Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-01-2011, 23:15   #171
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
U brodu:

To była chwila, ledwie moment. Ten, który decydować miał o być a nie być. O życiu. Lorda Berengera D’Arvill, Petera d’Orr, Yavandira, Kosmy i wielu innych ludzi. Zbrojnych, którzy przejazd grodzili i jeszcze tych dalszych, chroniących kolektora. I tych, którzy następowali na plecy uciekinierom z Point du Mer Diable. Ta jedna chwila przesądzić miała o wielu sprawach.

- D’Arvill! D’Arvill! Berenger! Ratujcie, zbójcy lorda Berengara usiec zamiarują! Pomocy! – krzyknęli niemal równocześnie Yavandir i Peter, kiedy ich wierzchowce pełną piersią wparły się w bród rozbryzgując wody rzeki i tracąc na pędzie.

Zbrojni na brzegu unieśli w górę kusze pouczeni pewnie wydanym rozkazem. Kilku z nich przyklękło by dać pole druhom z tylniego szeregu. Wprawieni widać w takich eskapadach trwali niczym skały rosnąc w oczach nadjeżdżającym, którzy niemal skulili się w siodłach kryjąc się za końskimi karkami. Gnający na złamanie karku żołdacy Du’Ponte zakrzyknęli radośnie świadomi tego, że ich cel wnet musi stanąć, zwolnić a wówczas wpadnie im w łapy. Tym bardziej, że tak już blisko…

- W nich bij! – rozkaz był głośny. Yavandir widział stojącego z boku dziesiętnika, który opuścił miecz dając tym kusznikom dodatkowy znak. Jakby jakoś w tajemniczym zwolnieniu elfowi mignęły zaciskające się na korpusach kusz dłonie, napięte mięśnie i oczy mierzące w cel. Palce, które powoli pociągały za cyngle. I bełty, które z brzękiem zwalnianych napiętych łęczysk pomknęły przed się niosąc śmierć…


W mieście:

Ruszyli od Mniejszej Bramy niemal pewni, że przybędą zbyt późno. W panującym chaosie nie sposób było przebić się szparko przez cisnącą się wąskimi ulicami ludzką tłuszczę. Z każdą chwilą jednak robił się wokół nich coraz większy luz, bo i uciekinierów ubywało. Kłębili się gdzieś, za ich plecami liżąc rany po ciosach płazami mieczy, drzewcami halabard i nahajek, którymi drużyna D’Arvill wywalczyła sobie przejście. Arms i Anton parli na przedzie. Ten pierwszy zdawał przy okazji kompanom pobieżną relację z przebiegu zdarzeń. Choć co się dzieje widać było gołym okiem. Jadący za ludźmi D’Arvill Młokos, otoczony zgrają własnych i najemnych zabijaków kalkulował na zimno, jak miał w zwyczaju. Między innymi z tego też względu jechał z tyłu. „Niechaj tamci wezmą na siebie pierwsze uderzenie, jeśli miało by znienacka nastąpić” myślał wydając przy okazji rozkazy co i jak począć należy. Wiedział jednak, że tak po prawdzie czas planowania minął. Teraz przyszła pora stanąć po jednej ze stron, bo nie sposób dłużej było siedzieć okrakiem na płocie miarkując na którą stronę przeskoczyć. „Byle dobrze wybrać, byle dobrze wybrać…” dyscyplinował się w myślach świadom tego, że ci, którzy jechali przed nim pewni już byli jego wyboru. On taki pewny nie był…

- Panie Marton! Panie! – Loran wychynął z bocznej ulicy i byłby życiem przypłacił zuchwały skok do strzemienia pryncypała, gdyby Młokos w porę nie zdołał powstrzymać dwóch najszybszych zabijaków. Loran wyglądał jakby z piekła uciekł. Porwana odzież odsłaniała kilka mniej groźnych ran i skaleczeń, ale przez twarz biegła mu już szeroka na palec rana, włosy miał opalone a twarz okopconą. Wyglądał jak sam diabeł, ale zwarzywszy na to, że Młokos posłał go do piekła, miał do tego pełne prawo. Młokos zatrzymał się nie zważając na to, że w jednej chwili rośnie dystans pomiędzy jego ludźmi i oddziałem D’Arvill. Tamci jechali ku rynkowi nie tracąc ni chwili.

