Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-01-2011, 23:15   #171
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
U brodu:

To była chwila, ledwie moment. Ten, który decydować miał o być a nie być. O życiu. Lorda Berengera D’Arvill, Petera d’Orr, Yavandira, Kosmy i wielu innych ludzi. Zbrojnych, którzy przejazd grodzili i jeszcze tych dalszych, chroniących kolektora. I tych, którzy następowali na plecy uciekinierom z Point du Mer Diable. Ta jedna chwila przesądzić miała o wielu sprawach.

- D’Arvill! D’Arvill! Berenger! Ratujcie, zbójcy lorda Berengara usiec zamiarują! Pomocy! – krzyknęli niemal równocześnie Yavandir i Peter, kiedy ich wierzchowce pełną piersią wparły się w bród rozbryzgując wody rzeki i tracąc na pędzie.

Zbrojni na brzegu unieśli w górę kusze pouczeni pewnie wydanym rozkazem. Kilku z nich przyklękło by dać pole druhom z tylniego szeregu. Wprawieni widać w takich eskapadach trwali niczym skały rosnąc w oczach nadjeżdżającym, którzy niemal skulili się w siodłach kryjąc się za końskimi karkami. Gnający na złamanie karku żołdacy Du’Ponte zakrzyknęli radośnie świadomi tego, że ich cel wnet musi stanąć, zwolnić a wówczas wpadnie im w łapy. Tym bardziej, że tak już blisko…

- W nich bij! – rozkaz był głośny. Yavandir widział stojącego z boku dziesiętnika, który opuścił miecz dając tym kusznikom dodatkowy znak. Jakby jakoś w tajemniczym zwolnieniu elfowi mignęły zaciskające się na korpusach kusz dłonie, napięte mięśnie i oczy mierzące w cel. Palce, które powoli pociągały za cyngle. I bełty, które z brzękiem zwalnianych napiętych łęczysk pomknęły przed się niosąc śmierć…


W mieście:

Ruszyli od Mniejszej Bramy niemal pewni, że przybędą zbyt późno. W panującym chaosie nie sposób było przebić się szparko przez cisnącą się wąskimi ulicami ludzką tłuszczę. Z każdą chwilą jednak robił się wokół nich coraz większy luz, bo i uciekinierów ubywało. Kłębili się gdzieś, za ich plecami liżąc rany po ciosach płazami mieczy, drzewcami halabard i nahajek, którymi drużyna D’Arvill wywalczyła sobie przejście. Arms i Anton parli na przedzie. Ten pierwszy zdawał przy okazji kompanom pobieżną relację z przebiegu zdarzeń. Choć co się dzieje widać było gołym okiem. Jadący za ludźmi D’Arvill Młokos, otoczony zgrają własnych i najemnych zabijaków kalkulował na zimno, jak miał w zwyczaju. Między innymi z tego też względu jechał z tyłu. „Niechaj tamci wezmą na siebie pierwsze uderzenie, jeśli miało by znienacka nastąpić” myślał wydając przy okazji rozkazy co i jak począć należy. Wiedział jednak, że tak po prawdzie czas planowania minął. Teraz przyszła pora stanąć po jednej ze stron, bo nie sposób dłużej było siedzieć okrakiem na płocie miarkując na którą stronę przeskoczyć. „Byle dobrze wybrać, byle dobrze wybrać…” dyscyplinował się w myślach świadom tego, że ci, którzy jechali przed nim pewni już byli jego wyboru. On taki pewny nie był…

- Panie Marton! Panie! – Loran wychynął z bocznej ulicy i byłby życiem przypłacił zuchwały skok do strzemienia pryncypała, gdyby Młokos w porę nie zdołał powstrzymać dwóch najszybszych zabijaków. Loran wyglądał jakby z piekła uciekł. Porwana odzież odsłaniała kilka mniej groźnych ran i skaleczeń, ale przez twarz biegła mu już szeroka na palec rana, włosy miał opalone a twarz okopconą. Wyglądał jak sam diabeł, ale zwarzywszy na to, że Młokos posłał go do piekła, miał do tego pełne prawo. Młokos zatrzymał się nie zważając na to, że w jednej chwili rośnie dystans pomiędzy jego ludźmi i oddziałem D’Arvill. Tamci jechali ku rynkowi nie tracąc ni chwili.

