Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-01-2011, 00:20   #116
malahaj
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Tam gdzie są dwie grupy interesów, tam zawsze pojawia się konflikt. Konflikt, który trzeba jakoś rozwiązać. Zarówno obecni ludzie Burnsa jak i kandydaci na takowych, znali i preferowali jeden sposób rozwiązywania konfliktów wszelakich. Szybki, skuteczny i permanentny. Tak też było i tym razem.

Walka trwała w najlepsze, kiedy do głosu znów doszli strzelcy. Niektórzy byli zawodowcami, jak Jeff, który zawczasu zajął odpowiednią pozycje i teraz wziął na celownik drugiego z nowych kolegów Konrada. Wycelował na spokojnie, bez pośpiechu, jednym słowem na pewniaka. Cóż z tego, skoro kiedy zwalniał mechanizm spustowy swej wiernej kuszy, bydlak po drugiej stronie grotu właśnie upuścił swoją świstawkę i począł się po nią schylać. Precyzyjnie wycelowany w sam środek jego czaszki pocisk, zaledwie wbił mu się w ramię, niemal przybijając go do skrzyń, za którymi się chował. Jeff jednak nie musiał już poprawiać. Spanikowany strażnik chwycił swoją świstawkę i dmuchając w nią tak, że słychać go było w samym Pellak, ruszył biegiem w kierunku wzgórza, gdzie jak niektórym było wiadomo rezydowali jego koledzy. Wciąż szyjący ze swoich łuków strzelcy, tylko na to czekali i po zaledwie kilku krokach stróż prawa zmienił się w wyjątkowo zużytą poduszkę na igły.

Konrad widząc, co stało się z jego dwoma ciemiężycielami nie krył satysfakcji. Psuło mu ją tylko drzewce bełta wystające z płuca. Nie czas jednak był na rozczulanie. On też wycelował znaleźną kuszę i choć nie uczynił tego z taką łatwością jak Jeff, to efekt swój osiągnął. Posłany przez niego pocisk wybił się w ramię drugiego z bliźniaków, wyraźnie ułatwiając zadanie walczącym z nim Wilkowi i Marcusowi. Szermierz był z niego przedni, ale jak już ktoś kiedyś powiedział, nawet najlepszy szermierz z bełtem w plecach mocno tracił na wartości. Marcus zdążył z nim zaledwie wymienić kilka ciosów, kiedy Wilk wykorzystując niefortunne potknięcie szermierza zmiażdżył mu czaszkę młotem. W tym dniu bogowie wojny musieli upodobać sobie Edgara, bo zaraz po tym jak pozbawiał czaszki jednego z braci, przyszło mu to samo uczynić z drugim. Brat zamordowanego, już wcześniej ranny, nie stanowił większego wyzwania dla Wilka. Pomimo determinacji i szaleństwa w oku (widać nie często przychodził mu oglądać mózgi członków rodziny) był tylko cieniem swego brata. Marcus nawet nie zdążył do niego podejść, kiedy Wilk posłał go w zaświaty, coby mieli tam komplet.

Nie na wszystkich jednak tego dnia wspomniani bogowie patrzyli przychylnie. Taki Walther dla odmiany dzisiaj zdecydowanie nie był ich ulubieńcem. Urlyk atakował i wyprowadzał ciosy, miał już obmyślany plan i taktykę, przewidywał o dwa do przodu ruchy swoje i przeciwnika. Cóż z tego, jak z wykonaniem owych zamierzeń było już gorzej. Jego przeciwnik nie był jakimś mistrzem miecza czy innym weteranem areny. Zwyczajnie miał w tej walce swój dzień. Najpierw chlasną Walthera tuż na ślepiem, zalewając mu oczy krwią, potem wyprowadził kilka szybkich cisów, widząc słabość swego przeciwnika, po to aby zakończyć całość brutalnym, niemal rzeźnickim cięciem, które prawie odrąbało Urlykowi głowę.

Ledwie parę kroków dalej Gambino toczył swój własny pojedynek. Również ze zmiennym szczęściem. Choć górował nad swym przeciwnikiem fizycznie i prowizorycznie się dozbroił, to kusznik też nie próżnował. Dorwał skądś jakieś żelastwo i coraz bardziej spychał braciszka do obrony. Krótkim mieczem władał z wprawą i górował nad Gamibino szybkościom. Zakonnikowi z coraz większym trudem przychodziło odpieranie jego ataków, zwłaszcza swoim prowizorycznym orężem, aż w końcu jeden ze sztychów przedarł się przez jego obronę i wbił się głęboko w udo duchownego. Gambino szarpnął się gwałtownie i omal nie przewrócił, bo zraniona noga odmawiał posłuszeństwa. Kuśtykał coraz bardziej, znacząc swoja drogą obfitą smugą krwi. Teraz to jego przeciwnik miał przewagę, czego nie omieszkał nie zauważyć, uśmiechając się wrednie.

- Jak to szło? Dziś spotkasz swego stwórcę? W rzeczy samej, spotkasz. Pozdrów go ode mnie. –

Łysol znowu rozpoczął swój taniec i Gambino stwierdził z przerażaniem, że jego niedoszła ofiara teraz już tylko się z nim bawi, sycąc się niemocą poważnie rannego wroga. Szyderczy uśmiech nie zszedł z jego twarzy nawet kiedy ostatni cios rozpaczy zakonnika zmiażdżył jego krtań.