- Co wiesz! Gadaj! – rozkazał chcąc jak najszybciej dowiedzieć się co się dzieje. I na czym, tak naprawdę stoi.

- Miasto wzięte! Maciej społem z kilkoma broni się z rajcami w ratuszu. Składy płoną i grabią, choć niektórzy nasi ich bronią. Tam walka, choć i bardziej grabież. Przy kordegardzie broni się resztka straży i tam najwięcej zbirów. Bitwa tam regularna, choć mówią, że obaj kapitanowie już żywota zbyli. Przybyliście wszyscy za późno! – Loran wykrzyczał wszystko na jednym tchu. Młokos chciał jeszcze się dopytać o kilka spraw, lecz posłaniec zwiotczał nagle i oklapł na bruk uliczny tracąc przytomność i siły. Młokos skinął jednemu ze zbrojnych, by odciągnął go na bok a sam krzyknął na swoich. Do rynku mieli najbliżej. Wybór zdawał się oczywisty…


Zamek D’Arvill:

Zygfryd de Leve ruszył dziarsko rozganiać zamieszki, które wybuchły na niskim dziedzińcu. Rzecz była o tyle ważna, że pożar rósł w oczach. Czeladź miotała się po dziedzińcu a pomiędzy nią walczyli zbrojni. Chaos rósł w oczach i de Leve wiedział, że musi go szybko opanować. Od tego zależało wiele a to właśnie na nim spoczywał ciężar trzymania pieczy nad zamkiem D’Arvill. On, Zygfryd de Leve miał dowieść, że nie bez kozery nosił rycerski pas.

- Straż do mnie, do kurwy nędzy! - krzyczał rycerz - Rozbroić skurwysynów!

Sam z wyciągniętym mieczem rzucił się w wir zamieszania, płazując kogo popadnie. Czeladź pierzchała z krzykiem przed rozsierdzonym rycerzem. On jednak nie zważał na kuchcików, psiarczyków i posługaczy. Szukał wyłącznie tych z orężem w dłoni. Tych, których sam w bój nie posłał. Pierwszą dwóję dostrzegł wedle płonącej kuźni.


- Mam was sucze syny! – ryknął na całe gardło wycinając od raz z lewicy pierwszego, płazem w skroń. Nie chciał ich zabijać. Takie bydło nie było godne tego, bo On, rycerz zakonny brudził sobie ich krwią swe ostrze. Uderzony zachwiał się wypuszczając oręż z dłoni, co Zygfryd skomentował jedynie pustym śmiechem. Drugi z buntowników cofnął się, ale żar ognia buchającego z kuźni zmusił go do ataku. Skoczył ku rycerzowi, lecz ten po raz kolejny sparował wściekłe ciosy przeciwnika górując kunsztem szermierczym nad swoim przeciwnikiem. Wyciął go gardą w bok głowy przechodząc bokiem obok szarżującego wściekle przeciwnika po czym poprawił płazem miecza w plecy. Pachoł; Zygfryd rozpoznał w swoim przeciwniku jednego z pomagierów ze stajni, nie miał szczęścia, potknął się o coś i klęknął. To była chwila tryumfu. Zygfryd uniósł pięść, by posłać swego przeciwnika w mrok ogłuszenia, kiedy nagle cały świat eksplodował weń bólem…


Dopiero kiedy świat zawirował i kręcąc się niczym w tanie jakim zaczął zbliżać się klepiskiem by w końcu huknąć ziemią w czoło upadającego rycerza Zygfryd dostrzegł trójkę innych napastników, którzy zaszli go z tyłu. Zaszli z kłonicą, którą roztrzaskali na jego hełmie. Świat kręcił się, pływał i krwawił. Mdłość i krew napłynęły do ust rycerza jednocześnie.