- Co wiesz! Gadaj! – rozkazał chcąc jak najszybciej dowiedzieć się co się dzieje. I na czym, tak naprawdę stoi.

- Miasto wzięte! Maciej społem z kilkoma broni się z rajcami w ratuszu. Składy płoną i grabią, choć niektórzy nasi ich bronią. Tam walka, choć i bardziej grabież. Przy kordegardzie broni się resztka straży i tam najwięcej zbirów. Bitwa tam regularna, choć mówią, że obaj kapitanowie już żywota zbyli. Przybyliście wszyscy za późno! – Loran wykrzyczał wszystko na jednym tchu. Młokos chciał jeszcze się dopytać o kilka spraw, lecz posłaniec zwiotczał nagle i oklapł na bruk uliczny tracąc przytomność i siły. Młokos skinął jednemu ze zbrojnych, by odciągnął go na bok a sam krzyknął na swoich. Do rynku mieli najbliżej. Wybór zdawał się oczywisty…


Zamek D’Arvill:

Zygfryd de Leve ruszył dziarsko rozganiać zamieszki, które wybuchły na niskim dziedzińcu. Rzecz była o tyle ważna, że pożar rósł w oczach. Czeladź miotała się po dziedzińcu a pomiędzy nią walczyli zbrojni. Chaos rósł w oczach i de Leve wiedział, że musi go szybko opanować. Od tego zależało wiele a to właśnie na nim spoczywał ciężar trzymania pieczy nad zamkiem D’Arvill. On, Zygfryd de Leve miał dowieść, że nie bez kozery nosił rycerski pas.

- Straż do mnie, do kurwy nędzy! - krzyczał rycerz - Rozbroić skurwysynów!

Sam z wyciągniętym mieczem rzucił się w wir zamieszania, płazując kogo popadnie. Czeladź pierzchała z krzykiem przed rozsierdzonym rycerzem. On jednak nie zważał na kuchcików, psiarczyków i posługaczy. Szukał wyłącznie tych z orężem w dłoni. Tych, których sam w bój nie posłał. Pierwszą dwóję dostrzegł wedle płonącej kuźni.


- Mam was sucze syny! – ryknął na całe gardło wycinając od raz z lewicy pierwszego, płazem w skroń. Nie chciał ich zabijać. Takie bydło nie było godne tego, bo On, rycerz zakonny brudził sobie ich krwią swe ostrze. Uderzony zachwiał się wypuszczając oręż z dłoni, co Zygfryd skomentował jedynie pustym śmiechem. Drugi z buntowników cofnął się, ale żar ognia buchającego z kuźni zmusił go do ataku. Skoczył ku rycerzowi, lecz ten po raz kolejny sparował wściekłe ciosy przeciwnika górując kunsztem szermierczym nad swoim przeciwnikiem. Wyciął go gardą w bok głowy przechodząc bokiem obok szarżującego wściekle przeciwnika po czym poprawił płazem miecza w plecy. Pachoł; Zygfryd rozpoznał w swoim przeciwniku jednego z pomagierów ze stajni, nie miał szczęścia, potknął się o coś i klęknął. To była chwila tryumfu. Zygfryd uniósł pięść, by posłać swego przeciwnika w mrok ogłuszenia, kiedy nagle cały świat eksplodował weń bólem…


Dopiero kiedy świat zawirował i kręcąc się niczym w tanie jakim zaczął zbliżać się klepiskiem by w końcu huknąć ziemią w czoło upadającego rycerza Zygfryd dostrzegł trójkę innych napastników, którzy zaszli go z tyłu. Zaszli z kłonicą, którą roztrzaskali na jego hełmie. Świat kręcił się, pływał i krwawił. Mdłość i krew napłynęły do ust rycerza jednocześnie.


