Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-01-2011, 00:48   #46
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
23 luty 2012

Wyszłam akurat z kuchni, z puszką schłodzonego Budweisera w dłoni. W moim ciasnym dwupokojowym mieszkaniu nic nie wydawało się proste, nawet przejście pięciu metrów. Lawirowałam jak cyrkowy linoskoczek między porozrzucanymi częściami garderoby, kartonami po pizzy, puszkami po piwach i stertami gazet, papierów i akt.
Na ekranie wyświechtanego odbiornika dostrzegłam znajomą gębę. Torg. Poszukiwania pilota zajęły mi dłuższą chwilę i kiedy wreszcie podkęciłam dźwięk i rozsiadłam się na kanapie zaczął do mnie docierać sens słów pieprzonej speakerki. Wymigał się... Sukinsyn wychodził sobie z sali sądowej, uśmiechnięty jak sam diabeł, w swoim nienagannym garniturku i drwiącym grymasem przyklejonym do ust.
Opróżniłam puszkę jednym niewyszukanym haustem i zmięłam ją w dłoni aż stała się bezkształtną aluminiową kulką. Cisnęłam ją do kosza ale odbiła się od ściany i wylądowała na środku salonu obok wielu zagubionych śmieciowych przyjaciół.
Gotowało się we mnie. Starałam się zapanować nad oddechem, rozstawiłam nogi w pozie mistrza tai chi i zaczęłam zataczać rękami leniwe uspokajające kręgi, tak jak zalecał mój instruktor.
Torg śmiał się ze mnie z ekranu.
Opanuj się, Claire. Namaste! – upomniałam się w myślach ale nogi same niosły w przód. - Kurwa, namaste!

Uniosłam telewizor i w napadzie niekontrolowanego szału chciałam cisnąć nim przez okno. Odbiornik utknął pomiędzy drewnianą futryną. Wtyczka ciągle tkwiła w gniazdku a na pierwszym planie miałam białe równe ząbki Torga.
Bam. Podkuty wojskowy but uderzył w bok telewizora i ten przesunął się kilka cali.
Bam. Bam. BAM!
- Spadaj Torg!
I spadł. Kineskop rozleciał się w drobny mak w zetknięciu z betonowym chodnikiem.
- Mogłaś mnie zabić! Głupia suka!
Czarnoskóry jegomość w przydużych gaciach łypnął na mnie z poziomu parteru. Wychylałam się z okna w samym staniku i z buńczuczną miną pokazałam mu środkowy palec. Już miałam czmychnąć z powrotem do cieplutkiego wnętrza czterdziestu metrów kwadratowych mojej luksusowej posiadłości kiedy usłyszałam jeszcze jazgot natręta.
- Głupia dziwka, zadzwonię po gliny.
Chwyciłam z szafki służbowego glocka i przymierzyłam w stronę frajera.
- Nie chcesz mi bardziej spierdolić tego dnia.
- Tak? - zaczął wymachiwać rękami jak małpa w zoo. - I niby co? Zastrzelisz mnie?
Pociągnęłam za spust i kula zniknęła w kupie śniegu nieopodal jego butów.
Dłużej nie pyskował. Śmignął w dół ulicy wzburzając za sobą tumany śniegu. Miałam nadzieję, że jednak nie zadzwoni po gliny. Ostatnie czego potrzebowałam to żeby mnie teraz zawiesili.

* * *
24 luty 2012

To był ciężki poranek. Suchość w ustach i ból głowy. Pamiętałam, że poprzedniego wieczora trochę przesadziłam. Wyszłam na parę browarów ale straciłam poczucie czasu. Przed oczami ciągle majaczył mi drwiący uśmiech Togra więc walnęłam kolejkę za kolejką żeby zresetować twardy dysk. Mogłam być z siebie dumna. Dopięłam swego bo dane zostały całkowicie wyczyszczone. Pamiętam jakiegoś przystojniaka, który stawiał mi tequilę a później... absolutny zwis systemu. Nie pamiętałam nawet jak dotarłam na swoje śmieci.
Na tarczy budzika magiczna 6:00 a.m. Z głośników ryknął ustawiony kawałek. Pobudka Claire! Faktycznie ostatnio popadłam w jakąś rutynę, czułam się jakbym utknęła w sidłach monotonnego snu i nie mogła wyrwać z jego sztywnych ram. Dni przepływały mi między palcami niby piasek. Zmieniały się tylko twarze podejrzanych i numery na teczkach akt sprawy.
Pobudka Claire...
Ale tak uroczo tkwić w sennej błogiej nieświadomości.