- Dobić skurwiela? – padło pytanie zadane ustami jednego ze zbrojnych D’Arvill. Zdrajca stanął nad leżącym zakonnikiem wznosząc miecz do ostatecznego ciosu. O miłosiernym płazowaniu ani myślał…



W mieście:

Bili się. Takiej bitwy ulice D’Arvill nie znały. Spoglądający na to wszystko na poły przytomnym jedynie wzrokiem odzyskujący siły Kapitan Kress pewny był, że w całej Akwitanii żadne miasto takiej bitwy nie znało. Może w Imperium, gdzie wciąż plebs walczy w swoich miastach buntując się czy też broniąc przed jakowymś plugastwem. Może tam. Ale nie w Bretonii. Nie w Akwitanii a już z całą pewnością nie w D’Arvill.


Serafin Mera był dobrym człowiekiem. Był wyśmienitym kapitanem straży miejskiej. Miał u swoich ludzi posłuch i cieszył się ich szacunkiem, ale na wojaczce nie znał się tak jak Kress. Siedzący za krenelażem kordegardy Frank dostrzegł szansę, jaką dał szaleńczy atak Hektora i wyśmienity strzał Tella. Dostrzegł to i Serafin. Tyle, że w chwili, kiedy najbardziej ucierpiało morale napastników, kiedy należało uderzyć szybko i nieugięcie, on poprowadził miarowy, powolny atak. Atak, który miał być ostatnią bitwą Serafina Mery. On wiódł swoich ludzi na śmierć, kiedy mógł powieść ich do zwycięstwa. To właśnie dostrzegł słaniający się na nogach Kapitan Fran Kress. Dostrzegł, zaklął i resztką sił podźwignął się z ziemi.


Świat cały zawirował, lecz Frank zdołał opanować się i nie runąć w ciemną czeluść, która rozwarła się wszędzie wokół niego. Krew musiała przesączyć się przez bandaże, bo na bieli dostrzegł szkarłatną wybroczynę, ale decyzję już podjął. Wiedział, że nadchodzi czas jego śmierci, ale wiedział też, że umierał już na raty przez cały dzień. W końcu kiedyś ta chwila nadejść musiała a trudno było sobie w tej chwili wyobrazić lepsze miejsce. Ostatnią zaś rzeczą jaką chciał, było to, by Kapitan Frank Kress zmarł na murach obserwując walkę.


- Tell! … - wydyszał z wysiłkiem starając się namacać dłonią miecz. – Zbierz resztę ludzi… Każdego…


- Ostało się nas pięciu, co zbójcom drogę bronimy! Jak nas nie stanie, to ci zza muru…


- Pierdol ich! Idziem do szarży! … Haha… Tfu!
- Kapitan zaśmiał się szaleńczo, po czym zakrztusił i splunął krwią. Tell spojrzał nań ze zgrozą, ale nie rzekł nic. Kapitan sam, po omacku schodził po schodach. Reszta kuszników, których Serafin Mera pozostawił dla strzeżenia bramy, postępowała za nim. Wiedzieli, że nadszedł czas umierania…




U brodu:


Salwa przeszła im nad głowami. Yavandir niemal krzyknął radośnie pokonując ostatnie metry brodu, wyprowadzając miotającego się wierzchowca na pochyłość skarpy. Śmiejąc się radośnie. Pościg klnąc cofnął się, odstąpił! Pozostawiając dwa powalone wierzchowce i trzech bodaj ludzi na przeciwległym brzegu. Ich krzyk przyniósł efekt! Zbrojni u brodu okazali się ocaleniem.