- Dobić skurwiela? – padło pytanie zadane ustami jednego ze zbrojnych D’Arvill. Zdrajca stanął nad leżącym zakonnikiem wznosząc miecz do ostatecznego ciosu. O miłosiernym płazowaniu ani myślał…



W mieście:

Bili się. Takiej bitwy ulice D’Arvill nie znały. Spoglądający na to wszystko na poły przytomnym jedynie wzrokiem odzyskujący siły Kapitan Kress pewny był, że w całej Akwitanii żadne miasto takiej bitwy nie znało. Może w Imperium, gdzie wciąż plebs walczy w swoich miastach buntując się czy też broniąc przed jakowymś plugastwem. Może tam. Ale nie w Bretonii. Nie w Akwitanii a już z całą pewnością nie w D’Arvill.


Serafin Mera był dobrym człowiekiem. Był wyśmienitym kapitanem straży miejskiej. Miał u swoich ludzi posłuch i cieszył się ich szacunkiem, ale na wojaczce nie znał się tak jak Kress. Siedzący za krenelażem kordegardy Frank dostrzegł szansę, jaką dał szaleńczy atak Hektora i wyśmienity strzał Tella. Dostrzegł to i Serafin. Tyle, że w chwili, kiedy najbardziej ucierpiało morale napastników, kiedy należało uderzyć szybko i nieugięcie, on poprowadził miarowy, powolny atak. Atak, który miał być ostatnią bitwą Serafina Mery. On wiódł swoich ludzi na śmierć, kiedy mógł powieść ich do zwycięstwa. To właśnie dostrzegł słaniający się na nogach Kapitan Fran Kress. Dostrzegł, zaklął i resztką sił podźwignął się z ziemi.


Świat cały zawirował, lecz Frank zdołał opanować się i nie runąć w ciemną czeluść, która rozwarła się wszędzie wokół niego. Krew musiała przesączyć się przez bandaże, bo na bieli dostrzegł szkarłatną wybroczynę, ale decyzję już podjął. Wiedział, że nadchodzi czas jego śmierci, ale wiedział też, że umierał już na raty przez cały dzień. W końcu kiedyś ta chwila nadejść musiała a trudno było sobie w tej chwili wyobrazić lepsze miejsce. Ostatnią zaś rzeczą jaką chciał, było to, by Kapitan Frank Kress zmarł na murach obserwując walkę.


- Tell! … - wydyszał z wysiłkiem starając się namacać dłonią miecz. – Zbierz resztę ludzi… Każdego…


- Ostało się nas pięciu, co zbójcom drogę bronimy! Jak nas nie stanie, to ci zza muru…


- Pierdol ich! Idziem do szarży! … Haha… Tfu!
- Kapitan zaśmiał się szaleńczo, po czym zakrztusił i splunął krwią. Tell spojrzał nań ze zgrozą, ale nie rzekł nic. Kapitan sam, po omacku schodził po schodach. Reszta kuszników, których Serafin Mera pozostawił dla strzeżenia bramy, postępowała za nim. Wiedzieli, że nadszedł czas umierania…




U brodu:


Salwa przeszła im nad głowami. Yavandir niemal krzyknął radośnie pokonując ostatnie metry brodu, wyprowadzając miotającego się wierzchowca na pochyłość skarpy. Śmiejąc się radośnie. Pościg klnąc cofnął się, odstąpił! Pozostawiając dwa powalone wierzchowce i trzech bodaj ludzi na przeciwległym brzegu. Ich krzyk przyniósł efekt! Zbrojni u brodu okazali się ocaleniem.


- Coście za jedni!? Gadaj prędko?! – dziesiętnik, który dowodził zbrojnymi musiał wydać im stosowne rozkazy, bo ci już z drzewcami glewii postępowali ku wydobywającym się z brodu ocalałym uciekinierom D’Arvill.