Radość mnicha trwał krotko. Kiedy tylko ciało jego przeciwnika padło przed nim w agonii, zobaczył przed sobą grot strzały jednego z łuczników. Tamten stal zaledwie parę kroków od niego, nie mógł nie trafić. Tyle, że dla braciszka te prę kroków w tym momencie to było za wiele. Tylko wsparcie się na kiju jeszcze utrzymywało go w pionie, o żadnej walce, czy choćby chodzeniu nie mogło być mowy. Wyglądało na to, że jednak bełtmistrz miał rację.

Łucznik zwolnił cięciwę. Starzała pomknęła przed siebie i z plaśnięciem zagłębiał się w ciało. Gambino z krzykiem padł na ziemie. To był chwile. Szary kształt tylko mignął mu przed oczami. Teraz trzymał jego ciało w ramionach. Kazał mu zostać w krzakach, pilnować koni. Dimo czuł jednak, że gdzie indziej będzie potrzebny. Miał rację. Chwilę później Konrad przebił czaszkę łucznika bełtem a Jeff uczynił to samo z drugim.

Wilk tym czasem nadal siał spustoszenie. Widząc śmierć Walthera, do spółki z Marcusem rzucił się na jego zabójcę. Nożownik zdołał jakoś zbić szybkie cięcie Marcusa, ale przeciw potężnemu uderzaniu Edgara nie miał już co poradzić. Młot Wilka po raz trzeci tego dnia zanurzył się w czaszce jego wrogów. Tak, to zdecydowanie była jego bitwa. Co nie pozostało niezauważone przez innych.

Bakluński łucznik od razu rozpoznał kto stanowi największe zagrożenie. Celował dobrze, jak zawsze i jak zawsze trafił. Jednak kiedy jego starzała ześlizgnęła się tylko po pancerzu Edgara a przy życiu postał tylko jeden kompan, uznał że to nie ich walka i nie jego dzień. Cóż, był pragmatykiem z natury. W przeciwieństwie do swego jedynego już kompana.

- Śmierdzący tchórz! –

Ryknął za dającym nogi za pas baklunem brunet w łosiowych rękawicach i z wyciągniętym mieczem zaszarżował, przez dobrze już usłane trupami pole bitwy. Za cel wziął Jeffa, zabójcę szefa przybyłej grupy. Kusznik widząc co się dzieje, wiedział, że nie zdążył po raz kolejny naciągnąć kuszy. Spoconymi dłońmi starał się wyciągnąć miecz z jaszczura widząc coraz bardziej zbliżającego się wroga. Uratowało go to, co większość strategów uważa za decydujący przy rozstrzyganiu bitwy. Zawczasu wybrał miejsce walki. Szarżujący zbrojny nie widział go dokładnie w jego kryjówce i wpadając w krzaki uderzał na oślep. Miał pecha Nadepnął na jakąś gałąź, która złamał się z trzaskiem i uderzył go prosto w twarz. Pech wyjątkowy. Jeffowi nie trzeba było lepszej okazji. Niezbyt pięknym i niezbyt precyzyjnym, ale wystarczająco skutecznym pchnięciem wbił mu w brzuch żelaziwo, aż po jelec. Osuwające się z jego ostrza ciało było ostatnim akordem tej potyczki. Na razie.


Walka ustała. Wpadający do obozu Cichy mógł już tylko popatrzeć na efekty bitwy i zdać relacje z tego co widział. Zapadła cisza przerywana tylko przyspieszonym oddechami i stękaniem rannych. Można było dokonać podsumowania. Za wyjątkiem niknącego już za wzgórzem bakluńskiego łucznika, wszyscy napastnicy nie żyli. Do listy ofiar należało też zapisać dwójkę ich związanych kompanów. Umazani tłuszczem z pieczonego prosiaka i pooblewani alkoholem z rozbitej flaszki, zajęli się szybko od ogniska. Teraz stanowili już tylko efektowne skwarki, roznoszące wokół smród spalenizny. Wszystko ma jednak swoją cenę. Walther nie żył, Dimo skonał na rękach Gambino, którym sam był ciężko ranny i samodzielnie nie mógł kontynuować podróży, nie mówiąc już o walce. Konrad chociaż mógł iść, to nie był w wiele lepszym stanie od braciszka a każdy oddech okraszał swoją porcją krwi i bólu. W porównaniu z nimi Marcus miał szczęśnie, bo był tylko lekko rany

Czasu na świętowanie zwycięstwa, opłakiwanie poległych czy lizanie ran nie było zbyt wiele. W zasadzie to nie było go wcale. Świstałka martwego kolego Konrada spełniała swoje zadanie i słyszeli coraz wyraźniejszy tętent kopyt nadjeżdżających kolejnych chętnych do zabawy. Pozostało tylko pytanie czy ludzie Burnusa, którzy właśnie obronił swoja pozycje w hierarchii, chcą jeszcze zostać na tej imprezie, czy skorzystają z przygotowanych koni i spróbują uciec. W końcu skąd mogli widzieć, że na zadzie jednego z nadciągających wierzchowców zmierza ku nim ich kompan, związany jak szynka do wędzenia?

Johnego TRS proszę o niepostowanie
 
malahaj jest offline