Zack de La Rocha, nieczuły na prośby mojego otępiałego mózgu, zawył mi wprost do ucha hipnotyzujące „Wake up”.


[media]http://www.youtube.com/watch?v=wauzrPn0cfg[/media]
Postanowiłam zignorować jego wrzaski ale sąsiedzi nie byli tak wyrozumiali. Zaczęło się, jak co dzień, walenie w ścianę i rozgwar w każdym bodaj języku używanym na tym świecie. Przysięgam, mieszkam w wieży Babel. Większości moich sąsiadów w ogóle nie rozumiem.

Trzepnęłam w guzik pauzy i zalała mnie na moment cisza. Zaraz jednak usłyszałam jakiś jęk i poczułam dłoń na moich gołych plecach.
- Claire, która godzina?
- Kurwa! - w okamgnieniu znalazłam się w pozycji siedzącej. - Ale mnie wystraszyłeś.
Faktycznie pikawa niebezpiecznie przyspieszyła, bo widzicie, nie do końca spodziewałam się gości we własnym łóżku. Rozpoznałam przystojniaka z baru i lekko wyluzowałam.
Nagle nabrałam rozpędu. W pośpiechu naciągnęłam na siebie skórzane spodnie i koszulę, nieco wymiętą i przesiąkniętą zapachem dymu i piwa. Nie żeby mi to przeszkadzało.
- Zatrzaśnij drzwi jak będziesz wychodził – mój uśmiech nie wyglądał przekonująco. Palec wystrzeli w przód i towarzyszyło mu zaciśnięcie powiek, które świadczyło o wybitnym skupieniu. - Rick, prawda?
- Mick – przystojniak przetarł twarz i rozejrzał się po mojej sypialni. Chyba poprzedniego wieczoru nie dostrzegł wszechobecnego bajzlu i teraz widok ten go zmroził. Albo zachwycił, zresztą nieistotne. Krajobraz mojego mieszkania zawsze robił na ludziach wrażenie.

W przelocie umyłam zęby, zgarnęłam broń i odznakę i zwyczajnie zwiałam. Miałam tylko nadzieję, że Rick jest na tyle rozsądny, że nie będzie na mnie czekał z kolacją kiedy wrócę zrypana po robocie. I że nie wpadnie na cudowny pomysł żeby posprzątać mi mieszkanie. Jeden tak zrobił, dacie wiarę? Gniewałam się. Oj, gniewałam...

* * *

Lubiłam Strpsilsa bo nie owijał w bawełnę. To nie było moją mocną stroną - czytanie między wierszami. Kiedy facet pytał mnie czy zadzwonię zawsze szczerze odpowiadałam „nie”. Nie rozumiem tego pieprzonego zakodowanego języka poprawności i uprzejmości. A Strepsils przynajmniej nie gadał szyfrem i chwała mu za to.


- Nie ma żadnego ale, Goodman. Bierz teczkę i zapierdzielaj do roboty. I przyślij tutaj Kozlowskyego.

Przysłałam Kozlowskyego. I z marszu zapierdzieliłam do roboty. Zresztą sprawa Pielęgniarza była już w finalnym stadium i musiałam zająć głowę czymś nowym. Żeby nie myśleć o Torgu bo w przypływie bezczynności najpewniej posłałabym mu kulkę między oczy i sama poszła siedzieć. Może nawet tak bardzo bym tego nie żałowała.