- My w służbie D’Arvill! Ocaliliśmy haniebnie uwięzionego Lorda Berengera a ci tam, to jego porywacze! W służbie tego psa, Du Ponte! – Peter był znacznie bardziej rozmowny. Elf się do polemiki nie wtrącał. Wiedział, że człek z człekiem łatwiej się dogada. Sam nasłuchiwał z niepokojem słysząc rosnący od strony obozu, którego zbrojni bronili gwar i harmider. Tam też się bili! Nim jednak zdołał dopytać się kto z kim i o co nad wszystko wyniósł się huk tak straszliwy, że spłoszone konie jęły ciskać się a ludzie krzyczeli, choć głosów swoich zupełnie nie słyszeli. Nie byli w stanie. W uszach wciąż słychać było jedynie gwizd…



***


- Kim kurwa jesteś?! – pytanie wyrwało Profesora z miłego uniesienia. Zdumiony odwrócił się ku pytającemu. „Jak mogli tak cicho podjechać? Nie mogli! Oni musieli cały czas tu być! Widzieć wszystko!” pomyślał oszalały ze strachu Profesor. W blasku nocy dostrzegł wyłaniające się z zagajnika sylwetki kilku jeźdźców, lecz pytający, na bułanym perszeronie, wyróżniał się nad innych posturą. Może sprawiał to wielki koń, na którym siedział, może ogromny topór wiszący mu u siodła a może gęba podła tak bardzo, że gorszej nawet w Księstwach Heinrich nie widział. Profesor szybko w myślach zaczął kalkulować ile z tego co opodal się wydarzyło było przez nieznajomych widziane, ale jego rozmyślania przerwał kolejny głos.


- Skończ z nim Glous! – rozkaz o dziwo padł z ust brodatego chudzielca. I był to głos tak zimny, że Heinrich zadrżał czując, że oto waży się jego życie. Jerome i Klaus … odjechali w mrok, ku obozowisku z którego dochodzić zaczął gwar bitki. Profesor zaś zrozumiał, że oto musi wzbić się na wyżyny swej elokwencji by dowódcę zbrojnych do się przekonać. Naraz bowiem wszystko co w życiu dokonał i osiągnął przestało być istotne a liczyło się wyłącznie „tu i teraz”. Zwłaszcza, że Glous obnażył zakrzywioną szablę i spiął swego ciężkiego wierzchowca, by zbliżyć się do przerażonego Heinricha. Dla którego skrzynia złota zakopana opodal nagle straciła na wartości…



***


Klaus dopadł obozowiska w chwili, kiedy wjechali doń wycieńczeni jeźdźcy wiozący jakiegoś rannego. Piątka konnych wiedziona przez zbrojnych kolektora przybyła jako i on w porę, by ujrzeć wyjeżdżających z głębi zagajnika zbrojnych. Jednak nie jakichś tam leśnych dziadów, którzy kłusowaniem zarabiali na życie. Nie polujących na traktach obwiesi, których byle zwarty oddział zbrojnych mógł przegonić het za góry i lasy. Na skraju lasu pojawili się i wciąż wyjeżdżali kolejni zbrojni po których ekwipunku i wyglądzie widocznym w blasku płonących ognisk poznać można było, że z nie jednego pieca chleb jedli, ale zawsze był to piec wojenny.


- Imieniem Księcia Pana Akwitanii ja, kolektor Bertrand Vadier żądam, byście natychmiast… - kolektor wyraźnie miał nadzieję, że uda mu się wymóc posłuszeństwo. Klaus, który z nie jednego pieca chleb jadał czuł, że tym razem kolektor mógł się przeliczyć. Yavandir, który ledwie wjechał do obozu i nie miał jeszcze możliwości podziękować komorzemu za ocalenie splunął zły i zaklął szpetnie. „Z deszczu pod rynnę” pomyślał, choć na ile miał możliwość przyjrzeć się zbirom tu był to raczej wodospad.

- Panie, naszych co nas osłaniali, porżnąć musieli czy co gorszego, bo nie wracają! – krzyknął jakiś funkcyjny przerywając swemu dowódcy. Peter i Yavandir złowili wzajemne spojrzenie i mało myśląc zaczęli się cofać, ale wnet zamknęli ich w swoim kręgu zbrojni i uzbrojona czeladź kolektora. Który raz jeszcze podjął przerwaną próbę mediacji siadając na koniu, dla zyskania na autorytecie.

