. Miejsce było ponure, ciemne, pachnace śmiercią. Alvaro podejrzewał, że teraz było o wiele uboższe niż wtedy kiedy odnalazł je jeden z członków ekipy wydziału specjalnego. I to nawet nie chodziło o brak ciała ofiary.
Łańcuchu od razu podsuneły byłemu detektywowi obrazy ze zdjec jednego z miejsc zbrodni z ostatniej sprawy jaką prowadził. Odór śmierci wrzynal się w jego nozdrza czyniąc prawie fizyczny ból. Na tych łańcuchach wisiała zapewne ludzka układanka. Układanka bestialsko sporzadzona z ciała dzieci. Coś tak obrzydliwego, że aż trudnego do wyobrażenia. Silent rozejrzał się po pomieszczeniu robiąc kilka fotek. Szczególnie właściwemu dla tej sprawy grafitti oka. Duże i kolorowe, takie jak te nad wejściem do mgazynu gdzie spotkał Baldricka. Był wampirem. Stworem anioła śmierci ale nie zmieniło to faktu, że cieszył się wychodząc z kanałów. W jednej z uliczek zmienił obuwie i korzystajac z metra skierował się do Queens. Tam na szczescie też nie było już policji tylko same taśmy odgradzajace go od miejsca zbrodni.
Nie ma co się dziwić, że poprzedno kiedy był w tej hali nie znalazł ofiary. Przez lęk odkrycia jego osoby nie zszedł na nizsze poziomy magazynu. A ciało wisiało właśnie tam. Kolejne łańcuchy, ponownie odór śmierci. Ponownie oko. Ponownie nic więcej.

Głupiec.

Spojrzał na zegarek. Była 09:07. Lokal był zamknięty ale Jerome będzie musiał mu otworzyć. Niecałą godzinę pózniej wchodził już przez czerwone drzwi przy których na ścianie wisiał plakat zespołu o nazwie „Fatal Error”. Alvaro szedł w akompaniamencie bluzgów i utyskiwań Jerome’a

- Wybacz Jerome ale nic na to nie poradzę, że ciężko mi się przestawić na nocny tryb życia

Facet machnał jedynie w odpowiedzi ręką jakby odganiał natrętną muchę

- Czego chcesz?

- Chcę byś powiadomił Jacooba, że jeden z czlonków Wydziału Specjalnego chce się z nim spotkać dzisiaj o 20:00 w lokalu Free Club

- To lokal kilka przecznic stąd – Jerome ziewnął

- Tak. Mijałem go po drodze i wydaje mi się, że nada się na to spotkanie. Chciałbym żeby Jacoob potwierdził mi na ten numer – podał Jeromowi karteczkę – czy mu się uda i przyjdzie.

- Dobra. Co tam jeszcze bo widzę, że się palisz jak panna na stogu siana – zarechotał ubawiony swoim dowcipem

- Tutaj masz moje zdjęcia i oryginalną legitymację detektywa z Wydziału Specjalnego NYPD. Chcę byś mi ją przerobił.

Jerome wziął przekazane mu rzeczy. Przyglądąl się zdjeciu i legitymacji

- Dobra – rzekł w końcu – będą na jutro wieczór. Coś jeszcze bo se bym jeszcze na wyrku legnął

- Mogę wziąć jeszcze trochę krwi? – Silent zapytał niepewnie

- Pragnionko męczy? Hehe – znowu się zaśmiał – Jasne. Chodź.

Opuścil lokal syty. Zanim wszedł do metra otrzymał smsa. Prawdopodobnie od Jacooba bo wiadomosć brzmiała krótko „20:00 Będę”. Alvaro powiadomił Cohena o terminie spotkania również posyłajac mu wiadomosc.



Głupiec kolejne trzy godziny spędził w miejskiej bibliotece starając się wyszukać czegoś na temat dzielnicy Red Hook. W sumie to Alvaro sam do końca nie wiedział czego szuka. Mitów? Legend na temat tego miejsca? Oczywiście nie znalazł nic. Nic ciekawego, nic tajeniczego. Poruszłą się po omacku. Jak ten cholerny głupiec wyzierajacy na niego z karty.
W międzyczasie otrzymał krótką wiadomośc od Cohena "Bedę. Przedzwoń jak już coś ustalisz odnośnie swojego odcinka".
Patrick żądał wiele dając tak mało informacji. Alvaro chicał pomóc jemu a tym samym sobie ale raz,że religia nie była już taka jaką podziwiał i jaką studiował a dwa miał za mało śladów, większość była już wyczyszczona przez techników. Mimo wszystko spróbował.
Kilka chwil spedził w dziale książek o tematyce religijnej. Chciał znaleźc cos na temat Togariniego czy innych aniołów śmierci. Nie znalazł nic, bo dlaczegóż to miał coś znaleźć. Wszystkie księgi prawiące o aniołach, demonach wystepujących w Starym i Nowym Testamencie to była zasłona, cięzka kotara kłamstwa. Znał ja przecież, tak długo ją tkał słuchając nauk kościoła.
Alvaro musiał zapomnieć o tym wszystkim czego go uczono, czego sam dowiedział się czytajac tyle tysięcy stron różnych ksiąg i esejów. To było KŁAMSTWO, ułuda.
Prawdę odkrywał pomału, w bólach.
Był w stanie niewiedzy.
Jak ten głupiec
Ktoś miał z niego kupę śmiechu. Błazen-głupiec.
Zły i przygnębiony wyszedl z biblioteki. Szukał po omacku i zaczynał tracić cierpliwość
Szykował się do spotkania ze Zdradzonym

GŁUPIEC
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 02-01-2011 o 17:51. Powód: dodano wiadomosc od Cohena
Sam_u_raju jest offline  
Stary 04-01-2011, 08:54   #42
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
NYC, noc 23-24 lutego 2012


W Nowym Jorku działało wiele potężnych sił, nawet zanim zwalił się tu cały bestiariusz Dantego, zmieniając miasto w swoje pole bitwy. Wielkie Jabłko miało swoje własne duchy i demony. Dobre, złe, obojętne, a czasem gotowe stanąć po twojej stronie za okazanie odrobiny życzliwości i dobry napiwek.

– Pies, czy ze skarbówki? – odezwał się miśkowaty, latynoski taksówkarz, gdy tylko minęli pierwsze dwie przecznice. Cohen zdążył się już dziś przyzwyczaić do dziwnych pytań.

– Pies. detektyw Cohen, Wydział Specjalny NYPD, mogę w czymś pomóc?

– Tak myślałem, znam się na ludziach. – wielkie kubańskie wąsisko uniosło się pod naporem tajemniczego uśmiechu. – Masz ogon, kolego. Zgubić?

– Dziękuję... kolego. – Cohen zamyślił się na chwilę – Nie, to chyba nie będzie konieczne.

Mógł go zgubić, mógł pokluczyć trochę po mieście i zaciągnąć ogon do jakiejś fałszywej lokacji, mógł udawać, że nie widzi i użyć tej wiedzy, gdy przyjdzie taka konieczność. Wszystkie te opcje wydawały mu się jakieś infantylne. Westchnął. Nie oglądając się za siebie sięgnął po telefon i wybrał świeżo zapamiętany numer telefonu.

– Doceniam i dziękuję za eskortę. A teraz złaź mi z pleców. NIGDY więcej nie będziesz mnie śledził bez mojej zgody. Czy to jest jasne? – jego głos był cichy i spokojny, ale podszyty czymś od czego kierowcy nastroszyły się wszystkie włosy na karku.
Po dwóch kółkach po okolicy, upewniwszy się, że Alvaro zajął się swoimi sprawami, Cohen zapłacił taksówkarzowi o lśniącego nowością Beniamina Franklina więcej niż wynikało z licznika, po czym ostatnią przecznicę pokonał na piechotę. "Ogon" był pewnie ciągiem dalszym przedstawienia ze spłuczką i metrem. Możliwe, że wampir nie próbował niczego złego, ale ściągnięcie go pod dom Meggie Torch stanowiło dla niej za duże ryzyko i nie wydawało się Patrickowi najlepszym pomysłem.

***

Kolejna wizyta w Metropolis. Wciąż nie mógł zrozumieć istoty tego miasta. Umykało mu, mimo że widywał je niemal co noc. Umykało mu, nawet wtedy, gdy miał je przed oczami. Gdy stał pośród tego architektonicznego chaosu, po kolana w gruzie i szczątkach. Sposób w jaki przenikały się tam sfera symboliki i materia mogły przyprawić o obłęd.
A jednak musiał brnąć w to piekło krąg za kręgiem.
Bo gdzieś za tymi ruinami stała ona.
Czarna Wieża.

***


NYC, ranek 24 lutego 2012


Z łatwością mógłby tą wizytę zakwalifikować jako wyjątkowo realny sen, gdyby nie potrzeba półgodzinnego prysznica, by domyć krew ze stóp.
Zakupy, śniadanie, wyprasować koszulę, dobrać krawat – i na Wydział.

Jessikę spotkał jeszcze przed wejściem – szczęśliwy zbieg okoliczności, albo po prostu tam na niego czekała. Pozwoliło im to na spokojnie, z dala od niepowołanych uszu omówić dziwne sny i ustalenia z poprzedniego dnia. Z kubkami kawy w dłoni weszli do wypełnionego poranną krzątaniną biura.

– Wiecie, co macie robić? – pół stwierdzenie, pół pytanie Johna Strepsilsa chyba zamykało kwestię odprawy.

– Mniej więcej. Powiem ci co i jak, kiedy przeczytam co tam kryminalni wysmażyli przez noc. – Cohen uścisnął dłoń Piguły, po czym zasiadł do stosiku zleconych wczoraj raportów. Godziny ślęczenia we trójkę nad ciałami nowych ofiar opłaciło się. Nowi mordercy od początku wyglądali na niechlujnych, ale to co po sobie zostawili zakrawało wręcz na nonszalancję. Rozłożył laptopa i zaczął łączyć nowe dane w całość:


Cytat:
RAPORT WEWNĘTRZNY NR: 1/24.02.2012
W SPRAWIE: "Tarociarz – luty2012" .
NA TEMAT: Dodatkowy materiał poszlakowy dotyczący sprawców.

1. SEKCJA:
W czasie szczegółowych oględzin ciał chłopców, poza poszlakami wymienionymi we wstępnym raporcie z sekcji, zebrano i zabezpieczono:
- Dwa komplety odcisków palców identyczne z tymi zabezpieczonymi na miejscu zbrodni. (w zał.)
-Materiał biologiczny: krople śliny, krew sprawcy (prawd. skaleczenia w czasie szamotaniny z ofiarą), włosy (długie, siwiejące). – w zał.
- Ciała obce: Kawałki rdzy, substancji oleistych, ziemi, drobinki metalu.

UWAGI: jak pisałem we wcześniejszej notatce, mamy do czyniania z nowym zespołem morderców, współpracującym, lub konkurującym z Tarociarzem (zabójcą dziewczynek i ofiar z września). Pełne profile sprawców w przygotowaniu – przy tej ilości danych ustalenie ich tożsamości wydaje mi się kwestią czasu.

2. MIEJSCA ZBRODNI:
Lista śladów zabezpieczonych przez zespół kryminalistyczny:
- Karty tarota (kopie w załączeniu) – w magazynie warta wzmianki zmiana Kochanków na Diabła.
- Ślady pary ciężkich, wojskowych butów. nr 46 – kanały i magazyn
- Niedopałki papierosów – kanały i magazyn, DNA palacza pokrywa się z tym uzyskanym w czasie sekcji.
- Dyktafon cyfrowy (treść w załączeniu, zlecono namierzenie miejsca i czasu zakupu)
- Puszka farby fluorescencyjnej (zlecono namierzenie miejsca i czasu zakupu)
- Odciski palców - dwa zestawy, naleziono m.in. na: łańcuchach, klamce drzwi kanalizacji, puszce farby, dyktafonie.
Oba zestawy linii papilarnych, pokrywają się z tymi zebranymi z ciał chłopców.
Patrick wiedział że będzie tego sporo, ale nie przypuszczał, że aż tak. Gdyby mordercy chcieli pomóc Wydziałowi bardziej musieliby wypisać na ciałach ofiar swoje imiona, nazwiska i adresy. Gdyby to było jakiekolwiek inne morderstwo, zapewne wziąłby to za objaw wyjątkowej głupoty lub niepoczytalność. No chyba, że ślady zostały podłożone, by zmylić trop... ale byłaby to najlepiej przeprowadzona mistyfikacja w historii kryminalistyki. Absolutna i doskonała na granicy z niemożliwością – choć udział aniołów nie pozwalał wykluczyć i takiej opcji.
Ale nie ta możliwość niepokoiła Cohena najbardziej. Szczerze mówiąc średnio w nią wierzył. Nonszalancki sposób popełnienia morderstwa mógł być prostą wiadomością dla policji i każdego, kto podąży za tropem:

"Ta,k to ja! Zabiłem te szczeniaki gołymi rękami – i co mi zrobicie?"

Dobre pytanie. A Cohen wciąż nie znał na nie odpowiedzi.

***

Dalsze raporty CSI dotyczyły śladów zebranych w domu Natashy Kalinsky i z pokoju Pauli Aldbergson w sierocińcu.
U Pauli zgodnie z oczekiwaniami, cała masa odcisków współlokatorek. Równie dużo śladów po dorosłych. Zapewne większość to personel sierocińca i zakonnice. Żaden zebrany odcisk czy próbka nie pokrywały się z tym co zdobyli do tej pory poza jednym śladem.

Śladem detektywa Baldricka.

Szacowny detektyw Baldrick i ta jego radosna nonszalancja Szerloka Holemsa. Tylko po cholerę polazł do sierocińca? A może majstrował przy dowodach? A może... Dość gdybania. Patrick dopisał to w pamięci do listy rzeczy, które będzie musiał obgadać z Terrencem przy najbliższej okazji. Gdzieś między sprawą prawdziwych zdarzeń z Red Hook i pogadanki na temat Metropolis, a tematem zmartwychwstałego Alvaro.

Wrócił do raportów. U Natashy też bez wielkiego przełomu.
Dwie pary odcisków na kopercie. Żadna osoba nie figuruje w bazach danych policji. Śladów aktywności po Red Hook w mieszkaniu nie ma. Poza malowidłem, które bez wątpienia jest nowsze, gdzieś z końca września. Wbrew temu, co się Cohenowi początkowo wydawało, nie było ono autorstwa Natahshy. Materiałów genetycznych całe mnóstwo. Żadne nie pokrywały się z materiałami zebranymi do tej pory.

WRÓĆ!

Malowidło powstało później.
Poza tym żadnych śladów aktywności po pamiętnym dniu 6 września, kiedy kazał Natashy poszukać bezpiecznego lokum.
Dosłownie żadnych!
Jakim cudem stworzono obraz, nie zostawiając śladów bytności w mieszkaniu. Namalowanie panoramy NYC tych rozmiarów nawet doświadczonemu artyście zajęłoby co najmniej parę dni, jeśli nie tygodni. Kupa czasu pełnego chlapania farbą, czasu w którym autor musiał jeść, spać, myć się, czesać...

Ślady w mieszkaniu albo bardzo starannie zatarto, co było praktyczne niemożliwe, zważywszy na panujący w nim chaos. W kurzu dało się czytać niczym w warstwach geologicznych, lub słojach drewna. A więc albo to, albo....

Albo nigdy ich tam nie było.

Pamiętasz Oczy Diabła staruszku... te portale... bramy... czy dałoby się je namalować od strony "Popieprzonej Krainy Czarów"?


Przez głowę przeszła mu krótka, straszna myśl.

Odkąd go wypuścili przeczesał pół Nowego Jorku.... Może powinien zacząć szukać w innym Mieście.

***

Cytat:
Zlecono do analizy:
- miejsce i czas zakupu farby i magnetofonu
- identyfikacja głosu z dyktafonu i porównanie z dotychczasowymi zapisami
- plamy rdzy, metalu, oleju - zidentyfikować dokładne pochodzenie, markę/marki oleju, spróbować namierzyć miejsca, gdzie te konkretne odmiany żelaztwa i chemii występują razem.

Poszukiwania w bazach danych:
- DNA sprawców i pozostałe niezidentyfikowane porównać z bazam danych:
bazy kryminalne, bazy cywilne, bazy medyczne, dawców krwi i podobne.
- Odciski palców sprawców i pozostałe niezidentyfikowane: sprawdzić w każdej bazie, do której mamy dostęp.

umówione spotkania:
18:00 "jasnowidz" (prośba o telefon, jeśli możliwe spotkanie wcześniej)
20:00 jan 11:23
Zadania rozdzielił mechanicznie, nie poświęcając temu wielkiej uwagi. Swoim zwyczajem naniósł wszystko, łącznie ze stenogramem nagrania z dyktafonu, do podręcznego notatnika, po czym opuścił wydział i wsiadł do taksówki z plątaniną myśli w głowie.
Cokolwiek uwolniło się na przemysłowym wybrzu we wsześniu, nie zadowoliło się napromieniowaniu Luminą paru detektywów z Wydziału Specjalnego. Coś tam się działo i rozłaziło się po mieście. Nieudany eksperyment Astarotha przyniósł jednak jakiś efekt. Jedna z jego ofiar Malcolm Brook, wciąż żyła, choć ciężko mu takiego życia pozazdrościć.
Namierzył wieżowiec Manhatannu z którego najlepiej mógł zobaczyć panoramę miasta z blizną po Red Hook. Wjechał na górę.
Po obejrzeniu widoku "trzecim okiem" okolic niedawnej katastrofy, planował podjechać na miejsce i obejrzeć je z bliska. Wszystko to, pozostając w kontakcie z laboratorium i analitykami, na wypadek, gdyby poszukiwania dały jakieś rezultaty.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 04-01-2011 o 08:57.
Gryf jest offline  
Stary 04-01-2011, 19:14   #43
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Obudziła się z krzykiem. Upadła z powrotem na poduszkę łapczywie łapiąc oddech, czuła się jakby tonęła, tonęła we własnym strachu. Zlana potem w pomiętej pościeli wsłuchiwała się w irytujący dźwięk budzika, jedynej realnej rzeczy w tej chwili. Po woli jej myśli się uspakajały, oddech wracał do normy.
Co to było, jak to interpretować. Czy był to tylko zły sen, czy coś więcej. Spojrzała w kąt pokoju, gdzie wieczorem stało widmo dziewczynki. Nie było jej.