Tarociarz... Wielki stóg makulatury. Czy oni naprawdę sądzą, że ja to przeczytam przed Wielkanocą? Zapoznałam się ze sprawą odkąd ją reaktywowali. Nowe trupy, nowy początek. Rzuciłam jeszcze okiem na fotki podejrzanych i na raporty z Red Hook, gdzie ten pierdolnik osiągnął apogeum.
Skupiłam uwagę na wierszu. Dziwiłam się, że do tej pory nikt tego nie ruszył. Znawcą literatury jestem równie wybitnym co koneserem drogich win. Czyli wbrew pozorom w temacie się orientuję. Jednym i drugim. Owoce pierwszorzędnej, choć brutalnie przerwanej, zamorskiej edukacji.
Próbowałam wyłowić coś z tego rymowanego bełkotu ale tytuł wydał mi się najistotniejszy. Wykręciłam numer Mastroianiego żeby skonfrontować tok myślenia i po kwadransie dostałam spis trzech miejsc.
Zostały sprawy dzieci. Kazałam wrzucić ich do bazy danych pod kontem adopcji. To mógł być jakiś trop, choć oczywiście nie musiał. Zdałam się raczej na szczęście. Psi wypracowany instynkt.
Sprawa trzecia – graffiti. Z autopsji wiedziałam, że uliczni artyści bardzo cenią sobie własny styl i wyjątkowość. Każde graffiti jest zarazem ich podpisem. Jak taki Picasso. Nie sposób pomylić jego bohomazów z czyimiś innymi. Zeskanowałam fotkę oka i zadzwoniłam do mojej osobistej nowojorskiej princessy.
- Cześć Śnieżka. Sprawdź skrzynkę. Masz tam zdjęcie ściennego arcydzieła – fakt, ostatnie zabrzmiało nieco kpiąco. - Możesz podpytać kto jest autorem? Nie zawiedź mnie stary.

* * *
Długo jeszcze dumałam nad aktami kiedy zjawił się Cohen. Oznajmił, że z polecenia Strepsilsa zrobimy wspólne przesłuchanie. Nie znałam ich. Nikogo ze sprawy Tarociarza. Słyszałam tylko, że po Red Hook zdrowo zrypało im berety i zamknięto w jakimś hermetycznym ośrodku dla myślących inaczej. No ale skoro ich wypuścili to musiało im się polepszyć. Byłam nawet ciekawa Baldricka. Z partnerami w pracy układało mi się niezgorzej zaraz po tym jak każdy obsikał swoje terytorium i wyznaczył granice. Ale Baldrik ponoć miał niemożebny talent do wkurwiania ludzi. Namaste Claire. Jak dobrze, że jestem taką kurewsko opanowaną niewiastą.

No więc jak wspomniałam Cohen wyrósł nade mną jak Nazgul przed biednym zagubionym Frodem. Zerknęłam mimowolnie pod nogi żeby się upewnić, że ciągle mam na sobie buty. Ich śledztwo zaszło za daleko i nigdy na dobre nie rozgoszczę się w sprawie. Wystartowałam w maratonie kiedy reszta zawodników miała już za sobą parę okrążeń. Ale byłam upartym typem więc pozostawało odpalić trampki i rzucić się w wir wyścigu.
- Cześć Goodman. Miło cię znów widzieć – głos detektywa nie zabrzmiał najszczerzej - Zbieraj mandżur, jedziemy na przesłuchanie.
- Cohen - wyciągnęłam przez siebie dłoń i wyszczerzyła białe równiutkie ząbki w uśmiechu, który jednak nie dosięgnął oczu. - Od rana przeglądam papiery waszej sprawy. Znaczy, naszej sprawy - zaraz się poprawiłam. - Chciałabym obgadać parę kwestii jeśli nie masz nic na przeciw. Świadek może poczekać czy się nam kurewsko śpieszy? - przez cały czas żułam nerwowo wściekle różową gumę i teraz na koniec wypowiedzi w typowy dla siebie sposób wyciągnęłam ją z ust na długość łokcia i zaczęłam skrzętnie zwijać wokół palca.
- Mamy chwilę, póki Srepsils nie wypełni nakazów - rzekł z niesmakiem obserwując operację z gumą. - Resztę możemy obgadać po drodze. Zamieniam się w słuch.