- Reprezentuję tu swą osobą majestat księcia…

Nie dane mu było dokończyć. Wystrzelony pewną ręką bełt przebił mu pierś wprowadzając zgrozę w szeregach jego ludzi. Spośród zbirów wyjechał przed ich szereg jeden. W pancerzu okrytym opończą wyglądał niczym rycerz urodzony. I tak samo gadał.

- Jakem Hugon de Rais daję słowo, że kto wnet rzuci precz broń, temu włos z głowy nie spadnie!

Niemal wszyscy w obozowisku zadrżeli rozumiejąc, że oto sam diabeł stanął przed nimi uchylając wrota piekieł. Imię Hugona de Rais było bowiem znane w Akwitanii. Jak i w całej Bretonii. A znany był on z okrucieństw, morderstw za które objęty został proskrypcją, z gwałtów i grabieży. Fakt, że podniósł rękę na książęcego kolektora przestał już kogokolwiek dziwić. Klaus, który w tym towarzystwie czuł się zupełnie nie na miejscu zauważył coś jeszcze. Owych kilkunastu zbrojnych, którzy stanęli na skraju lasu wywołując blady strach wśród orszaku książęcego kolektora, nadjechało od strony, gdzie musiał przebywać Profesor. To zaś bardzo źle wróżyło jemu samemu. Choć w tej chwili nie był to największy z problemów Klausa…


Na zamku:

Tupik postawił straże przed komnatą Panicza Malkolma uprzednio upewniwszy się, że jemu samemu nic nie grozi. Młodzian jednak zajęty był ołowianą bitwą w najlepsze i Niziołek nie chciał mu jeszcze przeszkadzać. Wszak zamieszki i pożar wybuchły na niskim zamku, na jego dziedzińcu. Na panikę i popłoch zawsze był czas. Majordomus nie chciał i nie miał zamiaru zakłócać spokoju Panicza takimi trywialnymi problemami, tym bardziej, że ten już wcześniej kilkukrotnie dał mu odczuć, czego odeń oczekuje. Z drugiej jednak strony w przypadki nie wierzył, więc nie chciał pozostawić młodzieńca na łasce i nie łasce losu. Bo czy mógł ufać owym czterem ludziom, którzy teraz strzegli Panicza? „A jeśli to zdrajcy i tylko czekają aż zwrócę swą uwagę gdzie indziej? Zygfryd ma swoich ludzi, opanuje zamieszki i ugasi pożar a ja przypilnuję młodego D’Arvilla”. Pomyślał, ale że gwar zdawał się narastać nie cichnąć ruszył ku oknu, by z jego wykuszu ocenić sytuację.

Nie spodziewał się jednak ujrzeć na dziedzińcu regularnej bitwy nad którą nikt i nic już nie panowało. Ani też Zygfryda, leżącego pośród walczących i stojącego nad nim ze wzniesionym do ostatecznego ciosu mieczem, kata…


W mieście:

Przez rynek przetoczyli się niczym fala zmiatając wszystko na swej drodze. Żądni wzięcia pomsty za to co spotkało towarzyszy, kapitana i miasto zbrojni D’Arvill nie mieli litości dla opryszków, którzy nic nie wiedzieli o stawaniu przeciwko idącej w szarży konnicy. Uciec zaś nie bardzo było gdzie ani czasu na ucieczkę nie stało. Będący zwycięzcami, grzejący się już w ogniu swoich spalonych ofiar bandyci naraz stali się ofiarami. Ofiarami rozbitymi gwałtownym uderzeniem zbrojnych, którzy przejechali się po nich ledwie dwa razy. To jednak starczyło a resztę uczynili ci z mieszczan, którym udało się ocalić a dość mieli jeszcze serca na orężny bój. Lub rządzy pomsty. Młokos wpadł na rynek ze swoimi ludźmi dopełniając dzieła zniszczenia, ale też ledwie to były dożynki.