Wiedziała że sny są wytworem ludzkiej wyobraźni. Sumą zdarzeń jakie miały miejsce w życiu człowieka, myśli, filmów obejrzanych w ciągu życia, zasłyszanych opowieści. Sumą strachów, marzeń, pragnień. Jednak czy po Red Hoot pasowała do tej definicji. To co widziała i słyszała przeczyło wszelkiemu rozsądkowi, czemu więc nie uznać że jest to kolejny krok w przemianie. Prorocze sny, czy wytwory chorej wyobraźni, a może potworny żart. Może miało to odwrócić jej uwagę od czegoś ważnego, zwieść w złą stronę. Nie mogła się pozbyć złego przeczucia. Coś jest, czego nie mogła uchwycić, jak obraz na granicy oka, kiedy odwracasz się w jego stronę on znika.
Wstała, wzięła chłodny prysznic, żeby zupełnie powrócić do rzeczywistości.

Było jeszcze wcześnie kiedy weszła do wydziału. Nikogo z zespołu jeszcze nie było. Na jej biurku leżała teczka z wynikami.

Zgodność DNA ofiar z materiałem pobranym od rodzin i z miejsca zamieszkania zgodne w 100%.
Taka adnotacja widniała przy obu nazwiskach chłopców.
Tomas Icen – 100%
Jim Talbot – 100%

Jess z jednej strony ucieszyła się z wyniku, znali ofiary nie były już bezimiennymi kawałkami układanki w kostnicy, nie mogło być mowy o pomyłce w tym przypadku. Z drugiej strony przypomniała sobie twarze rodziców, którzy czekają na jakąkolwiek informacje o swoich dzieciach. I poczuła ciężar tej wiedzy, zrobiło jej się smutno. Nie była matką, nie potrafiła do końca wczuć się w sytuację tych ludzi. Co by wolała, wiedzieć, czy nie znać prawdy i łudzić się że jej dziecko żyje gdzieś z dala od niej, ale jednak żyje. Teraz musieli zaprosić rodziców na ostateczną identyfikację i odebrać im ostatni cień nadziei.
Spojrzała na zegarek, Cohen powinien zjawić się lada moment. Chciała z nim chwile porozmawiać, zanim ten dzień zacznie się na dobre i pochłonie ich praca.
Wstała, nalała dwa kubki świeżo zaparzonej kawy i wyszła przed komisariat.

Nie pomyliła się. Dwie minuty później podjechała taksówka z której wysiadł Cohen.
- Cześć, możemy chwile porozmawiać bez świadków? – wręczyła mu parujący jeszcze kubek.
- Coś się stało, jesteś blada.
Jess spokojnym już głosem opowiedziała mu sen.
- Co o tym sądzisz.
- Cóż jeszcze nie wiem. Możemy tam wysłać ludzi żeby się rozejrzeli, np. pod pretekstem zebrania odcisków. Musimy to przemyśleć. Nie tylko Ty miałaś ciężką noc - uśmiechnął się blado – byłem znowu w Metropolis, widziałem tam Brooka, a raczej to czym się stał. Jest jeszcze coś – spojrzał na nią bardzo uważnie - Alvaro żyje i pomoże nam w śledztwie.
Jess zakrztusiła się pitą właśnie kawą.
- Jak, co, gdzie jest. Coś się stało - próbowała wykrztusić.
- Na razie tylko to mogę ci powiedzieć, resztę dowiesz się później. Niech to zostanie między nami – jego głos był bardzo poważny.
Jess skinęła głową na potwierdzenie. Już chyba nic ją w tej sprawie nie zdziwi. Nie wiedziała jeszcze, jak bardzo się myliła.

Podała Cohenowi teczkę z wynikami badań DNA.
- Mają już imiona i rodziny – powiedziała smutno.
Otworzył i przez chwile czytał wyniki. Pokiwał głową.
- Zobaczymy co laboratorium przygotowało dla mnie.
Kiedy weszli do biura panowała tam już poranna krzątanina.
Odprawa była krótka i zwięzła.
– Wiecie, co macie robić? - Johna Strepsilsa był oszczędny w słowach.
Cohen zamienił z nim kilka słów zanim wrócił do biurka i zaczął czytać raporty.
- Jadę do księdza Voora, chce się dowiedzieć czy znalazł coś w notatkach Cesarza – podeszła do niego.
Zaczytany Patrick tylko kiwną głową.
- Melduj się co godzinę – rzucił kiedy wychodziła.

Już miała łapać taksówkę, kiedy zadzwoniła komórka.
- Cześć tu Karl, twój ulubiony i niedoceniany mechanik – zaczął wesoło – samochód czeka na ciebie. Czyściutki z nowymi oponami, olejem i prawie wodotryskiem. Musisz mi tylko obiecać ze będziesz o niego lepiej dbała niż dotychczas.
Jess się roześmiała.
- Masz to jak w banku. Postaram się być za 20 minut, akurat jestem na mieście.
- Dobra czekam.

Złapała taksówkę i pojechała do warsztatu. Chociaż jedna dobra rzecz. Humoru nie popsuł Jess nawet słony rachunek jaki musiała zapłacić przy odbiorze. Warto jednak było. Samochód przyjemnie mruczał kiedy wyjechała na ulicę.
Skierowała się do dobrze jej znanego już kościoła.
Nic się nie zmieniło, tylko posągi aniołów przykryte czapami ze śniegu nie wpatrywały się w ludzi świdrującym spojrzeniem.
- Zaczynam mieć obsesje na tym punkcie – pomyślała Jess. – ostatnim razem miała wrażenie jakby wszystkie oczy posągów były zwrócone na nią.
Wzdrygnęła się na myśl o wydarzeniach jakie rozegrały się kiedy ostatni raz odwiedzała ten kościół. Monstrum podające się za „Tarociarza”, a kilka minut później Red Hook i wszystko się skończyło, albo było tylko początkiem czegoś jeszcze gorszego.
Wokół panowała cisza.
Jess weszła do kościoła. Przy ołtarzu krzątała się jakaś starsza kobieta.
- Przepraszam gdzie znajdę proboszcza.
- Na zakrystii komunie przygotowuje – wskazała drzwi po prawej stronie ołtarza.
- Dziękuję – Jess skierowała się w tamtą stronę.
Kiedy weszła zobaczyła starszego mężczyznę w sutannie pochylonego nad jakimś dziwnym urządzeniem.
- Dzień dobry, szukam księdza Voora, powiedziano mi, że tu go znajdę.
Mężczyzna odwrócił się.
- Księdza Voora nie ma – odparł
- A kiedy wróci, musze z nim porozmawiać.
- Nie wróci.
- Jak to nie wróci, co ksiądz przez to rozumie. Coś się stało?
Ksiądz przyglądał się Jess podejrzliwie.
- Kim pani jest i po co chce pani z nim rozmawiać.
- Przepraszam, nie przedstawiłam się – poczuła się skarcona jak w szkółce niedzielnej – Nazywam się Jessica Kingston, jestem detektywem w Wydziale Specjalnym. Znam księdza Voora od jakiegoś czasu. Pomagał mi przy jednej ze spraw, które prowadziłam. Chciałam go odwiedzić i porozmawiać.
Starszy mężczyzna pokiwał głową.
- Proszę usiąść – wskazał krzesło koło stołu na którym pracował – Księdza Voora nie ma już od 2 miesięcy. Ja przejąłem po nim parafię. Nie powinienem tego pani mówić, ale ksiądz oszalał. Nie wróci już do parafii.
- Jak to oszalał, co się stało?
- Nie znam szczegółów nie było mnie przy tym, przyjechałem kiedy księdza Voora już tutaj nie było.
- Co się z nim stało, żyje? – Jess nie mogła usiedzieć w jednym miejscu. Zaczęła chodzić po pomieszczeniu.
- Tak, żyje, ale pozostanie w szpitalu w zamknięciu.
- Gdzie go hospitalizują, można go odwiedzać
- Klasztor Świętej Róży, Nowy York dolina rzeki Hudson.
- Dziękuję bardzo. Do widzenia – Jess prawie wybiegła z kościoła.
Wsiadła do samochodu i wyjęła laptopa. Wpisała do wyszukiwarki nazwę klasztoru.
Klasztor pod wezwaniem Świętej Róży okazał się być klasztorem żeńskim, przy którym znajdował się szpital i hospicjum. Siostry zajmowały się w nim przypadkami osób niestabilnych psychicznie.
- Osoby niestabilnie psychiczne – Jess uśmiechnęła się pod nosem – ładnie powiedziane. Idealnie bym tam pasowała.
Wpisała w GPS-a adres klasztoru. Czekała ją 40 minutowa przejażdżka na peryferie Nowego Yorku.
Wyjęła telefon i wybrała numer Cohena.
- Voore oszalał jakieś 2 miesiące temu. Jest w szpitalu przy Klasztorze Świętej Róży. Jadę zobaczyć czy uda mi się z nim porozmawiać – nie dała Cohenowi dojąć do słowa.
- Dobrze, uważaj na siebie – stwierdził krótko.
Jess ruszyła.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)
Suriel jest offline  
Stary 05-01-2011, 14:46   #44
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=jwan7FdbENc[/MEDIA]

Spojrzał na swoje dłonie, nie było na nich żadnych otarć ani zaczerwienień, nie bił jej chyba, ale na pewno mocno przydusił. Z zaskoczoną miną patrzył jak prostytutka z przerażeniem zabiera swoje rzeczy i wybiega z pokoju. Totalna dziura, tanie meble, rozpadające się łóżko, podobnie jak i cały ten motel. Przejechał palcami po twarzy, skrzywił się kiedy nieco go zapiekło, jego towarzyszka najwyraźniej go podrapała i stąd właśnie wzięła się krew. W ciszy wciągnął na siebie niedbale ubranie, odznaki i pistoletu nie było, zapewne zostawił je w domu nim wyruszył na eskapadę.

Przesadził z alkoholem i był z tego powodu wściekły, w dodatku w głowie miał pustkę, za każdym razem, kiedy starał się przypomnieć co robił przez noc, oczywiście poza rzeczami wiadomymi, przed oczami stawała mu ta zakrwawiona toaleta, z której chciał się wydostać. Do tego jeszcze kobiecy krzyk...

Poprawiał zegarek, gdy wreszcie zauważył recepcje, stał przy niej jakiś leniwy Afroamerykanin, który najwyraźniej głęboko gdzieś miał cały świat i nie miał ochoty zwracać uwagi na detektywa. Baldrick podszedł do kontuaru, dopiero teraz zobaczył, że jedno z oczu mężczyzny jest szklane, ależ znalazł sobie miejsce na spotkanie prostytutką, musiał być już mocno otumaniony. Nacisnął bezczelnie na dzwoneczek po czym pstryknął jeszcze palcami przed twarzą recepcjonisty.

- Cześć - rzucił, murzyn spojrzał na niego twardo, lecz nie odezwał się - Mówisz po angielsku brachu?

- Czego kurwa chcesz, kolo? - Miał gruby, znudzony głos, ale wyglądał jakby w każdej chwili mógł wyrżnąć butem prosto w twarz podstarzałego detektywa.

- Pamiętasz kiedy tu przyszedłem? Prowadzisz jakiś...
- zaczął z wątpliwościami - spis, czy coś takiego?

- Nieeeee.
- Wylewności nie można było mu odmówić, zapału do roboty również, pewnie gdyby mógł spędzałby ten czas z jakimiś paniusiami albo na siłowni.

- A tą dziwkę co ze mną była kojarzysz, brachu? - rzekł Terrence mocno akcentując ostatnie słowo.

- Nie - odpowiedział, tym razem było już jednak widać, że aż się gotuje, mięśnie miał napięte i pewnie sekundy dzieliłyby go od uderzenia, gdyby detektyw go sprowokował bardziej.

- Dobra, nie męcz się, już idę
- machnął ręką i wyszedł.

Był wczesny ranek, a Baldrick właśnie zorientował się, że znajduje się w Hell's Kitchen, w dodatku jakaś na prawdę nie przyjemna część. Bez odznaki ani spluwy nie mógł zgrywać tutaj ważniaka. Ludzi na ulicach było niewielu, podobnie było zresztą z taksówkami, ale jakoś udało mu się jedną złapać. Kurs do domu, a właściwie do apartamentu syna. Na miejscu zdołał się jedynie przebrać i wziąć prysznic, po czym zebrał leżące na stoliku materiały z pracy i pojechał na spotkanie z Emilie. Plastry poprzyklejał sobie na twarz już w środku kolejnej taksówki.

***

Kiedy przyszedł ona już na niego czekała, Van Der Askyr miała jeszcze 30 minut do rozpoczęcia pracy, a to było aż nadto czasu by spokojnie porozmawiać. Dziwnie się trochę przy niej czuł, wpływała na niego i to nawet bez durnych wizji od de Sade. Mógłby nawet śmiało przyznać, że nieco się za nią stęsknił, a może chodziło raczej po prostu o tęsknotę za tym typem człowieka? Nad wyraz bystrego i świadomego, w szpitalu byli jedynie inteligenci, którzy przepisywali ludziom, o których praktycznie nic nie wiedzieli, leki, o których również nie mieli pojęcia.

Wziął sobie kawę z automatu i zajął miejsce na przeciwko Van Der Askyr, jej inteligentne i czujne spojrzenie spoczęło na jego oczach, stara dobra Emilie, nic się nie zmieniła. Było w niej jednak i coś nowego, chyba pierwszy raz udało mu się zobaczyć ją zdenerwowaną, niby nic, mała zmarszczka na czole, ale mówiło to Baldrickowi więcej niż tysiąc słów. Uśmiechnął się, chyba nawet prawdziwie, a następnie napił się łyka kawy. Świństwo z automatu było paskudne mimo to odsunął kubek od ust dopiero po chwili.

- Co u ciebie słychać Emilie? - spytał uprzejmie.

- To przedmiot śledztwa? - odrzekła bez zastanowienia, na jej młodej twarzy wykwitł delikatny, wredny uśmieszek, który jednak chwilę później całkowicie zniknął - Słyszałam że był pan ranny. To straszne.

- Ryzyko wkalkulowane w bycie gliną - odparł wyciągając plik papierów.

- Niemniej jednak straszne - stwierdziła swym ulubionym tonem, może udawała troskę, może rzeczywiście się martwiła, to nie było istotne - Mógł pan zginąć, a to byłaby niepowetowana strata dla nowojorskiej policji.

Słodziła mu jak jakaś super fanka, ale Baldrick dostrzegał w tym oczywiście więcej, to prawdziwie przesłanie. Miał coś powiedzieć, gdy zorientował się, że jego sokole oko znów chce mu coś przekazać, powietrze za dziewczyną zaczęło lekko falować i rozmywać się. Przez kilka sekund wpatrywał się w to zjawisko, a następnie ponownie skupił swoją uwagę na Emilie.

- Wiem
- przytaknął dosadnie jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie - Ale nie z tego powodu się tutaj spotkaliśmy.

Teraz wyraźnie dostrzegał już aurę, podobnie jak wtedy przy pani doktor, poświata wokół Emilie była zimna niczym lód, zabarwiona lekko na kolor błękitny, w jej środku zaś wirowały ciemne spirale.

- Proszę zatem pytać. Pamiętam pana lekcję z września. Pan pyta, ja odpowiadam -
powiedziała wyrywając go z transu.

- Powróciłem, dokończę sprawę... i uwielbiam twoje podejście.

- To chyba nie było pytanie, więc milczę.

- Na początek, wszystko w porządku? Wyglądasz jakbyś była czymś zdenerwowana. Może wolisz żebyśmy to przełożyli?
- Tym razem każdy kto lepiej znał Baldricka wyczułby, że jedynie udaje sympatycznego gościa.

- Nie. Niech pan pyta. Wczoraj asystowałam w odejściu. Ten dzieciak był tutaj tak długo, ze stał się częścią fundacji - powiedziała z nieudawanym smutkiem - Jestem nieco przybita. Ale jeśli mogę w czymś pomóc, pomogę.

- W porządku. Może wydać ci się to nieco dziwne, ale spójrz
- położył przed nią gazetę i wskazał palcem na jej sobowtóra - Możliwie, że to ktoś z twojej rodziny? Podobieństwo jest znaczne, żeby nie rzec ogromne.

- Raczej nie. Byłam jedynaczką, a moja matka... nie miała więcej dzieci. Wychowywał mnie ojciec. Lekarz. Ale zapewne już pan to sprawdził.

- Ta pauza, coś się stało? Nie chcę być wścibski, ale był jakiś powód przez który nie mogła zajść w ciąże? -
Nie powinien poruszać tego tematu, nie był on związany ze sprawą, ale górę wzięła wrodzona ciekawość.

- Nie żyje. Popełniła samobójstwo - powiedziała spokojnie.

- Wybacz.

- Nie ma sprawy, detektywie. Pogodziłam się z jej śmiercią.
- Nie wyglądała jakby kłamała, być może rzeczywiście dawno już przestała wylewać łzy. Teraz wiedział już dlaczego Emilie właśnie taka jest, twarda i nieustępliwa, a przecież takie zdarzenie mogłoby nie jedną osobę doprowadzić do załamania.

