Jak każdego wieczora
Albert wracał wieczorem z karczmy. Mimo, że nie należał do gospodnych plotkarzy, to słyszał wieści, jakie krążyły w wiosce. Tego wieczora, standardowo siedząc na tyłach przy dogasającym kaganku również był świadkiem mowy burmistrza miasta. Teraz, wracając do swojego domu z dużą wieża za miasteczkiem począł się zastanawiać nad problemami ludzi i burmistrza.
Otwierając masywne drzwi zaświtał mu w głowie pewien pomysł. Rozwiązanie problemu. W pokojach było ciemno, a wdzierające się światło pełnego księżyca przez małe okna w ścianie rzucały nieme światło na kord. Tak, to właśnie było rozwiązanie tego frasunku.
***
Następnego ranka przez wioskę spokojnym krokiem szedł odziany na czarno, z przypasanym do pasa kordem. Światło odbijało się od lśniącej klingi.
Razam w wiosce był znaną osobą, nie ze swoich osiągnięć, ale tajemnicy jaką skrywał. Gdzieniegdzie ciekawe głowy wyglądały zza winkla. Mężczyzna szedł w kierunku domu burmistrza z dumnie podniesioną głową.
Przed wejściem do burmistrzowego mieszkania zgromadził się mały tłum. Wielu z ludzi to byli zwykli wieśniacy w roli gapiów. Wśród tłumu dało się także dostrzec i wielu mężczyzn bojowo odzianych z włóczniami, siekierami i prostymi mieczami. Razam stanął w tłumie i oczekiwał swojej kolejki.
W końcu nadszedł czas i na niego. Mężczyzna wyprostował się i wziął oddech. Widział, że to będzie trudna rozmowa.
-
Witaj burmistrzu. Chciałem pomóc, wyruszyć. - tutaj mężczyzna przerwał. Burmistrz wyraził zdumienie na swojej twarzy. Był to sygnał to kontynuowania - K
iedyś pomogłeś mi. Wioska zagwarantowała mi dostatek i spokój. Nie mam nic do stracenia. Chciałbym pomóc. Zaznać przygody na stare lata i rozruszać te spróchniałe kości... - tutaj
Razam lekko zachichotał -
Podołam, uwierzcie mi. Albert zakończył swoją kwestię bardzo łagodnym spojrzeniem wzbudzającym zaufanie. W pokoju zaległa irytująca cisza.