- Panie, przy kordegardzie bitwa! My ruszymy Złotą. Ruszaj Bednarską ze swoimi ludźmi, weźmiemy ich z dwóch stron! – dowodzący zbrojnymi D’Arvill ogarnął swoich ludzi i odwołał z durnego uganiania się za zbiegami, którzy kryli się po sieniach i bramach. Teraz szykował się do ostatecznej rozprawy. Morton Khedgar skinął głową świadom tego, że dzięki temu bliżej będzie miał do składów. Będzie mógł ocenić skalę zniszczeń i upewnić się po drodze, czy aby postawił na właściwego konia. Co zresztą zawsze można było jeszcze zmienić…


Ruszyli stępa. Z łoskotem kopyt o uliczny bruk. Mijając porozbijane wrota ziejące czeluścią bram, powywracane wozy i roztrzaskane stragany. Miażdżąc kopytami rozsypane jabłka, morele, owoce i sery. Pozostawiając za sobą ciała martwych i na poły już ledwie żywych. Łoskot ich jazdy zmiatał resztki żywych do sień, wykuszy i bram. Niepewni kto jedzie kryli się przed zbrojnymi. O ile mieli na to siły. Malcolm jechał na przedzie, poprzedzony jedynie kilkoma wiernymi ludźmi. Chciał na własne oczy zobaczyć zniszczenia i od tego co ujrzał robiło mu się mdło. „Mistrz Cecile chyba nie do końca taki miał plan” pomyślał dostrzegając leżące ciała. Wśród których nie mało było dziecisk. Jednak na wszystko to wciąż potrafił spoglądać z pewną dozą obojętności i dystansu.


Do chwili, kiedy na wywróconym wozie ze złamaną osią nie dostrzegł leżącej w porwanej sukni Jagny. Nie potrafił oderwać oczu od jej posiniaczonego ciała, od rozerwanego brutalnie krocza i flaszy wetkniętej tam, gdzie… Młokos miał wciąż prawo do wyboru strony, choć wielu wydało się że już wybrał. Jednak Jagna, jego Jagna leżąca tam, na tym wozie, była tą kroplą, która przelała czarę.


***

Serafin Mera wiedział, że pokpił sprawę. Weteran ulicznych burd, karczemnych awantur i handlowych sporów, człowiek na którego głowie spoczywała przez lata odpowiedzialność za spokój i porządek w D’Arvill nie znał się na toczeniu bitew tak, jak wymagała tego potrzeba chwili. Jednak powiódł swoich ludzi do kontruderzenia, do straceńczej szarży na hufiec zbirów, którzy na swoich sumieniach mieli rzeź w D’Arvill. Powiódł przekonany, że umrze. Ale też pewny tego, że zabierze ze sobą kilku skurwysynów przed oblicze Panienki. Wiedział, że tego dnia umrze. Wiedział, że nie sam…


Zderzyli się dwadzieścia kroków od kordegardy. Nie było zwykłego w bitwie huku stali, nie było wizgu umierających i rannych koni, nie było grania rogów. Ostał się jedynie krzyk rannych i umierających ludzi. Muzyka, do której D’Arvill tego dnia się przyzwyczaiło. Uderzyli swoimi szczupłymi siłami na znacznie silniejszego wroga. Licząc na cud, na zmiłowanie Panienki. Na boskie miłosierdzie i łut szczęścia. Ale prowadzeni zbyt wolno nie wykorzystali szansy, jaką dała im śmierć Hektora. Uderzyli na wroga, który zdołał już otrząsnąć się z szoku. I musieli umrzeć, bo było ich ledwie garstka.