- Wróćmy w takim razie, czy po tym jak śledztwo zostało zamknięte ktoś jeszcze kontaktował się z tobą? Wypytywał o Annie? Może jacyś agenci.

- Tak. Oczywiście. Kilka razy. Nie tak uprzejmi i czarujący jak pan detektywi.
- Baldrick skomentował to jedynie małym uśmieszkiem, następnie dziewczyna opowiedziała o kilku z nich potwierdzając wersję opisaną w zapiskach zamykających śledztwo.

- A ktoś z poza wydziału? - spytał wpatrując się jak jej twarz zaczyna lśnić, jakby pod skórą ukryte było jakieś źródło światła, które z każdą chwilą napędzało kolejne, dziwaczne myśli detektywa.

- Tylko w sprawie samobójczego skoku kolegi.

- Pamiętasz jak wyglądał? -
rzucił nieco rutynowo.

- Nie bardzo
- odparła - W mundurze.

- Chciałbym żebyś coś zobaczyła Emilie, nie będzie to przyjemny widok, ale może znasz te osoby.-
Podał jej zdjęcia ostatnich ofiar.

- Niestety nie znam tych dzieci - odpowiedziała szybko, choć niezbyt przekonująco.

- Jesteś pewna? Może kogoś ci przypominają? Pytam, bo część poprzednich ofiar należała do owieczek ojca Browna, może i tym razem tak jest?

- To jeszcze dzieci
. - Jej ton znów zdradził troskę, choć zachowała kamienną twarz - Nie znam żadnego z nich... Czy one... one... Nie żyją?

- Niestety. -
Zebrał zdjęcia oraz gazetę ze stołu i powoli zaczął wstawać - W porządku Emilie, to wszystko, gdybyś sobie coś jednak przypomniała, cokolwiek, będę wdzięczny jeśli zadzwonisz.

- Dobrze -
powiedziała pozostając na swoim miejscu, podczas gdy on ruszył w kierunku wyjścia.

***

Musiał się dowiedzieć co robił poprzedniego dnia, ale nie miał pomysłu jak do tego dojść, istniała marna szansa, że coś na ten temat mógł wiedzieć jego syn, lecz mocno w to wątpił. Poza tym póki co musiał zająć się pracą, na głowie miał przecież śledztwo właściwe oraz to poboczne dotyczące Alvaro. Odrzucił od siebie wizje z zakrwawioną toaletą oraz aurą otaczającą Emilie, nie mógł ich ignorować, ale póki nie potrafił zrozumieć ich natury, samo myślenie nad nimi również nie wiele by mu pomogło.

Taksówkarzowi kazał zabrać się na komendę, miał zamiar pokazać się tam na moment, dowiedzieć się czy dotarły już jakieś dodatkowe materiały dotyczące zbrodni, a następnie udać się do szpitala, w którym to miało miejsce tajemnicze zniknięcie Alvaro.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 06-01-2011, 00:05   #45
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Rafael Jose Alvaro


Znów sypał śnieg.

Leniwie. Nieśmiało. Białe płatki wirujące w porywach lodowatego wiatru hulającego pomiędzy wysokimi budynkami.
Wybrany przez Zdradzonego kościół leżał blisko Centrum. Nie opłacało się jechać metrem, ani innym środkiem transportu.

Do piątej pozostało jeszcze sporo czasu, jednak obliczyłeś sobie, że zjesz jeszcze coś po drodze. Na zaspokojenie tego mniej intensywnego głodu wybrałeś jedną z wielu knajpek rozsianych po ulicy. Ta należała do sieci popularnych w Wielkim Jabłku fast foodów. Jajka sadzone, frytki, hamburgery, hot – dogi – proste, niewyszukane i szybko podane żarcie, dzięki któremu amerykanie zyskali sobie opinię największych grubasów na świecie.

Zamówiłeś ciepłą kawę i coś do jedzenia i czekając na realizację zlecenia oglądałeś ciekawie wnętrze knajpki.

A propos amerykańskich grubasów.

Jeden z nich siedział niedaleko ciebie wygodnie rozwalony na szerokiej ławce. Był białym mężczyzną o ogolonej na łysko głowie i ważył przynajmniej dwieście kilogramów. Szeroki płaszcz zimowy, który nosił kompletnie nie maskował jego tuszy. Grubas pałaszował z apetytem gigantyczną porcję frytek dosłownie utopionych w keczupie.
Coś w nim, oprócz tuszy, zwracało twoją uwagę i budziło silny niepokój.

Tłuścioch jakby poczuł na sobie twoje spojrzenie. Zerknął bowiem w twoją stronę i uśmiechnął się szeroko, pokazując wypełnione na pół przeżutymi frytkami i keczupem usta. Wyglądał teraz jak tłusty drapieżnik, który właśnie odgryzł kęs z ciała upolowanej ofiary. Coś w nim było bardzo, ale to bardzo nie w porządku.

Nie miałeś jednak czasu by się nad tym dłużej zastanawiać.
Gwałtowny krzyk jakiejś kobiety zwrócił twoja uwagę na trzech kolejnych gości. Z gatunku tych nieproszonych.

Zamaskowani kominiarkami. Jeden uzbrojony w ciężkie magnum z którego mierzył do kasjerów krzycząc, by opróżniał kasę i nie szczędząc przy tym wulgaryzmów. Drugi z bandziorów stanął przy drzwiach. Też miał broń. Pistolet maszynowy UZI z którego mierzył w najbliższych ludzi. Trzeci zbir – uzbrojony w obrzyna – rzucił worek w stronę stolików i krzycząc

- Zegarki, portfele, karty kredytowe, biżuteria, Kurwa! Szybko bo was zajebię! Ruszać się czarne suki!

Znając życie, czwarty bandzior czekał w samochodzie na swoich kumpli. Na pewno nawalili się narkotykami, by wpaść na genialny pomysł obrobienia fast – fooda w biały dzień. No i trafiło na ciebie.
Ameryka!

Kraina szczęścia i możliwości. Spojrzałeś na grubasa. Uśmiechał się drapieżnie. Lecz ta drapieżność była tylko w oczach. Usta nadal wypełniały rozmemłane z keczupem frytki .Czy ci się wydawało, czy on właśnie do ciebie mrugnął.



Terrence Baldrick


Na Wydziale Specjalnym panował niezwykły ruch. Z waszego zespołu był tylko Cohen, który siedział pogrążony w lekturze jakiś dokumentów. Przy biurku Jess dostrzegłeś stojący kubek. Przechodząc dotknąłeś go palcami. Był ciepły, więc policjantka musiała jeszcze niedawno pracować w tym miejscu.

- Baldrick – głos „Piguły” zatrzymał cię w pół drogi do biurka. – Do mnie!

Tak. Świetnie. Zacznie się od jakiś głupot.

- Przydzielam ci nową partnerkę. jak tylko upora się ze swoimi sprawami, dołączy do ciebie. Masz ja wprowadzić w śledztwo. Wprowadzić. Jasne.

Ostatnie nie było pytaniem.

- Jadę do New City – zakomunikowałeś szefowi. – Masz te nakazy?

Strepsils bez słowa podszedł do swojego biurka i położył je przed tobą. Dwa nakazy.

- Sprawę masz uzgodnioną z miejscową policją. Jedź na tamtejszy komisariat. Czeka tam na ciebie aspiranta Jornensen. Będzie twoim przewodnikiem. Jeśli potrzebujesz samochodu, jeden jest do twoje dyspozycji. Idź na służbowy parking.

Trzeba było przyznać, ze Strepsil działał konkretnie.

- Chcę cię tutaj widzieć o trzeciej. Jasne.

Spojrzałeś na zegarek. Była dziesiąta. Dojedziesz tam w około półtorej godziny, będziesz musiał wyjechać koło pierwszej, najdalej w pół do drugiej. Pozostaną góra dwie godziny na załatwienie spraw. Powinno wystarczyć. Tym bardziej że trop nie był chyba, aż tak ważny dla sprawy. Po drodze zgarnąłeś jeszcze teczkę z kserokopiami z raportów pozostałych członków zespołu. Niedużo tego, ale i tak zapowiadało się na ciekawą lekturę. Rzuciłeś jeszcze okiem na Cohena i skierowałeś się do windy.

* * *

Droga poza miastem była dość trudna. Śliska nawierzchnia i nawiewany z pobocza śnieg powodował, że musiałeś jechać wyjątkowo wolno. Ponadto szosa była wąską „dwupasmówką” często przecinającą lasy i zakrętami omijającą cieki wodne. Latem pokonałbyś tą odległość w niespełna godzinę, lecz zimą potrzebowałeś więcej czasu.

New City okazało się być położonym na bocznej drodze zadupiem. Kilkadziesiąt domów. Kilka tysięcy mieszkańców i jeden posterunek, którego nie dało się przeoczyć. Zaparkowano przed nim policyjny radiowóz a ulepiony na podjeździe bałwan został sprayem pomalowany w policyjny mundur.
Szpitala też nie dało się przeoczyć. Stał kawałek dalej. Ulepiony obok bałwan miał na kulistej głowie czepek pielęgniarki.

Przypomniałeś sobie zrobione przed wyjazdem notatki. Rob Sarren – lekarz, który podpisał akt zgonu. Aspirantka Jornensen – przewodnik z tutejszego posterunku.

Spojrzałeś na komórkę. Przynajmniej był zasięg.



Jessica Kingston


Droga do klasztoru Świętej Róży nie była daleka, a odpowiedni służby oczyściły ją ze śniegu.
Droga prowadziła wzdłuż rzeki Hudsona, aż do pierwszych wzniesień Creskill. Urokliwa okolica, która latem ściągała chętnych na odpoczynek mieszkańców metropolii. Zimą nie mniej urokliwa, służąca jako miejsce rekreacji – trasy narciarskie zarówno leśne, jak i typowe zjazdowe.

Lokalizację klasztoru znałaś dość dobrze. Wzniesiono go na wzgórzu z którego rozciągał się oszałamiający widok na rzekę Hudson. Rozległy kompleks zabudowań klasztornych otoczony bielą ośnieżonych pól. Jedyna droga dojazdowa była dość kręta i oblodzona, więc zmuszona byłaś jechać nie szybciej niż kilkanaście mil na godzinę.

W końcu jednak zatrzymałaś samochód na sporych rozmiarów parkingu przed główną bramą rozległego terenu klasztoru. W oddali widziałaś wysokie wieże nowojorskich drapaczy chmur otoczone mgiełką smogu, a w dole szeroką wstęgę rzeki pokrytej pokruszonymi kawałkami kry. Wyglądający z tej odległości jak zabawka lodołamacz płynął dalej buchając parą z komina pomalowanego w czerwone i białe pasy.

Kiedy szłaś przez śliski parking miałaś wrażenie, ze obserwują cię paciorkowate oczy wron siedzących na bezlistnych konarach pobliskich drzew. Oczywiście była to niedorzeczna myśl, lecz nie mogłaś się jej pozbyć.

Po chwili dzwoniłaś już do drzwi. Kwadrans później młoda i dość ładna zakonnica prowadziła cię ośnieżonym dziedzińcem do miejsca, które wyglądało jak pensjonat dla starszych ludzi.

Chłodne wnętrze, ale przyjemnie urządzone, od razu sugerowało dom wariatów. Tych łagodnych, dla których istniała jeszcze szansa.
Starszy duchowny wysłuchał twojej prośby i bez słowa zaprowadził cię do jakiegoś pokoju w korytarzu po lewej.

- Ojcze Voora, ma pan gościa – zapukał i nie czekając na odpowiedź otworzył drzwi. – To policjantka.

Pokój do którego cię wprowadził był nieduży i czysty. Utrzymany w tonacji bieli i jej różnych odcieni. Mebli nie było dużo – wąskie łóżko, szafka, nieduża komoda i mały telewizor. Ksiądz Voora siedział plecami do was, na brzegu lóżka, wpatrzony przez okno na rzekę Hudson. Był ubrany w białą koszulę i czarne spodnie i marynarkę.

- Nie jest groźny – zapewnił szeptem duchowny.

Zwróciłaś uwagę na ścianę po przeciwnej stronie do łóżka. Prawie w całości pokrywały ją bazgroły. Coś co wyglądało jak znaki okultystyczne, fizyczne i matematyczne równania, fragmenty z Biblii najwyraźniej wyrwane z kontekstu oraz bliżej nieokreślone grafiki. Przy odrobinie wyobraźni można było dopatrzyć się w nich zarówno budynków, jak i jakiś postaci. Na widok jednego z motywów poczułaś dreszcz – wyraźnie widać było drzwi, które śniłaś dzisiejszej nocy.

- Odejdź - powiedział Voora nie odwracając się.

- To ja, Jessica Kingston – powiedziałaś łagodnie. – Pamięta mnie ksiądz.

- Odejdź – powtórzył i odwrócił twarz, a ty mimowolnie zacisnęłaś zęby z przerażenia.

Znaczna część twarzy Vorry pokryta była okropną oparzeliną. Zrogowaciała skóra nachodziła na nadal żywe rany. Jedno oko było pokryte mlecznym bielmem, za to drugie patrzyło na ciebie przytomnie lecz zarazem z uporem, którego nie da się łatwo skruszyć.

- " Tak mów do Aarona: - powiedział Voora spokojnym, wyzutym z emocji głosem - Ktokolwiek z potomków twoich według ich przyszłych pokoleń będzie miał jakąś skazę, nie będzie mógł się zbliżyć, aby ofiarować pokarm swego Boga. Żaden człowiek, który ma skazę, nie może się zbliżać - ani niewidomy, ani chromy, ani mający zniekształconą twarz, ani kaleka, ani ten, który ma złamaną nogę albo rękę, ani garbaty, ani niedorozwinięty, ani ten, kto ma bielmo na oku, ani chory na świerzb, ani okryty liszajami, ani ten, kto ma zgniecione jądra. Żaden z potomków kapłana Aarona, mający jakąś skazę, nie będzie się zbliżał, aby złożyć spalaną ofiarę Panu. On ma skazę - nie będzie się zbliżał, aby ofiarować pokarm swego Boga. Jednakże wolno mu jeść pokarm swego Boga, zarówno święty, jak i najświętszy. Tylko nie będzie podchodził do zasłony i nie będzie się zbliżał do ołtarza, bo ma skazę. Nie będzie bezcześcił moich świętości, bo Ja, Pan, jestem tym, który je uświęca! "

To musiał być cytat z Biblii.

- Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli...

To mówiąc Vorra ponownie odwrócił się do widoków za oknem.

- Nie rozmawia z nikim – wyjaśnił starszy zakonnik. – Od wielu tygodni. Przemawia tylko w ten sposób. Cytatami z Pisma Świętego wyrwanymi z kontekstu. Nie wiemy co mu się stało, ale ślady na jego twarzy to ... On je... On je sam sobie zrobił. Wylał na siebie coś łatwopalnego i przyłożył zapałkę. Na oczach całej wspólnoty kościelnej, podczas mszy. Tylko szybka pomoc wiernych uratowała mu życie.




Claire Goodman



Dzień wcześniej – późne popołudnie.



Co czuje człowiek, który widzi, jak owoc jego prawie półrocznej pracy jest deptany butami tak zwanej sprawiedliwości? Co czuje, kiedy słowa kolegów „dobra robota” zmieniają się w brzmiące śmiesznie „nieuzasadnione użycie broni”.
Nieuzasadnione! Też coś!
Złapałaś kolesia zwanego „Brzytwiarzem”, który w przeciągu niespełna roku, napadł i zgwałcił ponad trzydzieści kobiet. Dwanaście z nich okaleczył na całe życie, a trzy posłał na tamten świat dając im troszkę za dużo cięć swoim ulubionym narzędziem – fryzjerską brzytwą od której wziął swój durny pseudonim. Nie to, że zabił te kobiety. One same zrobiły to za niego – popełniły samobójstwo, jak tylko dotarło do nich, co się z nimi stało. Ciebie też próbował pociąć, ale trafiła kosa na kamień i skończył z czterema kulami w ciele.
Cóż. Może troszkę dałaś się ponieść, lecz sukinsynowi należało się.

A teraz patrzyłaś na to, jak – dzięki sprytnemu prawnikowi – Christopher Torg wymyka się sprawiedliwości i wysokiej karze. Miałaś ochotę cisnąć puszką z piwem w ekran telewizora, na którym obserwowałaś proces, a w zasadzie jego zakończenie. Nie miałaś czasu na nim być. Czekały inne sprawy. Kończyłaś właśnie tego seryjnego zabójcę staruszków, którego prasa ochrzciła pseudonimem „Pielęgniarz”. Facet zakradał się do mieszkań starszych, samotnych ludzi i okradał ich wcześniej wstrzykując truciznę. Zabił przynajmniej siedemnaście osób, lecz już mieliście go na widelcu.

Spojrzałaś po raz ostatni na uśmiechniętą gębę zadowolonego z wyroku „Brzytwiarza”, którego straż więzienna wyprowadzała przez drzwi dla skazańców i zmięłaś w ustach ciężkie przekleństwo. Pół roku pracy poszło się walić na ryj!

24 lutego 2012 r


Poranne korki w Nowym Yorku nie tylko zimą są codziennością, lecz dla kogoś poruszającego się na motocyklu, to tylko nieco trudniejsza trasa na wymijanie unieruchomionych aut i przeciskanie się pomiędzy lusterkami i pośniegową breją.

Dotarłaś na komendę o czasie. Zaraz po wejściu do Wydziału Specjalnego doszły cię wieści, że trójka waszych kumpli – rannych pól roku temu w akcji pod Red Hook – wróciła do pracy. Ten szuja – Ted Kozlowsky – twój partner, nalegał, że wisisz pięćdziesiątaka, bo ludziom z Wydziału zachciało się rekonwalescentom kupić jakieś powitalne upominki. Kawę, wódkę, sweter i kamizelkę kuloodporną. Ślicznie.