- To najpierw wierszydło – guma okręcona wokół palca wskazującego wylądowała na powrót na moim języku. Wygrzebałam ze sterty porozrzucanych po biurku papierów ten z zapisanym wierszem i przesunęła Cohenowi pod nos. - „Szukaj tam, gdzie wskazuje wiersz, a znajdziesz piekielną karetę.” Pojęcia nie mam co sprawca miał na myśli. Najpierw sądziłam, że to karta Tarota, a co za tym idzie znajdziemy tam kolejną ofiarę. Jak mówi wujek Google w Tarocie żadna „kareta” nie figuruje. Co nie zmienia faktu, że świr daje nam wskazówki pewnie nie bez powodu. No ale do rzeczy... Wierszydło to „Pęknięty dzwon” Charlesa Baudelaira. Sam wiersz to wobec mnie mydlenie oczu. Najbardziej sugestywny jest sam tytuł. W Nowym Yorku są trzy pęknięte dzwony. Tu mam adresy – pokazałam Cohenowi zachlapany kawą skrawek papieru. - Jeden znajduje się w kościele Św. Mateusza, kolejne dwa to nazwa knajpy i teatru. Próbując wyłowić wątpliwy sens z całego bełkotu tego romantycznego żabojada obstawiłabym kościół. Choć pewnie warto sprawdzić wszystkie trzy lokacje, co Cohen? – z moich ust wystrzelił pękaty różowy balon, który na moment przysłonił mi większą część twarzy po czym pękł z hukiem. - Oczywiście jak tylko przesłuchamy twojego świadka. Czekam też na ewentualne kontropinie co do rymowanki.

- Brzmi z sensem. Piekielna kareta to czwórka ofiar i komplet czterech kart. Nie sądzę, by była w tym głębsza filozofia. - Cohen przez chwilę milczał, przypatrując mi się badawczo. Na upiornie wychudzonej twarzy, dziś dodatkowo upstrzonej przekrwionym okiem, pojawiło się coś, co od biedy można by uznać za uśmiech - Zróbmy inaczej. Ja się zajmę tym gościem od karty kredytowej i monitoringiem z WalMartu, ty weź sobie ze dwóch cyngli do pomocy i obejrzyj ten kościół. Coś jeszcze?

- W zasadzie jeszcze jedna sprawa. Szukaliście powiązań między ofiarami? Większość psycholi działa według jakiegoś wzorca. Sprawdziłam jedną rzecz, tak na czuja. Jedna z dziewczynek była wychowanką sierocińca. Chłopiec z kolei – zamieszałam w bałaganie na biurku by przeczytać z jakiejś mocno wymiętej stronicy – Jim Talbot... Wyczytałam, że jego rodzice są już w mocno zaawansowanym wieku. Pomyślałam, że albo pani Talbot na starość zaczęła brykać - zaśmiałam się do siebie ale za moment spoważniałam co kosztowało mnie nie mało wysiłku - albo, co bardziej prawdopodobne, nie ona jest biologiczną matką. Zdążyłam sprawdzić tego jednego chłopca w bazie i zgadnij jaki pierdolnik? Mały Jimmy był adoptowany. Co prawda był wychowankiem innego sierocińca co dziewczynka, ale to już jakiś punkt zaczepienia. Jeśli oczywiście teoria się potwierdzi. Informatycy mają przerzucić przez bazę pozostałą dwójkę ofiar. Może każde z tych dzieci było przysposobione? Za parę godzin powinnam wiedzieć coś więcej. - Złapałam skórzaną kurtkę z oparcia krzesła, z ust zaś wyjęłam gumę i przykleiłam o spód biurka. - To chyba tyle. Śmignę do kościoła, ale myślę, że moglibyśmy być w kontakcie. - chwilę grzebałam po kieszeniach ale nie mogłam znaleźć wizytówek. W końcu wyłowiłam komórkę. - Daj mi swój numer, tak na wszelki wypadek. No i trzeba by zarwać jakąś nockę, przy piwku. Przeanalizować to wszystko bo na razie brodzimy w gównie.