- Coście za jedni!? Gadaj prędko?! – dziesiętnik, który dowodził zbrojnymi musiał wydać im stosowne rozkazy, bo ci już z drzewcami glewii postępowali ku wydobywającym się z brodu ocalałym uciekinierom D’Arvill.


- My w służbie D’Arvill! Ocaliliśmy haniebnie uwięzionego Lorda Berengera a ci tam, to jego porywacze! W służbie tego psa, Du Ponte! – Peter był znacznie bardziej rozmowny. Elf się do polemiki nie wtrącał. Wiedział, że człek z człekiem łatwiej się dogada. Sam nasłuchiwał z niepokojem słysząc rosnący od strony obozu, którego zbrojni bronili gwar i harmider. Tam też się bili! Nim jednak zdołał dopytać się kto z kim i o co nad wszystko wyniósł się huk tak straszliwy, że spłoszone konie jęły ciskać się a ludzie krzyczeli, choć głosów swoich zupełnie nie słyszeli. Nie byli w stanie. W uszach wciąż słychać było jedynie gwizd…



***


- Kim kurwa jesteś?! – pytanie wyrwało Profesora z miłego uniesienia. Zdumiony odwrócił się ku pytającemu. „Jak mogli tak cicho podjechać? Nie mogli! Oni musieli cały czas tu być! Widzieć wszystko!” pomyślał oszalały ze strachu Profesor. W blasku nocy dostrzegł wyłaniające się z zagajnika sylwetki kilku jeźdźców, lecz pytający, na bułanym perszeronie, wyróżniał się nad innych posturą. Może sprawiał to wielki koń, na którym siedział, może ogromny topór wiszący mu u siodła a może gęba podła tak bardzo, że gorszej nawet w Księstwach Heinrich nie widział. Profesor szybko w myślach zaczął kalkulować ile z tego co opodal się wydarzyło było przez nieznajomych widziane, ale jego rozmyślania przerwał kolejny głos.


- Skończ z nim Glous! – rozkaz o dziwo padł z ust brodatego chudzielca. I był to głos tak zimny, że Heinrich zadrżał czując, że oto waży się jego życie. Jerome i Klaus … odjechali w mrok, ku obozowisku z którego dochodzić zaczął gwar bitki. Profesor zaś zrozumiał, że oto musi wzbić się na wyżyny swej elokwencji by dowódcę zbrojnych do się przekonać. Naraz bowiem wszystko co w życiu dokonał i osiągnął przestało być istotne a liczyło się wyłącznie „tu i teraz”. Zwłaszcza, że Glous obnażył zakrzywioną szablę i spiął swego ciężkiego wierzchowca, by zbliżyć się do przerażonego Heinricha. Dla którego skrzynia złota zakopana opodal nagle straciła na wartości…



***


Klaus dopadł obozowiska w chwili, kiedy wjechali doń wycieńczeni jeźdźcy wiozący jakiegoś rannego. Piątka konnych wiedziona przez zbrojnych kolektora przybyła jako i on w porę, by ujrzeć wyjeżdżających z głębi zagajnika zbrojnych. Jednak nie jakichś tam leśnych dziadów, którzy kłusowaniem zarabiali na życie. Nie polujących na traktach obwiesi, których byle zwarty oddział zbrojnych mógł przegonić het za góry i lasy. Na skraju lasu pojawili się i wciąż wyjeżdżali kolejni zbrojni po których ekwipunku i wyglądzie widocznym w blasku płonących ognisk poznać można było, że z nie jednego pieca chleb jedli, ale zawsze był to piec wojenny.