Siadłaś za biurkiem zabierając się za papierkową robotę – wypisanie stosownych raportów praktycznie zamykających sprawę „Pielęgniarza”. Psychol pozostawiał po sobie tyle śladów, że sam zakładał sobie kajdanki na ręce. Walkę z dokumentami przerwał ci „Piguła” – szef Wydziału.

- Goodman – Strepsils jak zwykle był konkretny. – Do mnie.

Chwilę później siedziałaś już wpatrzona w jego toporną twarz boksera będącą maska dla naprawdę bystrego umysłu.

- Słuchaj, Goodman – powiedział, kiedy tylko zajęłaś swoje miejsce. – Dobra robota z tym Brzytwiarzem, tylko następnym razem strzelaj tak, by się jeden świr z drugim nie wykaraskał. Bo tak, to sama widzisz. Wiem, że masz mocne dowody na „Pielęgniarza” dlatego do południa przekaż sprawę Mayersowi i Kozlowskyemu. Oni zamkną gnojka. Ty dostajesz nowy przydział. I bez protestów. Po prostu sprawa jest ważna, dotyczy zabójstw dzieci, a wiesz jak prasa na to reaguje. Wczoraj jeden z funkcjonariuszy prowadzących temat oberwał, drugi zachorował jakoś poważnie, a czas goni i potrzebne jest wzmocnienie zespołu. Ty dostajesz więc „Tarociarza”, a twój dotychczasowy partner dokończy sprawę „Pielęgniarza”. Poradzi sobie. Zapoznaj się z teczką, którą dla ciebie przygotowałem. Pogadaj z resztą zespołu. Będziesz partnerką słynnego Baldircka, więc przygotuj się na jego docinki. To śliski gnojek o niewyparzonym języku i manierach gówna w betoniarce, lecz przy tym doskonały funkcjonariusz. Naprawdę dobrze wykonuje swoją pracę. Poza tym w sprawie robią Kingston, Cohen i nowa Mayers. Powodzenia.

- Ale ... – zaczęłaś.

- Nie ma żadnego ale, Goodman. Bierz teczkę i zapierdzielaj do roboty. I przyślij tutaj Kozlowskyego.

Rozmowa była zakończona. Wyszłaś z gabinetu niosąc w rękach sporą teczkę sprawy. Spojrzałaś na numer operacyjny „Tarociarz sprawa nr 6606”. W dziwny sposób miałaś poczucie, że trzymasz w rękach coś, co okaże się bombą.

W życiu jednak nie przypuszczałaś, co czeka na ciebie i przez co będziesz musiała przejść. Gdybyś wiedziała, zapewne w tym momencie rzuciłabyś w odznakę i uciekła jak najdalej od Nowego Yorku.


Patrick Cohen

Miasto lśniło zachęcającymi neonami i informacjami o wyprzedażach. Tłumy ludzi przewalały się ulicami, niczym wezbrana rzeka. Miejski zgiełk, na który do tej pory nie zwracałeś uwagi teraz przyprawiał cię o ból głowy. Brzmiał jak szum wielkiego ula. Gniazda pełnego rojących się owadów.
Zapewne tym byliście dla waszych strażników. Zwykłym robactwem. Istotami, nad których losem zastanawiali się jedynie nieliczni. Odpowiednik piekielnych entomologów. Mało pocieszająca myśl.

Kiedy wjeżdżałeś na szczyt Empire State Building, z którego doskonale widać było panoramę całego NY, otoczony przez roześmianych, pełnych napięcia i emocji zwiedzających miasto turystów, twoje myśli znów powędrowały w sferę snów i rozważań na temat tego, co przyprawiało o cierpnięcie skóry.

Z wysokości sto drugiego piętra, czyli prawie trzystu osiemdziesięciu metrów. Miasto wyglądało oszałamiająco. Miliony świateł, tysiące budowli, setki tysięcy pojazdów w dole. Zimny wiatr smagał szczyt wysokościowca, niosąc ze sobą drobinki lodu, wyciskał z oczy łzy.

Widziałeś to! Red Hook! Pulsowało czerwienią prawie tak samo, jak malunek w pokoju Tashy. Ni to krew, ni światło w jej barwie, rozlewało się – podobnie jak na malowidle – po ulicach i okolicy, niczym tkanka nowotworowa atakująca świetlisty organizm. Twoja wizja trwała ledwie kilka sekund, ale była przerażająca w swej wymowie. Jakby magazyn był otwartą raną, przez którą nadal wypływało coś. Coś nienaturalnego i złego.

- Nic panu nie jest? – jakiś nieco wystraszony kobiecy głos wyrwał cię z zamyślenia.

Tak podobny do głosu Natashy, że aż powróciłeś do rzeczywistości gwałtownie. To nie była ona. W podobnym wieku, podobnej postury lecz nie ona.

- Odsuń się od niego – ostrzegł dziewczynę chłopak stojący tuz koło niej. – Może to zaraźliwie..

- Durny jesteś, Mark – ofuknęła go dziewczyna. – Tylko coś wleciało mu do oka. Krwawi panu oko – wyjaśniła patrząc na ciebie.

Dotknąłeś palcami powieki. Faktycznie, Na opuszkach pojawiła się krew.

Dziewczyna i chłopak szybko zawinęli się i oddalili od ciebie. Ty szybko skierowałeś się do najbliższej toalety dla zwiedzających. Przejrzałeś się w lustrze zmywając krew z twarzy. Oko nie wyglądało najlepiej. Jakby pękła ci w nim jakaś żyłka



Może jednak powinien na to zerknąć jakiś lekarz - okulista?

Ogarnąłeś swój wygląd i jechałeś windą w dół szybkim krokiem kierując się w stronę postoju taksówek. Pozostała druga część twojego rekonesansu. Red Hook.

* * *

W drodze do magazynu zadzwonił telefon z wydziału.
Oficjalnie posforowano cię o przydzieleniu kolejnego policjanta do sprawy Tarociarza. Wsparciem ma być Claire Goodman. Znałeś ją ze skłonności do dramatycznych rozwiązań. Niektórzy nazywali ją za plecami Grandem w spódnicy i żartowali, że gdyby ta para kiedyś miała dzieci, to wystarczyłby jeden taki bobas zamiast bomby zrzucony na Hiroszimę, by zakończyć wojnę.

Potem jednak dyspozytor przekazał ci, że na mailu masz informacje na temat farby i dyktafonu. Na twoją usilną prośbę funkcjonariusz poinformował cię, że obu zakupów dokonano w Wal Markecie na 129 ulicy. Transakcja kartą płatniczą! Już namierzają właściciela w banku, dane będziesz miał za kilkanaście minut.

W tej sytuacji zwiedzanie Red Hook wydało ci się nagle mało interesującą myślą. Czyżby jakiś debil faktycznie zapłacił kartą. A może nie zdawał sobie sprawy, jak łatwo policja może namierzyć taką transakcję. Jeśli tam, skąd pochodził nie było kart kredytowych, to by było nawet prawdopodobne.

Kierowany jakimś wewnętrznym przeczuciem mówiącym ci, że lepiej byś trzymał się z daleka od Red Hook w tym momencie kazałeś zawrócić kierowcy w stronę Komendy.

Kiedy wchodziłeś do biura złowiłeś okiem zajętą czytaniem dokumentacji Goodman.

- Nazywa się Frank Meuller – poinformował cię osobiście Strepsils. – Kartę ukradziono mu tego samego dnia. Zauważył brak jej i portfela dopiero późnym popołudniem. Facet jest pracownikiem koncernu farmaceutycznego Aesis. Z wykształcenia technik farmacji i ekonomista. Kazaliśmy mu zostać w biurze. Tutaj masz adres. Weź Goodman.


Mia Mayfair

Poranek był ciężki. Wstałaś z trudem czując przejmujący ból głowy. Cholera! Miałaś wrażenie, że od kiedy wylądowałaś w Nowym Yorku głowa boli cię nieustannie. Nie pomagają nawet codzienne porcje środków przeciwbólowych. A po większej dawce painkillerów będziesz łapała co piąte słowo i dostrzegała wszystko, jak przez mgłę.

Nie miałaś wyjścia. Wstałaś wzdrygając się pod wpływem chłodu i wyszykowałaś do pracy. Potem wykonałeś telefon do szefa informując go, gdzie masz zamiar się udać. Wezwałaś taksówkę, bo o prowadzeniu dzisiaj mogłaś zapomnieć, i w niecałą godzinę później byłaś na miejscu.

* * *

Szpital sprawiał wrażenie spokojniejszego niż wczorajszego wieczora. Nadal jednak był szpitalem i to samo z siebie przyprawiało cię o ciarki. Pokazałaś na dole odznakę i uzyskałaś informację na temat Waltera.

Piąte piętro. Cicha winda. Lśniący bielą korytarz. Kolejna wścibska pielęgniarka która pokazał ci kierunek.

Mały pokój. Przez szybę ujrzałaś łóżko i leżącego na nim Mac Davella. Wyglądało na to, że śpi. Obok niego siedziała kobieta i dwójka dzieci. Kobieta trzymała dłoń twojego partnera w swojej dłoni. Żona. Rozpoznałaś zdjęcie z akt sprawy i przypomniałaś sobie, że to ona znalazła w paczce pierwsze poćwiartowane zwłoki. Nieźle zaczęty tydzień, nie ma co.

Zawahałaś się czy wejść do środka i wtedy usłyszałaś szept.

- Chodź za mną...

Cichy, męski głos. Odwróciłaś się nerwowo, ale korytarz był pusty.

Na twoich oczach coś jednak się z nim działo. Tracił barwy i jakby pokrywał się dymem, mimo że nigdzie nie widziałaś jego źródła.

- Chodź – kolejny szept doleciał cię z dymu.
Ujrzałaś zarys sylwetki wśród tych szarych oparów. Wysokiej i niezwykle chudej.

- Chodź! – szept rozbrzmiał głośniej.

I wtedy to się zaczęło!

Gwałtowny jazgot dziecięcych i dorosłych głosów. Męskich i kobiecych. Chłopięcych i dziewczęcych. Kakofonia śpiewów, jęków, wrzasków bólu i krzyków oburzenia.

- To miasto umiera, Miya. – to był głos Yo’Billa. – Spierdzielaj stąd, mała. Póki możesz.

Ten ostatni szept podziałał na ciebie, jak kubeł zimnej wody.

I wtedy zorientowałaś się, że ktoś do ciebie coś mówi.

Podniosłaś wzrok ze zdumieniem konstatując, że siedzisz na ziemi, plecami oparta o ścianę.

- Nic pani nie jest? – to była pielęgniarka z mijanej wcześniej recepcji. Ta, która wskazywała ci kierunek. – Potrzebuje pani pomocy?
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 06-01-2011 o 10:34. Powód: bombom <lol>
Armiel jest offline  
Stary 08-01-2011, 00:48   #46
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
23 luty 2012

Wyszłam akurat z kuchni, z puszką schłodzonego Budweisera w dłoni. W moim ciasnym dwupokojowym mieszkaniu nic nie wydawało się proste, nawet przejście pięciu metrów. Lawirowałam jak cyrkowy linoskoczek między porozrzucanymi częściami garderoby, kartonami po pizzy, puszkami po piwach i stertami gazet, papierów i akt.
Na ekranie wyświechtanego odbiornika dostrzegłam znajomą gębę. Torg. Poszukiwania pilota zajęły mi dłuższą chwilę i kiedy wreszcie podkęciłam dźwięk i rozsiadłam się na kanapie zaczął do mnie docierać sens słów pieprzonej speakerki. Wymigał się... Sukinsyn wychodził sobie z sali sądowej, uśmiechnięty jak sam diabeł, w swoim nienagannym garniturku i drwiącym grymasem przyklejonym do ust.
Opróżniłam puszkę jednym niewyszukanym haustem i zmięłam ją w dłoni aż stała się bezkształtną aluminiową kulką. Cisnęłam ją do kosza ale odbiła się od ściany i wylądowała na środku salonu obok wielu zagubionych śmieciowych przyjaciół.
Gotowało się we mnie. Starałam się zapanować nad oddechem, rozstawiłam nogi w pozie mistrza tai chi i zaczęłam zataczać rękami leniwe uspokajające kręgi, tak jak zalecał mój instruktor.
Torg śmiał się ze mnie z ekranu.
Opanuj się, Claire. Namaste! – upomniałam się w myślach ale nogi same niosły w przód. - Kurwa, namaste!

Uniosłam telewizor i w napadzie niekontrolowanego szału chciałam cisnąć nim przez okno. Odbiornik utknął pomiędzy drewnianą futryną. Wtyczka ciągle tkwiła w gniazdku a na pierwszym planie miałam białe równe ząbki Torga.
Bam. Podkuty wojskowy but uderzył w bok telewizora i ten przesunął się kilka cali.
Bam. Bam. BAM!
- Spadaj Torg!
I spadł. Kineskop rozleciał się w drobny mak w zetknięciu z betonowym chodnikiem.
- Mogłaś mnie zabić! Głupia suka!
Czarnoskóry jegomość w przydużych gaciach łypnął na mnie z poziomu parteru. Wychylałam się z okna w samym staniku i z buńczuczną miną pokazałam mu środkowy palec. Już miałam czmychnąć z powrotem do cieplutkiego wnętrza czterdziestu metrów kwadratowych mojej luksusowej posiadłości kiedy usłyszałam jeszcze jazgot natręta.
- Głupia dziwka, zadzwonię po gliny.
Chwyciłam z szafki służbowego glocka i przymierzyłam w stronę frajera.
- Nie chcesz mi bardziej spierdolić tego dnia.
- Tak? - zaczął wymachiwać rękami jak małpa w zoo. - I niby co? Zastrzelisz mnie?
Pociągnęłam za spust i kula zniknęła w kupie śniegu nieopodal jego butów.
Dłużej nie pyskował. Śmignął w dół ulicy wzburzając za sobą tumany śniegu. Miałam nadzieję, że jednak nie zadzwoni po gliny. Ostatnie czego potrzebowałam to żeby mnie teraz zawiesili.

* * *
24 luty 2012

To był ciężki poranek. Suchość w ustach i ból głowy. Pamiętałam, że poprzedniego wieczora trochę przesadziłam. Wyszłam na parę browarów ale straciłam poczucie czasu. Przed oczami ciągle majaczył mi drwiący uśmiech Togra więc walnęłam kolejkę za kolejką żeby zresetować twardy dysk. Mogłam być z siebie dumna. Dopięłam swego bo dane zostały całkowicie wyczyszczone. Pamiętam jakiegoś przystojniaka, który stawiał mi tequilę a później... absolutny zwis systemu. Nie pamiętałam nawet jak dotarłam na swoje śmieci.
Na tarczy budzika magiczna 6:00 a.m. Z głośników ryknął ustawiony kawałek. Pobudka Claire! Faktycznie ostatnio popadłam w jakąś rutynę, czułam się jakbym utknęła w sidłach monotonnego snu i nie mogła wyrwać z jego sztywnych ram. Dni przepływały mi między palcami niby piasek. Zmieniały się tylko twarze podejrzanych i numery na teczkach akt sprawy.
Pobudka Claire...
Ale tak uroczo tkwić w sennej błogiej nieświadomości.


Zack de La Rocha, nieczuły na prośby mojego otępiałego mózgu, zawył mi wprost do ucha hipnotyzujące „Wake up”.


[media]http://www.youtube.com/watch?v=wauzrPn0cfg[/media]
Postanowiłam zignorować jego wrzaski ale sąsiedzi nie byli tak wyrozumiali. Zaczęło się, jak co dzień, walenie w ścianę i rozgwar w każdym bodaj języku używanym na tym świecie. Przysięgam, mieszkam w wieży Babel. Większości moich sąsiadów w ogóle nie rozumiem.

Trzepnęłam w guzik pauzy i zalała mnie na moment cisza. Zaraz jednak usłyszałam jakiś jęk i poczułam dłoń na moich gołych plecach.
- Claire, która godzina?
- Kurwa! - w okamgnieniu znalazłam się w pozycji siedzącej. - Ale mnie wystraszyłeś.
Faktycznie pikawa niebezpiecznie przyspieszyła, bo widzicie, nie do końca spodziewałam się gości we własnym łóżku. Rozpoznałam przystojniaka z baru i lekko wyluzowałam.
Nagle nabrałam rozpędu. W pośpiechu naciągnęłam na siebie skórzane spodnie i koszulę, nieco wymiętą i przesiąkniętą zapachem dymu i piwa. Nie żeby mi to przeszkadzało.
- Zatrzaśnij drzwi jak będziesz wychodził – mój uśmiech nie wyglądał przekonująco. Palec wystrzeli w przód i towarzyszyło mu zaciśnięcie powiek, które świadczyło o wybitnym skupieniu. - Rick, prawda?
- Mick – przystojniak przetarł twarz i rozejrzał się po mojej sypialni. Chyba poprzedniego wieczoru nie dostrzegł wszechobecnego bajzlu i teraz widok ten go zmroził. Albo zachwycił, zresztą nieistotne. Krajobraz mojego mieszkania zawsze robił na ludziach wrażenie.

W przelocie umyłam zęby, zgarnęłam broń i odznakę i zwyczajnie zwiałam. Miałam tylko nadzieję, że Rick jest na tyle rozsądny, że nie będzie na mnie czekał z kolacją kiedy wrócę zrypana po robocie. I że nie wpadnie na cudowny pomysł żeby posprzątać mi mieszkanie. Jeden tak zrobił, dacie wiarę? Gniewałam się. Oj, gniewałam...

* * *

Lubiłam Strpsilsa bo nie owijał w bawełnę. To nie było moją mocną stroną - czytanie między wierszami. Kiedy facet pytał mnie czy zadzwonię zawsze szczerze odpowiadałam „nie”. Nie rozumiem tego pieprzonego zakodowanego języka poprawności i uprzejmości. A Strepsils przynajmniej nie gadał szyfrem i chwała mu za to.