- "Brodzimy w gównie", tak, chyba właśnie tego sformułowania od jakiegoś czasu szukałem. - Mruknął jakby do siebie zapisując mój numer telefonu. - Oldberg wychowywała się z biologicznym ojcem, ale... Matki! Wszystkie cztery mogą nie żyć. To by miało sens, jeśli powtarzają rytuał z września. - zawahał się przez chwilę, po czym podjął ciszej, starannie dobierając słowa. - Słuchaj, jest jeszcze jedna rzecz, o której powinienem ci powiedzieć, zanim pójdziesz. W tej chwili może ci się wydać dziwne, ale w którymś momencie może ci to uratować tyłek. Nie wiem ile zdążyłaś przeczytać. Po wydziale krąży plotka, że nad tą sprawa ciąży klątwa... Nie chcę żebyś mnie źle zrozumiała, klątwy nie istnieją, ale fakty są takie, że dzieje się tu dużo rzeczy, które pozornie trudno wytłumaczyć. Możesz natknąć się na coś, co na pierwszy rzut oka będzie wyglądało na niemożliwe. Po prostu... pod żadnym pozorem nie ignoruj niczego co widzisz. Niczego. Rozumiesz?

Trochę to wszystko złowieszczo zabrzmiało i nie bardzo wiedziałam jak się do tego odnieść.
- Wyluzuj Cohen - posłałam detektywowi krzywy uśmiech i klepnęłam przyjaźnie w łopatkę. - Ja też nie wierzę w klątwy. Fakt, może nie mam najlepszej opinii w Wydziale, jestem trochę narwana i niechlujna ale do roboty podchodzę poważnie i nie ignoruje żadnych szczegółów.


* * *

Po rozstaniu z Cohenem postanowiłam nie próżnować. Zgarnęłam z podziemnego parkingu mojego wypieszczonego Hayabusa i pomknęłam w pierwszej kolejności do kościoła. Motocykle zaoszczędzają w takim mieście jak NY sporo czasu. Nie była to może podręcznikowo przepisowa jazda ale ominęłam spore korki. I wskazówka licznika ani razu nie wskoczyła powyżej setki. Mil ma się rozumieć.
W kościele Św. Mateusza zeszła mi lekką ręką godzina. Starałam się być dokładna i wnikliwa. Pokazałam personelowi zdjęcia ofiar, zadałam standardowe pytania. Miły starszy ksiądz oprowadził mnie po wieży, gdzie znajdował się rzeczony pęknięty dzwon. Nie znalazłam tam nic prócz kurzu i pajęczyn. Przekopałam zakrystię a nawet wilgotne i zapomniane piwnice kościoła. Nic. Zaczęłam się zastanawiać czy aby chodziło o tytuł. Może w wierszu jest inne dno, zakodowane i oplecione w poetycki niejasany język.
Niezrażona pojechałam pod kolejny adres. Bronx nie był może najbezpieczniejszą dzielnicą ale kto da radę się tam zapuścić, jeśli nie ja?
Gmach teatru nieco mnie.... zaskoczył. Szczególnie z tego względu, że teatr „Pęknięty Dzwon” przestał istnieć już jakiś czas temu. Stałam na zgliszczach strawionych niegdyś pożarem. Osmolony szkielet budynku ziejący pustymi otworami w miejscach drzwi i okien zapraszał gościnnie w swoje progi.
Wolno i uważnie dreptałam po hałdach gruzu. Musiałam zabrać ze schowka latarkę bo wnętrze tonęło w mroku. Już miałam się poddać kiedy trafiłam na coś, co jednoznacznie potwierdziło, że trafiłam w dobry punkt. Wielkie wymalowane na ścianie oko łypało na mnie podejrzliwie, niemal drwiąco. Ściana z graffiti wyraźnie różniła się od reszty budynku. Była... świeża. Nie odnowiona. Ktoś ją tutaj postawił.
Opukałam ją sumiennie i doszłam do wniosku, że kiedyś były tu drzwi. Miałam nadzieję, że murarz nie zabrał się do sprawy nadzwyczaj solidnie i będzie się dało sforsować ceglaną układankę. Wróciłam do motoru po młotek. Dobrze, że wożę ze sobą narzędzia.
Kiedy wróciłam wyłowiłam w powietrzu subtelną woń tytoniu. Pod „moją ścianą” pośród gruzu żarzył się niedopałek. Jednoznaczny jak napis w miejskim kiblu - "tu byłem".
Wyciągnęłam broń i zaczęłam przeczesywać teren.