Ulica zamknęła siły obu walczących sił w swoich klamrach, zmusiła napastników do tego, że tłoczyć się musieli w kilku szeregach mając naprzeciw siebie ledwie linię oszalałych napastników. Jednak ich śmierć i przegrana była kwestią chwili…


Do chwili kiedy z kordegardy nie wyszedł im na spotkanie szaleniec. Kapitan Frank Kress nie dbał już o swoje życie, które wyciekało zeń licznymi ranami. Nie dbał o nic. Wiedział jednak, że zabierze ze sobą do piekła wszystkich skurwieli, którzy staną mu na drodze. Wiedział to i szedł na śmierć a za nim postępowali ci, którzy porzucili już straż w kordegardzie. Ledwie garstka, która jednak z szaleństwem w oczach rzuciła się do ataku porywając ze sobą siły obrońców. Zbyt szczupłe, by mogły dać odpór liczbie napastników, lecz dość liczne, by ich skrwawić. I tak zaczęła się rzeź. Rzeź, w której nikt nie usłyszał nadjeżdżających od Złotej konnych. Ani tych, którzy w chwilę po tym wyjechali z Bednarskiej…


***

Opodal Fungi:

- Biją się Panie! – łowczy spoglądający na surowe oblicze swego pryncypała spieszył z wieścią, którą wszyscy spośród zgromadzonych na wzgórzu ludzi już posiedli. Nie trzeba było być geniuszem, by obserwując oświetlony ogniskami obóz dostrzec co się w nim dzieje. Tym bardziej, że dzieliło ich odeń ledwie kilkaset kroków. Cedryk du’Ponte skinął głową nie komentując niczego, po czym zwrócił się do łowczego spokojnym głosem.


- Ruszaj do Saula, jak się zaczną bić, niechaj następuje. I niechaj pamięta, noga żywa ujść z tego nie ma prawa! – twardy głos pana tych ziem nie zmroził nikogo. Starszyzna znała jego zamysły. Zbrojni, których miał pod swoim sztandarem na wzgórzu była za nim każdym skrawkiem swego ciała. Oddali mu swe dusze a on je wziął we władanie. Teraz byli jego ludźmi. I nienawiść do D’Arvill nosili we krwi. Cedryk potarł dłonią w pancernej rękawicy skórzany czepiec chcąc pozbyć się swędzenia. Hełm czekał na łęku siodła na odpowiednią chwilę by znaleźć się na głowie. Wsłuchując się w odgłos bitwy i oddalający się tętent konia łowczego pan du’Ponte czuł, że ta noc będzie najważniejszą w jego życiu. Nie tylko w jego.


- Pamiętajcie. Ruszymy przez bród jak tylko Saul nastąpi. Ma pół setni ludzi, więc dość sił, by wygnieść ich jak robale. My uderzymy na pierwszy znak, że uderzył. Nie chcę nikogo żywego, ale chcę skrzynie kolektorskie. I Berengera, jeśli tam wciąż będzie. Nie musi być żywy…

Wszyscy zgromadzeni na wzgórzu znali jego zamysł, ale wszyscy potwierdzili przyjęcie rozkazów skinieniem głowy, po czym rozeszli się do swoich ludzi. By i im obwieścić wolę ich pana…


.
 
Bielon jest offline  
Stary 09-01-2011, 00:05   #172
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Yavandir
Każdy wiedział, że elfy są rozsądne i nic nieprzemyślanego nie robią. Nad każdym czynem podumać muszą rozważyć każde za i przeciw.
- Będzie jak każesz panie - rzekł elf. I zrobił jak kazano, przynajmniej częściowo, i rzecz jasna stało się tak jak mówił Hugon de Rais. Włos mu z głowy nie spadł. Dwie strzały znalazły się w powietrzu zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć okiem, po jednej w oko i krtań de Raisa.
 
Mike jest offline  
Stary 09-01-2011, 09:39   #173
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Powitanie niezbyt miłym wydało się Peterowi, gdy szczęk naciąganych kusz usłyszał. Zdało mu się, że połowa bełtów w jego stronę jest skierownana, jakby on właśnie był głównym sprawcą całego zamieszania. Przytulił się do końskiej szyi w złudnym odruchu poszukiwania ochrony. A potem odetchnął z ulgą, gdy bełty poszły górą, a wśród ludzi du Ponta rozległy się okrzyki bólu.
Byli bezpieczni.
Przynajmniej przez chwilę.