- Nie ma żadnego ale, Goodman. Bierz teczkę i zapierdzielaj do roboty. I przyślij tutaj Kozlowskyego.

Przysłałam Kozlowskyego. I z marszu zapierdzieliłam do roboty. Zresztą sprawa Pielęgniarza była już w finalnym stadium i musiałam zająć głowę czymś nowym. Żeby nie myśleć o Torgu bo w przypływie bezczynności najpewniej posłałabym mu kulkę między oczy i sama poszła siedzieć. Może nawet tak bardzo bym tego nie żałowała.

Tarociarz... Wielki stóg makulatury. Czy oni naprawdę sądzą, że ja to przeczytam przed Wielkanocą? Zapoznałam się ze sprawą odkąd ją reaktywowali. Nowe trupy, nowy początek. Rzuciłam jeszcze okiem na fotki podejrzanych i na raporty z Red Hook, gdzie ten pierdolnik osiągnął apogeum.
Skupiłam uwagę na wierszu. Dziwiłam się, że do tej pory nikt tego nie ruszył. Znawcą literatury jestem równie wybitnym co koneserem drogich win. Czyli wbrew pozorom w temacie się orientuję. Jednym i drugim. Owoce pierwszorzędnej, choć brutalnie przerwanej, zamorskiej edukacji.
Próbowałam wyłowić coś z tego rymowanego bełkotu ale tytuł wydał mi się najistotniejszy. Wykręciłam numer Mastroianiego żeby skonfrontować tok myślenia i po kwadransie dostałam spis trzech miejsc.
Zostały sprawy dzieci. Kazałam wrzucić ich do bazy danych pod kontem adopcji. To mógł być jakiś trop, choć oczywiście nie musiał. Zdałam się raczej na szczęście. Psi wypracowany instynkt.
Sprawa trzecia – graffiti. Z autopsji wiedziałam, że uliczni artyści bardzo cenią sobie własny styl i wyjątkowość. Każde graffiti jest zarazem ich podpisem. Jak taki Picasso. Nie sposób pomylić jego bohomazów z czyimiś innymi. Zeskanowałam fotkę oka i zadzwoniłam do mojej osobistej nowojorskiej princessy.
- Cześć Śnieżka. Sprawdź skrzynkę. Masz tam zdjęcie ściennego arcydzieła – fakt, ostatnie zabrzmiało nieco kpiąco. - Możesz podpytać kto jest autorem? Nie zawiedź mnie stary.

* * *
Długo jeszcze dumałam nad aktami kiedy zjawił się Cohen. Oznajmił, że z polecenia Strepsilsa zrobimy wspólne przesłuchanie. Nie znałam ich. Nikogo ze sprawy Tarociarza. Słyszałam tylko, że po Red Hook zdrowo zrypało im berety i zamknięto w jakimś hermetycznym ośrodku dla myślących inaczej. No ale skoro ich wypuścili to musiało im się polepszyć. Byłam nawet ciekawa Baldricka. Z partnerami w pracy układało mi się niezgorzej zaraz po tym jak każdy obsikał swoje terytorium i wyznaczył granice. Ale Baldrik ponoć miał niemożebny talent do wkurwiania ludzi. Namaste Claire. Jak dobrze, że jestem taką kurewsko opanowaną niewiastą.

No więc jak wspomniałam Cohen wyrósł nade mną jak Nazgul przed biednym zagubionym Frodem. Zerknęłam mimowolnie pod nogi żeby się upewnić, że ciągle mam na sobie buty. Ich śledztwo zaszło za daleko i nigdy na dobre nie rozgoszczę się w sprawie. Wystartowałam w maratonie kiedy reszta zawodników miała już za sobą parę okrążeń. Ale byłam upartym typem więc pozostawało odpalić trampki i rzucić się w wir wyścigu.
- Cześć Goodman. Miło cię znów widzieć – głos detektywa nie zabrzmiał najszczerzej - Zbieraj mandżur, jedziemy na przesłuchanie.
- Cohen - wyciągnęłam przez siebie dłoń i wyszczerzyła białe równiutkie ząbki w uśmiechu, który jednak nie dosięgnął oczu. - Od rana przeglądam papiery waszej sprawy. Znaczy, naszej sprawy - zaraz się poprawiłam. - Chciałabym obgadać parę kwestii jeśli nie masz nic na przeciw. Świadek może poczekać czy się nam kurewsko śpieszy? - przez cały czas żułam nerwowo wściekle różową gumę i teraz na koniec wypowiedzi w typowy dla siebie sposób wyciągnęłam ją z ust na długość łokcia i zaczęłam skrzętnie zwijać wokół palca.
- Mamy chwilę, póki Srepsils nie wypełni nakazów - rzekł z niesmakiem obserwując operację z gumą. - Resztę możemy obgadać po drodze. Zamieniam się w słuch.

- To najpierw wierszydło – guma okręcona wokół palca wskazującego wylądowała na powrót na moim języku. Wygrzebałam ze sterty porozrzucanych po biurku papierów ten z zapisanym wierszem i przesunęła Cohenowi pod nos. - „Szukaj tam, gdzie wskazuje wiersz, a znajdziesz piekielną karetę.” Pojęcia nie mam co sprawca miał na myśli. Najpierw sądziłam, że to karta Tarota, a co za tym idzie znajdziemy tam kolejną ofiarę. Jak mówi wujek Google w Tarocie żadna „kareta” nie figuruje. Co nie zmienia faktu, że świr daje nam wskazówki pewnie nie bez powodu. No ale do rzeczy... Wierszydło to „Pęknięty dzwon” Charlesa Baudelaira. Sam wiersz to wobec mnie mydlenie oczu. Najbardziej sugestywny jest sam tytuł. W Nowym Yorku są trzy pęknięte dzwony. Tu mam adresy – pokazałam Cohenowi zachlapany kawą skrawek papieru. - Jeden znajduje się w kościele Św. Mateusza, kolejne dwa to nazwa knajpy i teatru. Próbując wyłowić wątpliwy sens z całego bełkotu tego romantycznego żabojada obstawiłabym kościół. Choć pewnie warto sprawdzić wszystkie trzy lokacje, co Cohen? – z moich ust wystrzelił pękaty różowy balon, który na moment przysłonił mi większą część twarzy po czym pękł z hukiem. - Oczywiście jak tylko przesłuchamy twojego świadka. Czekam też na ewentualne kontropinie co do rymowanki.

- Brzmi z sensem. Piekielna kareta to czwórka ofiar i komplet czterech kart. Nie sądzę, by była w tym głębsza filozofia. - Cohen przez chwilę milczał, przypatrując mi się badawczo. Na upiornie wychudzonej twarzy, dziś dodatkowo upstrzonej przekrwionym okiem, pojawiło się coś, co od biedy można by uznać za uśmiech - Zróbmy inaczej. Ja się zajmę tym gościem od karty kredytowej i monitoringiem z WalMartu, ty weź sobie ze dwóch cyngli do pomocy i obejrzyj ten kościół. Coś jeszcze?

- W zasadzie jeszcze jedna sprawa. Szukaliście powiązań między ofiarami? Większość psycholi działa według jakiegoś wzorca. Sprawdziłam jedną rzecz, tak na czuja. Jedna z dziewczynek była wychowanką sierocińca. Chłopiec z kolei – zamieszałam w bałaganie na biurku by przeczytać z jakiejś mocno wymiętej stronicy – Jim Talbot... Wyczytałam, że jego rodzice są już w mocno zaawansowanym wieku. Pomyślałam, że albo pani Talbot na starość zaczęła brykać - zaśmiałam się do siebie ale za moment spoważniałam co kosztowało mnie nie mało wysiłku - albo, co bardziej prawdopodobne, nie ona jest biologiczną matką. Zdążyłam sprawdzić tego jednego chłopca w bazie i zgadnij jaki pierdolnik? Mały Jimmy był adoptowany. Co prawda był wychowankiem innego sierocińca co dziewczynka, ale to już jakiś punkt zaczepienia. Jeśli oczywiście teoria się potwierdzi. Informatycy mają przerzucić przez bazę pozostałą dwójkę ofiar. Może każde z tych dzieci było przysposobione? Za parę godzin powinnam wiedzieć coś więcej. - Złapałam skórzaną kurtkę z oparcia krzesła, z ust zaś wyjęłam gumę i przykleiłam o spód biurka. - To chyba tyle. Śmignę do kościoła, ale myślę, że moglibyśmy być w kontakcie. - chwilę grzebałam po kieszeniach ale nie mogłam znaleźć wizytówek. W końcu wyłowiłam komórkę. - Daj mi swój numer, tak na wszelki wypadek. No i trzeba by zarwać jakąś nockę, przy piwku. Przeanalizować to wszystko bo na razie brodzimy w gównie.

- "Brodzimy w gównie", tak, chyba właśnie tego sformułowania od jakiegoś czasu szukałem. - Mruknął jakby do siebie zapisując mój numer telefonu. - Oldberg wychowywała się z biologicznym ojcem, ale... Matki! Wszystkie cztery mogą nie żyć. To by miało sens, jeśli powtarzają rytuał z września. - zawahał się przez chwilę, po czym podjął ciszej, starannie dobierając słowa. - Słuchaj, jest jeszcze jedna rzecz, o której powinienem ci powiedzieć, zanim pójdziesz. W tej chwili może ci się wydać dziwne, ale w którymś momencie może ci to uratować tyłek. Nie wiem ile zdążyłaś przeczytać. Po wydziale krąży plotka, że nad tą sprawa ciąży klątwa... Nie chcę żebyś mnie źle zrozumiała, klątwy nie istnieją, ale fakty są takie, że dzieje się tu dużo rzeczy, które pozornie trudno wytłumaczyć. Możesz natknąć się na coś, co na pierwszy rzut oka będzie wyglądało na niemożliwe. Po prostu... pod żadnym pozorem nie ignoruj niczego co widzisz. Niczego. Rozumiesz?

Trochę to wszystko złowieszczo zabrzmiało i nie bardzo wiedziałam jak się do tego odnieść.
- Wyluzuj Cohen - posłałam detektywowi krzywy uśmiech i klepnęłam przyjaźnie w łopatkę. - Ja też nie wierzę w klątwy. Fakt, może nie mam najlepszej opinii w Wydziale, jestem trochę narwana i niechlujna ale do roboty podchodzę poważnie i nie ignoruje żadnych szczegółów.


* * *

Po rozstaniu z Cohenem postanowiłam nie próżnować. Zgarnęłam z podziemnego parkingu mojego wypieszczonego Hayabusa i pomknęłam w pierwszej kolejności do kościoła. Motocykle zaoszczędzają w takim mieście jak NY sporo czasu. Nie była to może podręcznikowo przepisowa jazda ale ominęłam spore korki. I wskazówka licznika ani razu nie wskoczyła powyżej setki. Mil ma się rozumieć.
W kościele Św. Mateusza zeszła mi lekką ręką godzina. Starałam się być dokładna i wnikliwa. Pokazałam personelowi zdjęcia ofiar, zadałam standardowe pytania. Miły starszy ksiądz oprowadził mnie po wieży, gdzie znajdował się rzeczony pęknięty dzwon. Nie znalazłam tam nic prócz kurzu i pajęczyn. Przekopałam zakrystię a nawet wilgotne i zapomniane piwnice kościoła. Nic. Zaczęłam się zastanawiać czy aby chodziło o tytuł. Może w wierszu jest inne dno, zakodowane i oplecione w poetycki niejasany język.
Niezrażona pojechałam pod kolejny adres. Bronx nie był może najbezpieczniejszą dzielnicą ale kto da radę się tam zapuścić, jeśli nie ja?
Gmach teatru nieco mnie.... zaskoczył. Szczególnie z tego względu, że teatr „Pęknięty Dzwon” przestał istnieć już jakiś czas temu. Stałam na zgliszczach strawionych niegdyś pożarem. Osmolony szkielet budynku ziejący pustymi otworami w miejscach drzwi i okien zapraszał gościnnie w swoje progi.
Wolno i uważnie dreptałam po hałdach gruzu. Musiałam zabrać ze schowka latarkę bo wnętrze tonęło w mroku. Już miałam się poddać kiedy trafiłam na coś, co jednoznacznie potwierdziło, że trafiłam w dobry punkt. Wielkie wymalowane na ścianie oko łypało na mnie podejrzliwie, niemal drwiąco. Ściana z graffiti wyraźnie różniła się od reszty budynku. Była... świeża. Nie odnowiona. Ktoś ją tutaj postawił.
Opukałam ją sumiennie i doszłam do wniosku, że kiedyś były tu drzwi. Miałam nadzieję, że murarz nie zabrał się do sprawy nadzwyczaj solidnie i będzie się dało sforsować ceglaną układankę. Wróciłam do motoru po młotek. Dobrze, że wożę ze sobą narzędzia.
Kiedy wróciłam wyłowiłam w powietrzu subtelną woń tytoniu. Pod „moją ścianą” pośród gruzu żarzył się niedopałek. Jednoznaczny jak napis w miejskim kiblu - "tu byłem".
Wyciągnęłam broń i zaczęłam przeczesywać teren.

Znalazłam go na zwęglonej scenie starego teatru.
- Stój! Ręce na głowę!
Posłusznie wypełnił polecenie. Ale wydawał się taki... swobodny. W ogóle nieprzejęty.
To nie była długa rozmowa.

* * *

Kwadrans później siedziałam oparta o mur z wizerunkiem barwnego oka. Mięśnie nóg nadal lekko mi drżały po tym co znalazłam za świeżo spreparowaną ścianą. Jatka. Pieprznik, flaki i krew. I karta. Diabeł o dziwacznej, pozbawione nosa twarzy patrzył gdzieś w dal jakby wcale mnie nie zauważał.




- Kurwa – szepnęłam sięgając po komórkę.
Zadzwoniłam do Strepsilsa. Podałam mu adres i poleciłam sprowadzić tu techników. Sama założyłam gumowe rękawiczki i zgarnęłam zimny już niedopałek do strunowej torebki.
Nieposłuszne dłonie chodziły jak wiatraki. Podczas pracy na glinowie nauczyłam się ufać swoim zmysłom. Ale to co stało się kwadrans temu, tuż przed moimi oczami... Nie mogłam znaleźć wyjaśnienia.
Wystukałam numer Cohena i czekałam aż odbierze po kilku dłużących się sygnałach.

- Cześć Cohen – mój głos lekko drżał, oddech miałam wciąż przyspieszony, świszczący. - No dobra, powiedz mi teraz co miałeś na myśli mówiąc “Możesz natknąć się na coś, co na pierwszy rzut oka będzie wyglądało na niemożliwe”? Trzeba mnie było uprzedzić, że podejrzanym w tym śledztwie jest pierdolony kuglarz – zdawałam sobie sprawę, że to moje racjonalne wytłumaczenie jest grubymi nićmi szyte. Ale musiałam przecież jakoś ułożyć to w głowie.
Gdybym ostrzegł cię przed "pierdolonym kuglarzem", wprowadziłbym cię w błąd. – Cohen nie wydawał się też szczególnie zaskoczony telefonem – Wybacz. Zależało mi, żebyś potraktowała to ostrzeżenie poważnie, więc powiedziałem ci tyle, w ile byłaś w stanie uwierzyć dwie godziny temu... Słuchaj, opowiem ci później wszystko co wiem, ale to nie jest rozmowa na telefon. Jesteś bezpieczna? Potrzebujesz wsparcia?
Przez moment nie mogłam wydać z siebie żadnego dźwięku.
- Znalazłam kolejne ciało – westchnęłam wreszcie do słuchawki. - A raczej brakujące części dziewczynek, sama nie wiem... Pewność będziemy mieli po dokładnej analizie bo ten pieprznik przypomina raczej sklep mięsny niż miejsce zbrodni. Technicy są już w drodze. Może to istotnie nie jest rozmowa na telefon ale mam ci coś do przekazania Cohen. Wiadomość od niejakiego Nasha Tarotha. Niedługo będę w biurze i wtedy pomówimy, dobra?
- Kurwa. - Padło po dłuższej chwili ciszy. Nie sądziłam, że Cohen jest typem, który traci nad sobą panowanie. Ale widać miał to być dzień niespodzianek. - Dobra, widzimy się na posterunku.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 08-01-2011 o 14:10.
liliel jest offline  
Stary 11-01-2011, 19:52   #47
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
– Wyluzuj Cohen – rzekła Brudna Harriet i radośnie szczerząc ząbki poklepała go po plecach. Uwadze Patricka nie uszedł fakt, że zrobiła to tą samą ręką, którą wcześniej babrała się w gumie do żucia. – Ja też nie wierzę w klątwy. Fakt, może nie mam najlepszej opinii w Wydziale, jestem trochę narwana i niechlujna ale do roboty podchodzę poważnie i nie ignoruje żadnych szczegółów.

– Jasne, Goodman. Uważaj na siebie. – odprowadził ją wzrokiem pociągając długi łyk kawy, zmuszając się w ten sposób by nie dodać "i postaraj się nie zadeptać miejsca zbrodni". Ostatecznie istniało prawdopodobieństwo, że właśnie wysyłał ją do piekła uzbrojoną jedynie w służbowego glocka i mętne ostrzeżenie, którego nie mogła teraz zrozumieć.
Claire może i miała irytujący sposób bycia i niezdrowy zwyczaj strzelania do podejrzanych, ale nie mógł jej odmówić skuteczności. Mogła być cennym nabytkiem dla zespołu, jeśli przetrwa pierwszy dzień i konfrontację z prawdziwą naturą sprawy Tarociarza.

– Nie twoja liga, Szkieletor. Przeżułaby cię i przykleiła pod biurkiem. – Strepsils wyrósł przy Patricku jak z pod ziemi wybijając go z zamyślenia. Biurko obok analityk imieniem Harry omal nie opluł się herbatą ze śmiechu.