Znalazłam go na zwęglonej scenie starego teatru.
- Stój! Ręce na głowę!
Posłusznie wypełnił polecenie. Ale wydawał się taki... swobodny. W ogóle nieprzejęty.
To nie była długa rozmowa.

* * *

Kwadrans później siedziałam oparta o mur z wizerunkiem barwnego oka. Mięśnie nóg nadal lekko mi drżały po tym co znalazłam za świeżo spreparowaną ścianą. Jatka. Pieprznik, flaki i krew. I karta. Diabeł o dziwacznej, pozbawione nosa twarzy patrzył gdzieś w dal jakby wcale mnie nie zauważał.




- Kurwa – szepnęłam sięgając po komórkę.
Zadzwoniłam do Strepsilsa. Podałam mu adres i poleciłam sprowadzić tu techników. Sama założyłam gumowe rękawiczki i zgarnęłam zimny już niedopałek do strunowej torebki.
Nieposłuszne dłonie chodziły jak wiatraki. Podczas pracy na glinowie nauczyłam się ufać swoim zmysłom. Ale to co stało się kwadrans temu, tuż przed moimi oczami... Nie mogłam znaleźć wyjaśnienia.
Wystukałam numer Cohena i czekałam aż odbierze po kilku dłużących się sygnałach.

- Cześć Cohen – mój głos lekko drżał, oddech miałam wciąż przyspieszony, świszczący. - No dobra, powiedz mi teraz co miałeś na myśli mówiąc “Możesz natknąć się na coś, co na pierwszy rzut oka będzie wyglądało na niemożliwe”? Trzeba mnie było uprzedzić, że podejrzanym w tym śledztwie jest pierdolony kuglarz – zdawałam sobie sprawę, że to moje racjonalne wytłumaczenie jest grubymi nićmi szyte. Ale musiałam przecież jakoś ułożyć to w głowie.
Gdybym ostrzegł cię przed "pierdolonym kuglarzem", wprowadziłbym cię w błąd. – Cohen nie wydawał się też szczególnie zaskoczony telefonem – Wybacz. Zależało mi, żebyś potraktowała to ostrzeżenie poważnie, więc powiedziałem ci tyle, w ile byłaś w stanie uwierzyć dwie godziny temu... Słuchaj, opowiem ci później wszystko co wiem, ale to nie jest rozmowa na telefon. Jesteś bezpieczna? Potrzebujesz wsparcia?
Przez moment nie mogłam wydać z siebie żadnego dźwięku.
- Znalazłam kolejne ciało – westchnęłam wreszcie do słuchawki. - A raczej brakujące części dziewczynek, sama nie wiem... Pewność będziemy mieli po dokładnej analizie bo ten pieprznik przypomina raczej sklep mięsny niż miejsce zbrodni. Technicy są już w drodze. Może to istotnie nie jest rozmowa na telefon ale mam ci coś do przekazania Cohen. Wiadomość od niejakiego Nasha Tarotha. Niedługo będę w biurze i wtedy pomówimy, dobra?
- Kurwa. - Padło po dłuższej chwili ciszy. Nie sądziłam, że Cohen jest typem, który traci nad sobą panowanie. Ale widać miał to być dzień niespodzianek. - Dobra, widzimy się na posterunku.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 08-01-2011 o 14:10.
liliel jest offline