- Imieniem Księcia Pana Akwitanii ja, kolektor Bertrand Vadier żądam, byście natychmiast… - kolektor wyraźnie miał nadzieję, że uda mu się wymóc posłuszeństwo. Klaus, który z nie jednego pieca chleb jadał czuł, że tym razem kolektor mógł się przeliczyć. Yavandir, który ledwie wjechał do obozu i nie miał jeszcze możliwości podziękować komorzemu za ocalenie splunął zły i zaklął szpetnie. „Z deszczu pod rynnę” pomyślał, choć na ile miał możliwość przyjrzeć się zbirom tu był to raczej wodospad.

- Panie, naszych co nas osłaniali, porżnąć musieli czy co gorszego, bo nie wracają! – krzyknął jakiś funkcyjny przerywając swemu dowódcy. Peter i Yavandir złowili wzajemne spojrzenie i mało myśląc zaczęli się cofać, ale wnet zamknęli ich w swoim kręgu zbrojni i uzbrojona czeladź kolektora. Który raz jeszcze podjął przerwaną próbę mediacji siadając na koniu, dla zyskania na autorytecie.

- Reprezentuję tu swą osobą majestat księcia…

Nie dane mu było dokończyć. Wystrzelony pewną ręką bełt przebił mu pierś wprowadzając zgrozę w szeregach jego ludzi. Spośród zbirów wyjechał przed ich szereg jeden. W pancerzu okrytym opończą wyglądał niczym rycerz urodzony. I tak samo gadał.

- Jakem Hugon de Rais daję słowo, że kto wnet rzuci precz broń, temu włos z głowy nie spadnie!

Niemal wszyscy w obozowisku zadrżeli rozumiejąc, że oto sam diabeł stanął przed nimi uchylając wrota piekieł. Imię Hugona de Rais było bowiem znane w Akwitanii. Jak i w całej Bretonii. A znany był on z okrucieństw, morderstw za które objęty został proskrypcją, z gwałtów i grabieży. Fakt, że podniósł rękę na książęcego kolektora przestał już kogokolwiek dziwić. Klaus, który w tym towarzystwie czuł się zupełnie nie na miejscu zauważył coś jeszcze. Owych kilkunastu zbrojnych, którzy stanęli na skraju lasu wywołując blady strach wśród orszaku książęcego kolektora, nadjechało od strony, gdzie musiał przebywać Profesor. To zaś bardzo źle wróżyło jemu samemu. Choć w tej chwili nie był to największy z problemów Klausa…


Na zamku:

Tupik postawił straże przed komnatą Panicza Malkolma uprzednio upewniwszy się, że jemu samemu nic nie grozi. Młodzian jednak zajęty był ołowianą bitwą w najlepsze i Niziołek nie chciał mu jeszcze przeszkadzać. Wszak zamieszki i pożar wybuchły na niskim zamku, na jego dziedzińcu. Na panikę i popłoch zawsze był czas. Majordomus nie chciał i nie miał zamiaru zakłócać spokoju Panicza takimi trywialnymi problemami, tym bardziej, że ten już wcześniej kilkukrotnie dał mu odczuć, czego odeń oczekuje. Z drugiej jednak strony w przypadki nie wierzył, więc nie chciał pozostawić młodzieńca na łasce i nie łasce losu. Bo czy mógł ufać owym czterem ludziom, którzy teraz strzegli Panicza? „A jeśli to zdrajcy i tylko czekają aż zwrócę swą uwagę gdzie indziej? Zygfryd ma swoich ludzi, opanuje zamieszki i ugasi pożar a ja przypilnuję młodego D’Arvilla”. Pomyślał, ale że gwar zdawał się narastać nie cichnąć ruszył ku oknu, by z jego wykuszu ocenić sytuację.