– Kaligrafowałeś te nakazy gotykiem? Podejrzany mi się starzeje. – mruknął Cohen przenosząc wzrok z zamykających się za Goodman drzwi na papiery przyniesione przez przełożonego.

– Odciski i DNA, nakaz na mieszkanie dostaniesz, jak dwa pierwsze cokolwiek potwierdzą. Radiowóz czeka na dole. Działaj. – Bokserskie łapsko ciężko opadło na drugą łopatkę Cohena, po czym Piguła zniknął równie błyskawicznie jak się pojawił.

– Coś cię bawi, Harry? – spiorunował wzrokiem komputerowca. – Wydrukuj mi wyciąg z tej karty kredytowej i pełną listę zakupów. Aa, i przedzwoń do tego WalMartu, żeby podesłali nagrania z monitoringów z czasu zakupów, niech ktoś to przejrzy do mojego powrotu.

Zanim opuścił wydział odezwała się jego komórka.

- Co tam Jess? - z coraz bardziej posępną, nawet jak na niego, miną wysłuchał najnowszych wieści odnośnie księdza Voora. - Ok, wracaj na komisariat.

***

W taksówce przejrzał przesłany z banku wyciąg karty kredytowej i kompletną listę zakupów z WalMartu. Karta mało używana, a jedyna większa transakcja na przestrzeni ostatnich dwóch miesięcy, to właśnie zakupy Tarociarza z farbą i dyktafonem. Wśród rzeczy zakupionych razem z nimi znalazła się pilarka, lateksowe rękawiczki, środki czyszczące, taśma klejąca... pozostałości wielu z tych przedmiotów oglądał wczoraj w prosektorium.
Czuł zapach świeżego tropu. Prawie dosłownie.
Na szybko nagryzmolił w notesie:

Cytat:
noc z 18 na 19 lutego – rzekoma data kradzieży portfela
19 lutego 10:18 AM – zakup narzędzi zbrodni w Walmarkcie
21 lutego 6:00-8:00 – przybliżony czas zgonu wszystkich czterech ofiar.


Ponownie na Manhatannie. Biuro Franka Meullera znajdowało się dość wysoko i roztaczał się z niego malowniczy widok placu budowy na Ground Zero. Frank był niskim, pulchnym, acz nie pozbawionym krzepy facetem po czterdziestce. Jego oczy były podkrążone, twarz chorobliwie blada, a drogi garnitur leżał na nim w sposób kojarzący się z niepościelonym łóżkiem. I byłoby to nawet pocieszne, gdyby nie fakt, że facet swoimi gabarytami niemal idealnie pasował do profilu antropometrycznego Pana Niskiego, drugiego z nowych morderców. Wzrost, przypuszczalna waga, rozmiar dłoni...

Och daj spokój staruszku, chyba nie wierzysz, że ten pocieszny safanduła, byłby w stanie...

Nie ignoruj niczego co widzisz. Niczego! Rozumiesz?

Przesłuchanie trwało dużo dłużej, niż przypuszczał. Okoliczności zaginięcia portfela zmieniały się w czasie rozmowy trzykrotnie. Patrick pomału zaczynał tracić cierpliwość.

– Dobrze, mam pytanie pomocnicze. Gdzie pan był 21 lutego między 6 a 8 rano?

– 21.. to jest...

– We wtorek, trzy dni temu. Dwa dni po pamiętnej nocy z soboty na niedzielę, kiedy to ktoś... – Cohen przewrócił stronę wstecz notatnika i odczytał zmęczonym tonem – "włamał się do pańskiego niezamkniętego mieszkania i ukradł portfel z kieszeni spodni leżących koło pańskiego łóżka."

– Podważa pan moje zeznania?

– Jedynie cytuję pana zeznania. Czy pan podważa swoje zeznania?

– Spałem...

– Kiedy?

– We wtorek rano. W sobotę w nocy zresztą też.

– Ktoś może to potwierdzić?

– Nie, mieszkam sam, żona zmarła w zeszłym roku, od tego czasu...

– Współczuję. Czy jest ktoś kto może potwierdzić, gdzie pan był we wtorek rano?

– A co do jasnej cholery was obchodzi wtorek rano?! Portfel ukradziono mi z soboty na niedzielę!

– Obchodzi nas to dlatego, panie Meuller, że we wtorek rano popełniono morderstwo używając narzędzi zakupionych przy pomocy pańskiej "zaginionej" z soboty na niedzielę karty. Twierdzi pan, że kartę skradziono panu z kieszeni we własnym mieszkaniu. – oderwał wzrok od notatek. Mówił powoli świdrując faceta spojrzeniem – Są dwie opcje: Albo pan mówi prawdę – wtedy musimy zbadać każdy centymetr kwadratowy pańskiego mieszkania, w poszukiwaniu śladów złodzieja i mordercy. Albo pan kłamie i nadal ma pan tą kartę przy sobie – wtedy, z przykrością stwierdzam, wszelkie podejrzenia padają na pana osobę.

– Czy pan mi zarzuca...

– Nic panu nie zarzucam. Głośno myślę. – na twarzy Cohena nie poruszył się ani jeden mięsień. – Wróćmy do nocy z soboty na niedzielę i pańskiego portfela.

– Byłem pijany! – wysapał Meuller czerwieniejąc – Zgubiłem go na mieście!

– Teraz rozmawiamy. – Detektyw usiadł wygodniej w fotelu – Gdzie konkretnie?

– Gdybym wiedział, chyba bym go znalazł, nie?!

– Słuszna uwaga panie Meuller, jest pan spostrzegawczym człowiekiem. Spytam inaczej. Gdzie konkretnie był pan w nocy z soboty na niedzielę.

– Nie pamiętam – bąknął farmaceuta i Patrick chyba po raz pierwszy poczuł, że facet może mówić prawdę. Nie odezwał się ani słowem wpatrując się wyczekująco w przesłuchiwanego – W większości nie pamiętam....

Historia była równie smutna, co banalna. W sobotę wieczorem zmęczony życiem wdowiec Frank upił się na smutno do lustra. Kieliszek, drugi, trzeci. W końcu wszedł w cug i poszedł na popularną część Bronxu z dziwkami i peep-showami. Kluby z rozbierającymi się laskami, narkotyki i takie tam atrakcje dla samotnych desperatów. Film mu się urwał w okolicach północy, następne co pamiętał to niedzielne popołudnie.
Cohen dosłuchał do końca i skinął głową, po czym wyciągnął zdjęcia dotychczasowych podejrzanych i szkice twarzy ofiar.

– Poznaje pan którąś tych osób?

– Nie.

– Wierzę panu. Potrzebuję pobrać pańskie odciski palców i próbki DNA. Muszę też pana zatrzymać do czasu porównania ich z próbkami znalezionymi na miejscu zbrodni.

– Przecież wszystko panu powiedziałem! Szczerze jak na spowiedzi! Pobieraj pan co chcesz, ale ja się stąd nie ruszam!

– Panie Meuller...

– Nie zmusisz mnie! Mam swoje prawa!

W tym momencie Cohen poczuł wibracje telefonu. Nie odrywając wzroku od oczu Meullera uniósł komórkę do ucha i uciszył rozmówcę niezbyt kulturalnym gestem dłoni.

– To nienajlepszy moment Goodman, co tam? – chwilę słuchał w milczeniu, po czym wstał od biurka i stanął przy oknie. – Gdybym ostrzegł cię przed "pierdolonym kuglarzem", wprowadziłbym cię w błąd. Wybacz. Zależało mi, żebyś potraktowała to ostrzeżenie poważnie, więc powiedziałem ci tyle, w ile byłaś w stanie uwierzyć dwie godziny temu... Słuchaj, opowiem ci później wszystko co wiem, ale to nie jest rozmowa na telefon. Jesteś bezpieczna? Potrzebujesz wsparcia?

Przez chwilę słuchał odpowiedzi wpatrzony w plac budowy na Ground Zero. Długą chwilę milczał, przyglądając się to robotnikom wznoszącym największy nagrobek świata, to odbiciu własnej coraz bardziej bladej twarzy.

– Kurwa. – wydusił wreszcie. – Dobra, widzimy się na posterunku. – powiedział rozłączając rozmowę i odwracając się w stronę zupełnie zapomnianego farmaceuty. Całe to przesłuchanie, karty kredytowe i inne pierdoły wydały mu się teraz kompletnie nieistotne. Co ta biedna ofiara losu mogła mieć wspólnego ze sprawami aniołów i demonów. Już miał otworzyć usta, gdy telefon zadzwonił ponownie.

- Jess, to nie jest dobry... Ok, wrzuć mi kopię tych znaków na skrzynkę, też mam kogoś, kto może na to rzucić okiem. Tak właśnie ten ktoś. ...Dobra, widzimy się później. Uważaj na siebie. - schował telefon i promieniście uśmiechnął się do przesłuchiwanego. – Na czym skończyliśmy?

– Miał mi pan pobrać odciski i wynosić się w cholerę.

Cohen westchnął i usiadł naprzeciwko na zmianę blednącego i czerwieniejącego ze złości Franka Meullera. Nawet gdyby chciał, nie mógł mu odpuścić. Zbyt dużo poszlak. Jakkolwiek niegroźnie wyglądał ten facet, coś go łączyło z tą przeklętą sprawą.

– Panie Meuller, nie wiem czy rozumie pan swoją sytuację. – mówił spokojnie, powoli, jak do dziecka. – Jest pan podejrzany o poczwórne morderstwo ze szczególnym okrucieństwem dokonane na dzieciach. Narzędzia zbrodni zakupiono z pańskiej karty, morderstwa dokonał ktoś pana tuszy i wzrostu, a pańskie alibi brzmi "spałem". W dodatku usiłował mnie pan okłamać w sprawie portfela. Możemy kulturalnie wyjść stad we dwóch i bez zbędnego przedstawienia, albo wejdzie tu dwójka funkcjonariuszy i wyprowadzi pana w kajdankach. Mnie naprawdę wszystko jedno. Jeśli pan tego nie zrobił, a mówiąc szczerze nie przypuszczam by tak było, zostanie pan zwolniony po paru godzinach. Pana wybór.

Może nie był specjalistą od przesłuchań, ale propozycje nie do odrzucenia formułować umiał. Na posterunek dotarli pół godziny później.

***

Taroth znów był w mieście. A właściwie zapewne nigdy go nie opuścił. Sytuacja gęstniała z każdą godziną. Cohen zmagał się z tą decyzją od jakiegoś czasu, ale ostatecznie zdecydował, że to jedyne rozsądne wyjście. Wyjął telefon.

Cytat:
"Spotkanie grupy "Tarociarz", dziś 16:30, Spring Str 53 na Soho, WSZYSCY bez wyjątku, musimy pogadać, mam wam sporo do przekazania - Cohen"
Po wstukaniu smsa, idąc alfabetycznie dodawał kolejnych odbiorców:

Baldrick

...

Goodman

...

Kingston

...

Mayfair



Przyjrzał się liście. Przewinął ją do góry i dokleił.

John Eleven

Zrobi z tym zaproszeniem co zechce. Jak wszyscy to wszyscy. Cohen schował telefon i wziął się za raporty dziennej zmiany i przeglądanie nagrań z Walmarktu.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 12-01-2011 o 09:00. Powód: kosmetyka
Gryf jest offline  
Stary 13-01-2011, 19:14   #48
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Ta twarz, te oczy. Jess stała przez chwile jak sparaliżowana. Co on sobie zrobił. Widziała już ludzi w takim stanie psychicznym, kiedy miała praktyki w szpitalu. Czasami z tego wychodzili, po długich godzinach terapii i stosie odpowiednio dobranych leków. Ksiądz Voor nie miał tutaj opieki medycznej. Kościół owszem opiekował się swoimi owieczkami, ale ukrywał ich istnienie przed światem.

- Czy te wszystkie malunki wykonał Ksiadz Voore? - zwróciła się do brata który stał kawałek za nią - Mogę je sfotografować. Jestem psychologiem policyjnym, może uda mi się coś z nich wyczytać. Może co chce nam przekazać.

- Tak, to jego dzieło. Proszę, jeśli to pani pomoże w pracy – w głosie wyczuła nutkę powątpiewania. Zakładał że ksiądz nie wyjdzie już z tego stanu i pozostanie tu aż do swojej śmierci.

- Mogę z nim posiedzieć przez chwile?

- Myślę że tak. Nie jest groźny - zapewnił ponownie – będę w biurze na końcu korytarza.
- Dziękuję.

Jess usiadła na krześle stojącym pod ścianą i wyjęła notatnik. Zapisała najpierw cytaty którymi ksiądz się do niej zwrócił, póki miała je jeszcze w pamięci.
1) " Tak mów do Aarona. Ktokolwiek z potomków twoich według ich przyszłych pokoleń będzie miał jakąś skazę, nie będzie mógł się zbliżyć, aby ofiarować pokarm swego Boga. Żaden człowiek, który ma skazę, nie może się zbliżać - ani niewidomy, ani chromy, ani mający zniekształconą twarz, ani kaleka, ani ten, który ma złamaną nogę albo rękę, ani garbaty, ani niedorozwinięty, ani ten, kto ma bielmo na oku, ani chory na świerzb, ani okryty liszajami, ani ten, kto ma zgniecione jądra. Żaden z potomków kapłana Aarona, mający jakąś skazę, nie będzie się zbliżał, aby złożyć spalaną ofiarę Panu. On ma skazę - nie będzie się zbliżał, aby ofiarować pokarm swego Boga. Jednakże wolno mu jeść pokarm swego Boga, zarówno święty, jak i najświętszy. Tylko nie będzie podchodził do zasłony i nie będzie się zbliżał do ołtarza, bo ma skazę. Nie będzie bezcześcił moich świętości, bo Ja, Pan, jestem tym, który je uświęca!"
2) „Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli...”

Co to do cholery może oznaczać. Okaleczył się bo nie chciał stanąć przed Bogiem, czy nie chciał być wykorzystywany przez jego sługi. A może został okaleczony przez nich, żeby go ukarać za wtrącanie się w śledztwo i pomoc.
Chwilę przyglądała się temu co zapisała, później jej wzrok przeniósł się na kolejne cytaty wypisane na ścianie.
I bądź tu człowieku mądrym i pisz wiersze. Jess nie była zbyt religijna. Wychowana w wierze protestanckiej, ale jej kontakt z kościołem ograniczył się do szkółki niedzielnej i mszy w dzieciństwie. Nie była w kościele od śmierci rodziców. Wtedy był to wyraz buntu i złości na Boga że pozwolił by taka zbrodnia się wydarzyła. Potem nie czuła już gniewu, ale nie czuła też potrzeby, ani więzi z kościołem.



Wyjęła telefon i zaczęła fotografować znaki i cytaty wypisane przez Voora na ścianie.
On sam siedział na łóżku nie zwracając na nią uwagi.

Podeszła do rysunku drzwi które sama widziała we śnie. Delikatnie dotknęła dłonią malunku, jakby bała się że nagle może coś z nich wyjść.

- Znam te drzwi, widziałam je we śnie. On znowu zaatakował. Tym razem wybrał sobie dzieci za cel. Jedno z nich Ksiadz znał – odwróciła się w ręku trzymając zdjęcie Jima Talbota - Pamięta go ksiądz, był pana podopiecznym w szpitalu, a teraz nie żyje.

Voor nie zwrócił uwagi na zdjęcie, wpatrywał się w nią. Miała wrażenie że swoim zdrowym okiem chce ją przewiercić na wylot.

- "Stamtąd poszedł do Betel. Kiedy zaś postępował drogą, mali chłopcy wybiegli z miasta i naśmiewali się z niego wzgardliwie, mówiąc do niego: Przyjdź no, łysku! Przyjdź no, łysku! On zaś odwrócił się, spojrzał na nich i przeklął ich w imię Pańskie. Wówczas wypadły z lasu dwa niedźwiedzie i rozszarpały spośród nich czterdzieści dwoje dzieci".

Jess odruchowo włączyła dyktafon w komórce.

- "Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić, gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony."

Po tych słowach odwrócił się w stronę okna i zastygł w bezruchu. Jess wiedziała że niczego się od niego nie dowie. Nie kiedy znajdował się w takim stanie. Czy kiedykolwiek z tego wyjdzie, nie miała pojęcia.
Położyła zdjęcie Jima na biurku, zabrała swoje rzeczy i wyszła.
- Do widzenia – odwróciła się jeszcze w drzwiach
Odpowiedziała jej grobowa cisza.

Zakonnika znalazła w biurze, przeglądał jakieś papiery.
- I co udało się pani do niego dotrzeć – zapytał chyba nawet z nadzieją w głosie. Wyglądał na sympatycznego staruszka, który w życiu wiele już widział. Miał mądre i współczujące oczy.
- Niestety, nie chciał ze mną rozmawiać. Długo jest w takim stanie?
- Trafił tu jakieś dwa miesiące temu, od tamtej pory praktycznie z nikim nie rozmawia. Siedzi wpatrując się w okno, albo malując coś na ścianie. Czasami krzyczy w nocy. Odzywa się jednak tylko wyrwanymi cytatami z biblii.
- Bardzo proszę o kontakt, gdyby jego stan się zmienił – Jess wyjęła wizytówkę i podała zakonnikowi.
- Oczywiście, ale proszę nie robić sobie nadziei.

Staruszek odprowadził ją do furtki.
- Do widzenia,
- Do widzenia, będę się za Panią modlił – drzwi furtki się zatrzasnęły.
Jess stała jeszcze przez chwilę wpatrując się w zamknięte drzwi, to standardowe pożegnanie, czy miało coś oznaczać.
Z zamyślenia wyrwało ją krakanie wron zrywających się do lotu z pobliskich drzew. Wzdrygnęła się i ruszyła do samochodu. Spojrzała na zegarek, czas zadzwonić i się zameldować.
Wyjęła komórkę i wybrała numer Cohena.
- Co tam Jess? – usłyszała po drugim dzwonku.
W skrócie opisała Patrickowi stan Voora.
- Spisałam to co mówił i sfotografowałam malunki na ścianie, chce je porównać z tym co mamy. Namalował też drzwi z mojego snu – westchnęła z rezygnacją – wracam.
- Ok, wracaj na komisariat. – rozłączył się.

Jess odpaliła bez problemu samochód i zawróciła w stronę miasta.


****************************************

Kiedy wróciła na komisariat Cohena już nie było, ani pozostałych członków zespołu.
Najpierw ruszyła do archiwum dowodów i wyciągnęła zeszyt „Cesarza”, była pewna że widziała już kiedyś te znaki.

Zgrała na komputer zdjęcia z komórki i zrobiła wydruki. Rozesłała kopie do wszystkich członków zespołu.
Zaczęła porównywać znaki kartka po kartce. Zeszyt; zdjęcia; zeszyt; zdjęcia. Zbieżnych znaków było całe mnóstwo.
Zeskanowała najczęściej pojawiające się znaki i wrzuciła do wyszukiwarki w celu porównania ze znanymi znakami w poszukiwaniu ich interpretacji.
Brakowało jej w tym momencie Marlona i jego magicznych palców na klawiaturze, potrafił jak nikt czarować internet i bazy danych szukając odpowiedzi.
Poszukiwania Jess dały wynik negatywny, najprawdopodobniej źle zadała pytanie i komputer nie potrafił go zinterpretować.
Maszyna jest tak mądra jak osoba która ja programuje - mawiał Marlon. W tym przypadku Jess zasługiwała na miano „blondynki”.

Postanowiła zacząć poszukiwania od innej strony. Osobą która najlepiej by się w tym czuła był Alvaro, ale nie wiedziała w jaki sposób miał im obecnie pomóc i jak się z nim kontaktować, tą sprawę Cohen miał dopiero wyjaśnić. Sama postanowiła się udać do kogoś o podobnej profesji jak Alvaro. Biegły policyjny od spraw sekt.
Umówiła się telefonicznie na spotkanie. Zanim wyszła zadzwoniła jeszcze do Patricka.
- Jess, to nie jest dobry.
- Ok., sekundę, jadę do eksperta od sekt, może on coś powie na temat znaków rysowanych przez Voora, sporo się powtarza w zeszycie „Cesarza”, mogą być ważne.
- Ok, wrzuć mi kopię tych znaków na skrzynkę, też mam kogoś, kto może na to rzucić okiem.
- Już to zrobiłam. Mamy na myśli tą samą osobę?
- Tak właśnie ten ktoś. Dobra, widzimy się później. Uważaj na siebie.
- Dobrze, ty też. – rozłączyła się.

Wysłała dodatkowo do Cohena skany znaków które się powtarzają i cytaty z biblii którymi zwracał się do niej Voor.


*********************************

Biuro eksperta policyjnego do spraw walki z sektami.

Jess wprowadzona przez sekretarkę weszła do przytulnie urządzonego biura. Na ścianach wisiały obrazy o tematyce sakralnej. Za biurkiem stojącym na środku pokoju siedział starszy łysiejący mężczyzna przeglądający jakieś papiery.

- Dzień Dobry
- Dzień Dobry, w czym mogę pomóc – spojrzał na nią znad okularów.
- Byłam umówiona. Nazywam się det. Jessica Kingston. Pracuje w wydziale
specjalnym.
- A tak słucham – odłożył papiery do szuflady.
- W jednej z prowadzonych spraw natrafiliśmy na nieznane znaki najprawdopodobniej okultystyczne. Potrzebuje pomocy w interpretacji tych
znaków. Nie znalazłam żadnych informacji o nich w systemie. Powtarzają się one w różnych miejscach. – Jess podała mu wydruki.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się im uważnie.

- Są to typowe znaki okultystyczne; elfia gwiazda, oktagram, pentakl, znaki aniołów i chyba nawet fragmenty ich pisma. Ogólnie bez sensu kompletnie.

- Czy zna pan jakieś sekty posługujące się takimi, lub podobnymi znakami?

- Wiele sekt wykorzystuje niektóre spośród nich. To byłaby niezwykle długa lista. Czy ma pani jakieś konkretniejsze informacje? Z tym, co pani mi dostarczyła, równie dobrze mogę panią odesłać do "Spisu sekt świata".

- Na razie niestety nie. A może powiedzą panu coś te cytaty z biblii.
Jess podała mu kartkę z wypisanymi cytatami.
Przeczytał je uważnie.

- Raczej nie. Cytaty zawsze dotyczą konkretnych sytuacji, jak przypowieści. Nie można ich analizować wyrywkowo. A te, które pani mi pokazała są dość wyrwane z kontekstu.


- A może potrafi pan podać interpretację tych cytatów.

- Oczywiście. Dotyczą różnych kwestii. Posług kapłańskich…….
Jess wysłuchała długiego i nudnego wykładu o tolerancji, prawach kapłańskich, męczennictwie, alegorycznym traktowaniu wybranych fragmentów z którego nic nie wynika.

- Potrzebuje bardziej konkretnych dowodów żeby móc pani pomóc.
- Dziękuje bardzo, jak coś będę miała to zgłoszę się do pana. Na razie dziekuję za poświęcenie mi czasu – Jess z westchnięciem zebrała papiery – Do widzenia.
- Do widzenia – uśmiechnął się i odprowadził Jess do drzwi – powodzenia.

Jess wyszła na ulicę. Na razie był to dla niej ślepy zaułek. Nie wiedziała z której strony zacząć i czy w ogóle pójście tą drogą da jakieś rezultaty w tej sprawie. Po drodze na komisariat wstąpiła do księgarni i kupiła Biblię.
Kiedy wróciła wpisała do wyszukiwarki hasło:
„Interpretacja pisma świętego”
Wyskoczyło sporo stron zajmujących się tym tematem. Jess zaczęła czytać.

Po jakimś czasie odezwał się sygnał nadejścia wiadomości.

"Spotkanie grupy "Tarociarz", dziś 16:30, Spring Str 53 na Soho, WSZYSCY bez wyjątku, musimy pogadać, mam wam sporo do przekazania - Cohen"


Spojrzała na zegarek, miała jeszcze chwile czasu.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)
Suriel jest offline  
Stary 13-01-2011, 23:47   #49
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Będąc jeszcze na schodach biblioteki odebrał telefon od Cohena, który w swoim oszczędnym stylu najpierw zapytał o postępy w poszukiwaniach Rafaela a potem również oszczędnie opowiedział o spotkaniu Jessici z księdzem Voora… Alvaro nie mógł sobie skojarzyć tego nazwiska ze sprawą Astarotha, liczył jednak, że skoro jest on w kręgu zainteresowania Patricka to jest to ktoś w miarę istotny w sprawie.

- ...Facet oszalał po przeczytaniu czegoś, co pokażę ci później. Teraz gada tylko cytatami z biblii, my jesteśmy bezradni. Może tobie się uda do niego dotrzeć. Zapisz sobie adres tego klasztoru... – Cohen podał nazwe ulicy przy której mieścił się klasztor Św. Róży. Biblioteka matka Alvaro z czasów kiedy był jeszcze księdzem. Największy w całej Ameryce księgozbiór wiedzy o aniołach. Dawno temu, w poprzednim życiu przesiadywał w nim godzinami. Poza tym mnisi, zakonnice, miejsca odosobnień, wyrób świec, hafty i trwająca od 200 lat adoracja ołtarza. Można by rzec święte miejsce… kiedyś można by rzec.

- Postaram się Patricku ale nic nie obiecuje. Będzie ciężko. Nie mówię jednak nie. Dam znać o postępach.

- Dobra – rzekł ponownie krotko detektyw i się rozłączył. Alvaro wyczuł, że był zdenerwowany choć mówił tym swoim stalowo zimnym głosem

Opuścił bibliotekę rozczarowany, ale jakże mogło być inaczej. Większość ksiąg o tematyce religijnej to było powielanie ułudy jaką ukazano ludziom, i w której ich umieszczono każąc nazywać to miejsce domem. Ułuda, miraż, żart. Mimo wszystko jakaś cząstka mężczyzny była przekonana, że w tej gęstwinie kłamstwa znaleźć można ziarenko prawdy. Na razie jednak szukał bezskutecznie. Poszukiwania jakichś ciekawostek na temat Red Hook, jednej z dzielnic Wielkiego Jabłka również nie przyniosły sukcesu.
Coś miało się tam wydarzyć, tego Alvaro był pewien, niestety nie wiedział co to może być. Czuł jednak, że nic dobrego. Niewiedza to straszna broń. Straszna i wkurzająca. Rafael, zależny był od innych osób i to dodatkowo go deprymowało a brak oparcia w Bogu jeszcze bardziej to wszystko utrudniał. Stał sam, pośrodku, z jednej strony mając Jacooba sługę Togariniego a z drugiej nieufającego mu Cohena. Bo to, że Cohen mu nie ufał to raczej Alvaro był pewien. Zresztą dał temu przykład kiedy odkrył, że Silent śledzi go po wczorajszym spotkaniu.
Taka osoba jak Zdradzony również nie pomagała, zasiewając kolejne ziarno zwątpienia.
Jednak co do niego to na ostateczny osąd będzie musiał jeszcze poczekać do spotkania z nim a to miało nastąpić już wkrótce.
Znowu padało i niestety było jeszcze zimniej niż kilka godzin temu a to za sprawą porywistego i lodowatego wiatru, który wprowadzał płatki śniegu oraz niektóre podatne na jego „zaloty” śmieci do szalonego tańca. Rafael minął wejście do metra i przeszedł na drugą stronę ulicy. Kościół położony był w znacznej odległości od miejsca w którym obecnie Silent się znajdował ale nie na tyle by skorzystać z usług nowojorskiego metra. Miał jeszcze trochę czasu do wyznaczonego spotkania więc pomimo zimna postanowił, że się przejdzie i na nowo poukłada sobie wydarzenia minionego dnia.
Zapachy mijanych ulic i domów drażniły jego nozdrza a odgłosy miasta wbijały się hałaśliwie do uszu. Całe szczęście, że Silent wiedział już jak z tym żyć. Najgorsze były pierwsze dni po przebudzeniu na barce zaraz po wydarzeniach z Red Hook. Wówczas Silent wyglądał i czuł się jakby miał wiecznego kaca. Zapachy i dźwięki atakowały jego zmysły w sposób niekontrolowany. Na szczęście tamte chwile miał już za sobą.

Chwile przed 15:00 zerknął w kierunku swojej komórki, która dała mu znać wibracją, że otrzymał wiadomość. Cohen. Alvaro cieszył się z tak intensywnych kontaktów z Patrickiem.

"Spotkanie grupy "Tarociarz", dziś 16:30, Spring Str 53 na Soho, WSZYSCY bez wyjątku, musimy pogadać, mam wam sporo do przekazania - Cohen"

„A więc chcesz mnie na nowo przedstawić reszcie” – pomyślał nie bez obawy Rafael – „Tylko czy oni będą chcieli poznać mnie Patricku”

Wystukał odpowiedź

„Mam bardzo ważne spotkanie o 17:00. Może mieć ono pośredni związek ze sprawą. Proszę o przełożenie spotkania na 17:45 bądź zaczęcie beze mnie. Zjawię się najszybciej jak będę mógł – John 11:23”

„Niestety Patricku ale ze Zdradzonym musze pogadać. To ważne. Dla mnie”

Kilka kroków później ponownie zadzwonił Cohen. Chyba naprawdę musiał czuć się samotny dzisiejszego dnia albo łapał kolejne tropy w sprawie.

- Wybacz Patricku – zaczął Alvaro po wysłuchaniu Cohena - ale to spotkanie jest dla mnie ważne. Miejsce docelowe jest zbyt daleko od Soho. Nie zdążę. Najwcześniej mogę być i to przy pomyślnych wiatrach tak jak pisałem w smsie. Najwyżej przełożymy Jacooba.

- Jakooba zostaw jak jest. Jak dasz radę przedzwoń w czasie trwania spotkania na Soho. Widzimy się wieczorem – odpowiedział i się rozłączył

Rafael stał chwilę wpatrując się w komórkę, po czym schował ją do kieszeni i ruszył dalej.

Kiedy do jego nozdrzy dopłynęła woń jedzenia postanowił, że zaspokoi i ten mniej doskwierający mu głód. Ulice dalej, wszedł do knajpki należącej do znanej w Nowym Jorku sieci Fast foodów.



Na ulicy na której się obecnie znajdował było wiele lokali z jedzeniem ale Silent wybrał ten w którym można było zjeść coś prostego i szybko podanego. Poza tym pomimo kilkunastu ludzi siedzących w środku przy kasie nie było kolejki. Po wejściu do środka został przywitany ciepłym powietrzem i jeszcze barwniejszą feerią zapachów. Wystukał ośnieżone buty na wycieraczce i ściągnąwszy czapkę, która zaraz schowało kieszeni ruszył do kasy. Kilka chwil później siedział już przy stoliku czekając na zamówioną kawę i grillowaną kanapkę. Rozejrzał się niespiesznie po lokalu. Niezbyt duży ale wystarczający by zaspokoić głód dość dużej liczbie osób. Stoliki umieszczone dość blisko siebie, przy oknach także nie marnowano miejsca i stworzono miejsca dla tych osób które chcą zjeść coś naprawdę w stylu fast.
W środku nie licząc obsługi siedziało dwanaścioro ludzi, choć jakby policzyć faceta siedzącego niedaleko Silenta podwójnie, biorąc pod uwagę jego okazałą tuszę, to byłoby trzynaścioro. Łysy grubas siedział na długiej ławce gdzie mógł czuć się jak na swoją wagę dość komfortowo. Przeżuwał swoją olbrzymią górę jedzenia dość wolno i z wielkim namaszczeniem, tak jakby właśnie dostał pyszną i pożywną mannę z nieba.

- Pana zamówienie – młoda dziewczyna położyła tacę na stoliku tuż przed Alvaro

- Dziękuje – skinął głową i wsypał do kawy cukier.

- Halo, halo – grubas machał na dziewczynę która do niego podeszła

- Czy jeszcze Pan sobie czegoś życzy? – zapytała usłużnie

- Tak tak – fragmenty jedzenia wystrzeliły na boki z ust otyłego faceta- Moly – dodał wlepiając oczy w jej plakietkę - chcę jeszcze ketchupu. Ten który tutaj serwujecie jest rewelacyjny – posłał jej pełen jedzenia uśmiech

- Oczywiście. Czy może jeszcze coś Panu podać?

- Frytki do tego – rzekł krótko nie przejmując się tym, że na jego talerzu leżał dość duży kopczyk tego ziemniaczanego specjału, który był ledwo widoczny spod gęstego ketchupu.

Facet był świetną reklamą promującą zdrowe jedzenie i zdrowy charakter życia. Im dłużej się na niego patrzyło tym większy ogarniał człowieka wstręt i chęć pobiegania dla zgubienia kilku zbędnych kalorii.
Niestety, nowe zmysły Silenta nie pozwoliły nie patrzeć w jego kierunku. Facet w jakiś dziwny sposób wzbudzał w nim niepokój i to silny. I choć nie wyglądał na takiego to w oczach Siletna mógł stanowić ciężkie do sprecyzowania zagrożenie.
Czując wzrok Silenta na sobie tłuścioch obrócił się w jego stronę i posłał mu pełen frytek i ketchupu uśmiech by po chwili dalej celebrować swoją ucztę. Wielki tłusty sęp siedzący nad umierającą ofiarą. Takie porównania rodziły się w głowie Alvaro na widok łysego jegomościa.
Silent podejrzewał, że jest to jakiś mieszkaniec miasta miast ale chyba tylko taki którego prawdziwa forma jest dla niego ukryta bądź który takowej nie ma, a czy tacy są to tego Alvaro nie wiedział.
Instynktownie sięgnął w kierunku wiszącej pod kurtką broni zanim drzwi wejściowe rozwarły się z hukiem a do środka wbiegło troje zamaskowanych czarnymi kominiarkami ludzi.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Q_1vUiF4iy4&translated=1[/MEDIA]

Wrzask siedzącej niedaleko wejścia blondyny przetoczył się po lokalu i nie umilknął. Dziewczyna wpadła w jakiś niekontrolowany atak paniki

- Wszyscy wypierdalać na glebę! – wrzasnął jeden z trójki i pospiesznie ruszył w kierunku kas mierząc z ciężkiego magnum w stojących za nimi dwójką młodych ludzi – otwieraj wrota złota czarna dziwko. Wybebeszaj te jebane kasy i ładuj do torby. Szybko kurwa, szybko!

- Zamknij dziób dziwko !- drugi z zamaskowanych mężczyzn, zapewne wrażliwszy co do dźwięków niż pozostali podbiegł do piszczącej dziewczyny i kolbą trzymanego Uzi uderzył ją w twarz przerywając pisk i łamiąc jej nos z którego popłynęła krew. Przyjemny zapach, intensywniejszy niż pozostałe dotarł do nozdrzy Silenta.
Ten, tłumiąc wyszkolone odruchy odciągnął rękę od schowanej pod kurtką broni i tak jak pozostali położył się na ziemie. Miał ochotę zadziałać, wyzwolić negatywne emocje, ale obawiał się, że taka akcja mogłaby spowodować odkrycie jego tożsamości i lawinę problemów a co gorsza niepotrzebne ofiary w ludziach, wśród których nie było na szczęście żadnych filmowych bohaterów więc mogło obyć się bez śmiertelnych ofiar. Nawet Pan Tłusta Frytka podjął współpracę. Co prawda zanim położył się z wielkim sapaniem na podłodze wcisnął do ust garść frytek, czerwonych od ilości nałożonego na nie ketchupu.