Nie spodziewał się jednak ujrzeć na dziedzińcu regularnej bitwy nad którą nikt i nic już nie panowało. Ani też Zygfryda, leżącego pośród walczących i stojącego nad nim ze wzniesionym do ostatecznego ciosu mieczem, kata…


W mieście:

Przez rynek przetoczyli się niczym fala zmiatając wszystko na swej drodze. Żądni wzięcia pomsty za to co spotkało towarzyszy, kapitana i miasto zbrojni D’Arvill nie mieli litości dla opryszków, którzy nic nie wiedzieli o stawaniu przeciwko idącej w szarży konnicy. Uciec zaś nie bardzo było gdzie ani czasu na ucieczkę nie stało. Będący zwycięzcami, grzejący się już w ogniu swoich spalonych ofiar bandyci naraz stali się ofiarami. Ofiarami rozbitymi gwałtownym uderzeniem zbrojnych, którzy przejechali się po nich ledwie dwa razy. To jednak starczyło a resztę uczynili ci z mieszczan, którym udało się ocalić a dość mieli jeszcze serca na orężny bój. Lub rządzy pomsty. Młokos wpadł na rynek ze swoimi ludźmi dopełniając dzieła zniszczenia, ale też ledwie to były dożynki.


- Panie, przy kordegardzie bitwa! My ruszymy Złotą. Ruszaj Bednarską ze swoimi ludźmi, weźmiemy ich z dwóch stron! – dowodzący zbrojnymi D’Arvill ogarnął swoich ludzi i odwołał z durnego uganiania się za zbiegami, którzy kryli się po sieniach i bramach. Teraz szykował się do ostatecznej rozprawy. Morton Khedgar skinął głową świadom tego, że dzięki temu bliżej będzie miał do składów. Będzie mógł ocenić skalę zniszczeń i upewnić się po drodze, czy aby postawił na właściwego konia. Co zresztą zawsze można było jeszcze zmienić…


Ruszyli stępa. Z łoskotem kopyt o uliczny bruk. Mijając porozbijane wrota ziejące czeluścią bram, powywracane wozy i roztrzaskane stragany. Miażdżąc kopytami rozsypane jabłka, morele, owoce i sery. Pozostawiając za sobą ciała martwych i na poły już ledwie żywych. Łoskot ich jazdy zmiatał resztki żywych do sień, wykuszy i bram. Niepewni kto jedzie kryli się przed zbrojnymi. O ile mieli na to siły. Malcolm jechał na przedzie, poprzedzony jedynie kilkoma wiernymi ludźmi. Chciał na własne oczy zobaczyć zniszczenia i od tego co ujrzał robiło mu się mdło. „Mistrz Cecile chyba nie do końca taki miał plan” pomyślał dostrzegając leżące ciała. Wśród których nie mało było dziecisk. Jednak na wszystko to wciąż potrafił spoglądać z pewną dozą obojętności i dystansu.


Do chwili, kiedy na wywróconym wozie ze złamaną osią nie dostrzegł leżącej w porwanej sukni Jagny. Nie potrafił oderwać oczu od jej posiniaczonego ciała, od rozerwanego brutalnie krocza i flaszy wetkniętej tam, gdzie… Młokos miał wciąż prawo do wyboru strony, choć wielu wydało się że już wybrał. Jednak Jagna, jego Jagna leżąca tam, na tym wozie, była tą kroplą, która przelała czarę.


***

Serafin Mera wiedział, że pokpił sprawę. Weteran ulicznych burd, karczemnych awantur i handlowych sporów, człowiek na którego głowie spoczywała przez lata odpowiedzialność za spokój i porządek w D’Arvill nie znał się na toczeniu bitew tak, jak wymagała tego potrzeba chwili. Jednak powiódł swoich ludzi do kontruderzenia, do straceńczej szarży na hufiec zbirów, którzy na swoich sumieniach mieli rzeź w D’Arvill. Powiódł przekonany, że umrze. Ale też pewny tego, że zabierze ze sobą kilku skurwysynów przed oblicze Panienki. Wiedział, że tego dnia umrze. Wiedział, że nie sam…


Zderzyli się dwadzieścia kroków od kordegardy. Nie było zwykłego w bitwie huku stali, nie było wizgu umierających i rannych koni, nie było grania rogów. Ostał się jedynie krzyk rannych i umierających ludzi. Muzyka, do której D’Arvill tego dnia się przyzwyczaiło. Uderzyli swoimi szczupłymi siłami na znacznie silniejszego wroga. Licząc na cud, na zmiłowanie Panienki. Na boskie miłosierdzie i łut szczęścia. Ale prowadzeni zbyt wolno nie wykorzystali szansy, jaką dała im śmierć Hektora. Uderzyli na wroga, który zdołał już otrząsnąć się z szoku. I musieli umrzeć, bo było ich ledwie garstka.


Ulica zamknęła siły obu walczących sił w swoich klamrach, zmusiła napastników do tego, że tłoczyć się musieli w kilku szeregach mając naprzeciw siebie ledwie linię oszalałych napastników. Jednak ich śmierć i przegrana była kwestią chwili…


Do chwili kiedy z kordegardy nie wyszedł im na spotkanie szaleniec. Kapitan Frank Kress nie dbał już o swoje życie, które wyciekało zeń licznymi ranami. Nie dbał o nic. Wiedział jednak, że zabierze ze sobą do piekła wszystkich skurwieli, którzy staną mu na drodze. Wiedział to i szedł na śmierć a za nim postępowali ci, którzy porzucili już straż w kordegardzie. Ledwie garstka, która jednak z szaleństwem w oczach rzuciła się do ataku porywając ze sobą siły obrońców. Zbyt szczupłe, by mogły dać odpór liczbie napastników, lecz dość liczne, by ich skrwawić. I tak zaczęła się rzeź. Rzeź, w której nikt nie usłyszał nadjeżdżających od Złotej konnych. Ani tych, którzy w chwilę po tym wyjechali z Bednarskiej…


***

Opodal Fungi:

- Biją się Panie! – łowczy spoglądający na surowe oblicze swego pryncypała spieszył z wieścią, którą wszyscy spośród zgromadzonych na wzgórzu ludzi już posiedli. Nie trzeba było być geniuszem, by obserwując oświetlony ogniskami obóz dostrzec co się w nim dzieje. Tym bardziej, że dzieliło ich odeń ledwie kilkaset kroków. Cedryk du’Ponte skinął głową nie komentując niczego, po czym zwrócił się do łowczego spokojnym głosem.


- Ruszaj do Saula, jak się zaczną bić, niechaj następuje. I niechaj pamięta, noga żywa ujść z tego nie ma prawa! – twardy głos pana tych ziem nie zmroził nikogo. Starszyzna znała jego zamysły. Zbrojni, których miał pod swoim sztandarem na wzgórzu była za nim każdym skrawkiem swego ciała. Oddali mu swe dusze a on je wziął we władanie. Teraz byli jego ludźmi. I nienawiść do D’Arvill nosili we krwi. Cedryk potarł dłonią w pancernej rękawicy skórzany czepiec chcąc pozbyć się swędzenia. Hełm czekał na łęku siodła na odpowiednią chwilę by znaleźć się na głowie. Wsłuchując się w odgłos bitwy i oddalający się tętent konia łowczego pan du’Ponte czuł, że ta noc będzie najważniejszą w jego życiu. Nie tylko w jego.


- Pamiętajcie. Ruszymy przez bród jak tylko Saul nastąpi. Ma pół setni ludzi, więc dość sił, by wygnieść ich jak robale. My uderzymy na pierwszy znak, że uderzył. Nie chcę nikogo żywego, ale chcę skrzynie kolektorskie. I Berengera, jeśli tam wciąż będzie. Nie musi być żywy…

Wszyscy zgromadzeni na wzgórzu znali jego zamysł, ale wszyscy potwierdzili przyjęcie rozkazów skinieniem głowy, po czym rozeszli się do swoich ludzi. By i im obwieścić wolę ich pana…


.
 
Bielon jest offline