- Ruchu, kurwa, ruchy ! – wrzeszczał trzeci z napastników dopingując starszego jegomościa który będąc wielce zestresowany nie mógł uwolnić się zza stolika przy którym siedział. Zamaskowany wziął przykład ze swojego kolegi i trzymanym obrzynem, na odlew, uderzył jegomościa. Ten wrzasnął z bólu i trzymając się za okrwawioną twarz osunął się na podłogę, gdzie jęczał cicho.

- Dobra panienki – rzucił, łapiąc obrzyna w jedną rękę a druga wyciągnął z kieszeni ściśnięty w kulkę foliowy worek i cisnąwszy go na podłogę wrzasnął - Zegarki, portfele, karty kredytowe, biżuteria. Kurwa! Szybko bo was zajebię! Ruszać się czarne suki!
Kiedy ładowano do reklamówki pieniądze z kasy, ludzie w panice zaczęli grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu wszystkich wymienionych przez napastnika rzeczy. Nawet gruby jegomość uśmiechając się przez cały czas ściągnął upstrzony plamkami ketchupu zegarek i cisnął go przed siebie po czym odwrócił się w stronę Silenta i przeżuwając swoje frytki z uśmiechem na tłustej gębie mrugnął do niego. W jego oczach malowała się zwierzęca drapieżność. Temu facetowi cała ta sytuacja sprawiała niemałą frajdę. Facet nie był normalny.
Silent nie reagował, nawet pomimo zapachu krwi, który nęcił go powoli. Rzucił 10 dolarów ponownie lustrując całą sytuację.
Teraz był najlepszy moment na działanie. Napastnik przy drzwiach gapił się w kierunku przerażonej blondyny, ten z obrzynem trzymał w jednej ręce gnata i worek a drugą pakował fanty do torby, trzeci natomiast właśnie sięgał po reklamówkę pełną monet, podawanej mu przez ladę. Tak to jest kiedy debile napadają na fast fooda.
Nie było jednak bohaterów a Silent nie potrzebował rozgłosu.

- Dobra dziwki. Dziękujemy za współpracę i życzymy mega kurwa miłego dnia – gość wymachując magnum biegł w kierunku wejścia.

- Zbieramy się Jack – szepnął do gościa stojącego przy drzwiach, słyszalnie dla Silenta i po chwili już ich nie było.

Dołączyli do czwartego kolegi siedzącego w samochodzie przed wejściem. Alvaro już wcześniej słyszał jego nerwowe uderzenia serca i bębnienie palcem o kierownice w geście zdenerwowania. Samochód napastników zatańczył na śliskiej nawierzchni i w akompaniamencie syren ze zbliżających się radiowozów policyjnych skręcił w lewo na najbliższym zakręcie. Po chwili dwa radiowozy mignęły w oknach frontowych lokalu i zniknęły za tym samym zakrętem co wcześniej zamaskowani goście „New York Burger Co”.
Niektórzy ludzie tak jak Silent podnosili się z podłogi, dziewczyna z połamanym nosem płakała leżąc na podłodze. Druga osoba, która również ucierpiała w tym zajściu jęczała cicho pod stolikiem. Alvaro współczuł tym ludziom ale na szczęście skończyło się tylko na takich obrażeniach.
Grubas też był już na nogach. Podniósł się z ziemi i wcisnąwszy sobie dwie zimne frytki ze swojego talerza szybko je przeżuł po czym wrzasnął.

- Proszę Państwa! Proszę się nie martwić. Nie będą Państwo stratni. Jestem prawnikiem – strzykał śliną na prawo i lewo – Franco Lexus do usług – wciskał zdezorientowanym i jeszcze otumanionym ludziom swoje wizytówki – Wycisnę ostatnie pieniądze od właścicieli tej budy – teatralnie wskazał palcem w kierunku bogu ducha winnej dziewczyny która przyniosła mu dodatkowe zamówienie - Wszystkim nam należy się odszkodowanie za niezapewnienie bezpieczeństwa konsumentów tego lokalu. Odszkodowanie macie jak w banku. Jakem Franco Lexus !

Łaził tak miedzy stolikami i wrzeszczał. O dziwo jego opasłe cielsko emanowało zwierzęcą wręcz fizycznością. Gruby sęp kroczył dumnie wśród rannych. Silent nie czekał by wybadać jego naturę. Bez słowa wyszedł z knajpy. Jeszcze chwila i na miejscu pojawi się policja by spisać zeznania świadków i poznać przebieg wydarzeń jakie dopiero co miały miejsce. Tej rozmowy, z całą sympatią do mundurowych, ale Alvaro wolał uniknąć. Sięgnął do komórki, której nie oddał napastnikom. Spojrzał na wyświetlacz i na oznaczenie ulicy na jakiej się znajdował. Zdąży na spotkanie ze Zdradzonym. Schował aparat, nałożył czapkę i marudząc w myślach na fenomen Ameryki szybko ruszył w kierunku kościoła gdzie był umówiony.
W uszach słyszał jeszcze mlaskanie przeżuwanego jedzenia. Dwie ulice dalej stracił tropiący go z lokalu zapach krwi.
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 14-01-2011 o 17:25. Powód: drobne poprawki odnosnie odpowiedzi Cohena wstawione na prośbe Gryfa za co Jemu dziekuje
Sam_u_raju jest offline  
Stary 14-01-2011, 22:15   #50
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Przed wyjściem postanowił dowiedzieć się czegoś o matce Emilie, policja prowadziła dokumentację o okolicznościach samobójstw, standardowa procedura, która teraz mogła okazać się bardzo przydatna. Z swoją nową partnerką i tak na razie nie miał zamiaru rozmawiać, więc po prostu zaczął grzebać w papierach i wkrótce udało mu się odnaleźć to czego szukał. Na jego twarzy pojawił się znajomy uśmieszek, gdy tylko przeczytał kilka zdań i przejrzał zdjęcia, pani Van Der Askyr podcięła sobie żyły w wannie, natomiast w łazience znaleziono dziwne symbole przypominające spirale. Więcej niż znajome, nieco różniły się od tych, które miał okazję obserwować Baldrick, ale trop był wyraźny. Akta kobiety zostawił na miejscu wraz z krótką wiadomością do funkcjonariuszy niższego szczebla:

Cytat:
Na 15:00 chce mieć mieć wykaz wszystkich samobójstw o podobnym charakterze, w tym samym mieście i roku.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=7oDuGN6K3VQ[/MEDIA]

New City na pewno nie było miejscem, w którym Baldrick mógłby zamieszkać, było jak żywcem wyjęte z jakiegoś serialu, może nie był to od razu Przystanek Alaska, lecz już na oko mógł stwierdzić, że ludzie tutaj żyją całkowicie inaczej niż w pobliskim N.Y. Z coraz większym niesmakiem wchodził na komisariat, miejscowi policjanci patrzyli na niego jak na jakiś okaz w ZOO, Terrence znał takich jak oni. Nie mogli narzekać na natłok zajęć, jeśli w pobliżu przytrafiła się jakaś pijacka burda, ktoś uderzył autem w drzewo albo jakiś młodzik ukradł wóz by trochę się zabawić, to już była zabawa. Doprawdy fascynujące.

Jornensen była uprzejmą funkcjonariuszką, miłą i pomocną kobietą, której najwyraźniej dobrze odnajdywała się w pracy w takim miejscu i nie miała wyższych aspiracji. Kiedy tylko ujrzała Baldricka zbliżyła się do niego i przedstawiła, nie potrzebnie, bo nazwisko na plakietce było nad wyraz widoczne, ale detektyw odpuścił sobie jakiekolwiek komentarze.

- Byłam nieco zdziwiona, kiedy dowiedziałam się, że pan przyjedzie - powiedziała po chwili - Witamy w New City detektywie Baldrick.

- Mnie to nie dziwi, sprawa nie została rozwiązana - odparł szybko - A ciało nie mogło się tak po prostu rozpłynąć.

- Tak, ciało, z tego co wiem w szpitalu wynikła jakaś wielka pomyłka, a wyszła dopiero kiedy ludzie z pana wydziału przyjechali je odebrać. - Podeszła do automatu do kawy, gestem ręki wskazała na drugi kubek, ale Terrence zaprzeczył ruchem głowy - Chyba u was też były jakieś problemy w papierach.

- Wątpię - uciął krótko detektyw - Prowadziliście własne śledztwo?

- Właściwie nie, detektywi, którzy byli na miejscu, sami mieli się tym zająć, więc nie chcieliśmy im przeszkadzać w pracy.

- Jasne, nie traćmy czasu, odwiedzimy ten szpital.


Aspirantka kiwnęła głową, zarzuciła na siebie kurtkę oraz uzbrojona w swój kubek z kawa ruszyła za Baldrickiem do wyjścia. Detektyw nie odzywał się w czasie krótkiej drogi na miejsce, kobieta również milczała jakby wyczuwając, że lepiej nie przerywać tej świętej ciszy. Uśmiechnął się drwiąco, kiedy mijali kolejnego bałwana, widocznie ludzie w New City rzeczywiście nie mieli co robić z czasem wolnym.

Baldrick szybko wyrobił sobie zdanie. Prowincjonalny szpital nie wyróżniał się na tle tej zapadłej dziury, był mały i słabo przystosowany do przyjmowania jakichkolwiek pacjentów, nic dziwnego, że większość przypadków i badań, które wymagały ruszenia głową, kilku skomplikowanych dotknięć stetoskopem i wrzucenia garści ibuprofenu w usta pacjenta, była wysyłana do wyspecjalizowanych szpitali w hrabstwie lub w Nowym Yorku.

W recepcji jego uwagę zwróciła wysłużona kamera zawieszona nad głową podstarzałej pielęgniarki w dużych okularach i sporym krzyżem zawieszonym na szyi, kilka metrów dalej siedział zaś nie mniej wysłużony starszy mężczyzna, który rozwiązywał jakąś krzyżówkę.

- To jedyna kamera jaką tu macie, prawda? - rzucił od razu.

- Słucham? A pan to...? - spytała pielęgniarka bardzo powoli podnosząc na niego swój wzrok.

- To detektyw Baldrick z Wydziału Specjalnego - wtrąciła z uśmiechem aspirantka - Przyjechał w sprawie zaginionego ciała.

- Znowu jakieś zaginęło?
- Pielęgniarka mocno się zaniepokoiła - Napijecie się Earl Greya?

- Nie, nie, chodzi o ciało pana Alvaro, zaginęło jakiś czas temu, pamiętasz?

- A tak - potwierdziła powoli tuptając w kierunku elektrycznego czajnika - Przystojny był, taki facet by ci się przydał, nie młodniejesz, a rodzinę przecież trzeba kiedyś założyć.

- Na pewno trup był idealnym kandydatem
- przerwał w końcu Baldrick - Demencja starcza dopadła tutaj wszystkich czy mogę liczyć na to, że ktoś udzieli mi informacji. Jest tu więcej kamer?

- Nie musi być pan taki grubiański
- rzekła zbulwersowanym tonem pielęgniarka.

- Jedna kamera i strażnicy - aspirantka wskazała na starego mężczyznę na krześle - rejestrują i przeganiają uzależnionych, którzy chcą wyłudzić lekarstwa, czasem kręcą się tu też różni chuligani.

- Pięknie, skoro macie tak świetną ochronę i zaplecze, to dziwne, że zniknęło wam ciało z kostnicy
- rzucił wrednie spoglądając w kierunku ochroniarza - Ten facet widział już chyba nie jedną wojnę, zatrudniacie tu rezydentów domu spokojnej starości Pogodna Jesień?

Mężczyzna słysząc te słowa nagle się ożywił, był może z 15 albo nawet 20 lat starszy od Terrenca, powoli podniósł wzrok z nad krzyżówki i zmierzył detektywa przeszywającym spojrzeniem. Następnie wstał ciężko, wyprostował się dumnie, pomimo tego, że wyraźnie taka szybka reakcja sprawiła mu pewne trudności. Po chwili zbliżył się na kilka kroków i wymierzył palec w pierś detektywa.

- Nie będziesz mi synku pluł w twarz - wypalił gniewnie - Ja już wiele widziałem...

- Na przykład hasła w krzyżówce? Zapewne masz w tym duże doświadczenie
- przerwał mu Baldrick wskazując na gazetkę leżącą na krześle - Zastanawiałem się jak można po prostu zgubić ciało, ale teraz widzę, że w biały dzień gość ubrany w kostium pingwina mógłby tu wejść, wynieść ciało na plecach i wyjść nie zwracając niczyjej uwagi.

- Z całym szacunkiem
- wtrąciła z poważnym wyrazem twarzy aspirantka - być może nie pracujemy w najlepszym miejscu na świecie, ale dajemy z siebie wszystko, obrażanie nas nie jest konieczne.

- Poważnie? To dziwne, bo...

- Detektyw Baldrick jak mniemam - Terrence odwrócił się by zobaczyć jak na scenie pojawia się ktoś jeszcze, starszy mężczyzna z żylakami i okularami jeszcze większymi niż pielęgniarka w recepcji.

- Doktor z alpejskiej wioski Lee Wright jak mniemam - powiedział funkcjonariusz patrząc na głównego szefa tej placówki.

- W rzeczy samej, zapraszam pana do mojego biura na spokojną rozmowę, chyba, że woli pan żebym oprowadził pana po szpitalu.

***
Detektyw wybrał drugą opcję, szybko okazało się, że jego pierwsze wrażenie na temat placówki nie było trafne, szpital nie był fatalny, słowem, które lepiej oddawało naturę tego miejsca było - tragiczny. Baldrick najpierw sprawdził kostnicę, drzwi otwierane były za pomocą karty magnetycznej, mechanizm nie działał jednak od dłuższego czasu, więc po prostu zamykali je na dziecinnie prosty zamek. W środku nie zostawiono żadnych odcisków palców, które mogły by pomóc złapać sprawcę. Prawdopodobnie ciało zaginęło w nocy, kiedy w szpitalu byli jedynie dyżurni, kiedy w końcu zorientowali się, że mają o jednego trupa za mało, pomyśleli jedynie, że ktoś z Wydziału Specjalnego już je odebrał. Tak od ręki! Bez wypełniania papierów, całej tej procedury, tak po prostu odebrał nikogo nie informując. Wright jedynie wzruszył ramionami w stylu Różne rzeczy się zdarzają, niech mnie pan nie wini, tymczasem Baldrick zastanawiał się jakim cudem ta placówka wciąż istniała, nie zachowywali podstawowych środków bezpieczeństwa, nie dbali o nic, co było na prawdę ważne.

- Dobrze zrozumiałem? Macie tutaj trzy wyjścia, główne, tym wszedłem, jedno to garaż, ostatnie jest ewakuacyjne - rzekł Baldrick - Rozumiem, że mogliście przegapić włamanie do kostnicy, ale chcecie mi powiedzieć, że nikt nie zauważył, iż jedno z wejść, które powinno być zamknięte, zostało naruszone? Bo jak rozumiem drzwi nie zostały wyważone, tego chyba byście nie przeoczyli, choć może powinienem o to spytać waszą ochronę.

- Nie potrafię panu odpowiedzieć na to pytanie, powtarzam tylko, że nikt nie zauważył niczego podejrzanego - powiedział Wright - To...

- Nie wasza wina, tak wiem, powtarzacie to od dobrych 15 minut, być może macie racje. Może to trup nie zachował odpowiedniej ostrożności i to jego obarczymy winą, śledztwo uważam za zamknięte. -
Mężczyzna chciał coś powiedzieć, jednak Baldrick podjął ponownie - Chce zobaczyć się z doktorem Sarrenem.

- Proszę za mną.


***

Rob Sarren pasował do New City tak jak jego przełożony, szpital, w którym pracował oraz sąsiedni komisariat. Młodszy od ordynatora, choć już siwiejący. Był przy tym wyjątkowo przyjazny, sprawiał miłe wrażenie i gdyby nie był kolejnym wiejskim chłopczykiem, który uważał się za doktora, być może detektyw potraktowałby go poważniej. Gabinet miał skromny, acz ozdobiony kilkoma tandetnymi pamiątkami rodem z Afryki, w której doktor za pewne nigdy nie był.

- Jest jakakolwiek możliwość, że podczas badań popełniono błąd? - spytał Baldrick.

- Z całą pewnością nie - zaprzeczył po czym wyciągnął stertę papierów - Sprawdziłem wszystko dokładnie, pan Alvaro nie żył - podsunął detektywowi kilka z wydruków - Niech pan sam spojrzy, rozległy wylew połączony z paraliżem, w tym przypadku nie można mówić o błędzie. Wiem, że nie wyrobił pan sobie dobrego zdania na temat naszego szpitala, ale dobrze wykonujemy tu naszą pracę.

- Jasne, a często przepadają wam ciała?

- To pierwszy taki przypadek.

- Zawsze musi być ten pierwszy raz, teraz powinno być już z górki
- rzucił Terrence - W każdym razie dziękuję za pomocą.

Personel pożegnał funkcjonariusza z wyraźną ulgą, aspirantka odprowadziła go do wozu i pomachała mu nawet na pożegnanie. Baldrick był zawiedziony, nie znalazł tu niczego, zadania mu zresztą nie ułatwiono, ale kompletny brak dowodów wskazywał na to, że zajście było albo perfekcyjnie przygotowane albo też maczały w nim palce jakieś siły nieczyste. Jechał ostrożnie, bo warunki wciąż nie były sprzyjające. Zgodnie z rozkazem Strepsilsa miał zamiar zjawić się na komendzie, Alvaro musiał na razie odpuścić, nie miał punktu zaczepienia, więc chciał skupić swoją uwagę na Emilie, pogrzebać w jej danych, chciał wiedzieć o wszystkim, o rodzinie, i przeprowadzkach, zmianie szkół, po prostu wszystko.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172