- My w służbie D’Arvill! Ocaliliśmy haniebnie uwięzionego Lorda Berengera, a ci tam, to jego porywacze! W służbie tego psa, Du Ponte! - odparł na pytanie nader dociekliwego wojaka.
Wojak, choć ludzi garstką dowodził, decyzji i tak podjąć żadnych sam z siebie nie mógł. Ale strzelać nie kazał, tylko iść za sobą, co nie było złym objawem. Jeśli zdołają zamienić kilka zdań z kimś rozsądnym, to może im się uda stąd zniknąć, zanim ludzie du Ponta na pomysł głupi wpadną by rzekę przekroczyć i kontynuować pościg.

Nadzieja matką głupich.
Ten, co miał stać się ocaleniem dla Berengera i jego ludzi znalazł się na ziemi szybciej, niż poprzednio na konia wsiadł. Ale gdy padło nazwisko Hugona de Rais, to Petera wcale nie zaskoczył taki, a nie inny koniec wystąpienia kolektora.
De Rais znany był, przynajmniej z nazwiska, również i jemu, chociaż Peter nie spędził na tych ziemiach tyle czasu, co rodowici mieszkańcy. Sława infamisa rozprzestrzeniała się jednak szybko i szeroko i nie było tygodnia, żeby jakieś o nim wieści nie dotarły na zamek.
Czy jego słowa były prawdą?
Mówiono, że równie często dotrzymuje słowa, jak i łamie je. które to zachowanie zależało tylko od humoru dobrze urodzonego zbója.
Stugębna plotka głosiła, iż razu pewnego dziewicę nienaruszoną ze swych rąk wypuścił, nawet pod spódnicę jej nie zaglądając. Co prawda byli tacy co powiadali, że dziewka szpetna była nad podziw...
Trudno było orzec, co należy uczynić. Rzucenie broni przez Petera wymagałoby najpierw sięgnięcia po nią, co ani chybi uznane byłoby za akt wrogości i skończyłby jak jaśnie wielmożny Bertrand Vadier, co nie było perspektywą zachwycającą. Poza tym, jako mag, pewnie musiałby sobie ręce odciąć, a zapewne i język, co było perspektywą jeszcze gorszą.

Już zaczął w głowie układać przemowę o rannym krewniaku, którego do domu wieźli, by mógł we własnym łożu skonać, syna wcześniej przed śmiercią ujrzawszy, gdy wszystkie plany pokrzyżował mu Yavandir.

Elf nie raz dowiódł, że strzelać to on potrafi. W panującym ferworze nikt nie spodziewał się, że ktokolwiek z ludzi kolektora podniesie rękę na Hugona, bo imię jego sławne było na całą Bretonię i blady strach padł na cały niemal komunik. Nikt więc nie zwrócił uwagi na elfa, który uniósł bokiem napięte łęczysko kładąc na nim dwie strzały. Strzał niemal niemożliwy do wykonania zważywszy też na cel, jaki dla nich obrał. Ciemność nocy jednak ostrzałowi sprzyjała. W harmidrze jaki zapanował po słowach Hugona słów elfa też nikt nie usłyszał. Strzały w ciemności pomknęły niczym aniołowie śmierci...
Tyle, że nie sposób było w taki sposób strzelić. Pierwsza ze strzał w locie pomknęła hen w bok znikając wirując i tracąc na prędkości w gęstwinie leśnej nad głowami raubritterów. Druga... trafiła dokładnie tam, gdzie mierzył elf. Weszła w oko siedzącego w siodle Hugona wprawiając go w nagły tan i trzepotkę, której i koń wytrzymać nie był w stanie. Przerażone zwierzę jęło się miotać jako i ludzie Hugonowi najbliżsi. Krzyki, przekleństwa i urąganie w jednej chwili wybuchły gwałtownym gwarem. A kilku najbardziej zapalczywych z wściekłym grymasem na twarzach dobyło broni i ruszyło zarżnąć śmiałków, którzy odważyli się podnieść rękę na ich przywódcę. Na tych czekało już kilka bełtów, bo i kusznikom kolektora udało się w końcu napiąć drżącymi rękoma kusze...

Co było lepsze? Przedrzeć się przez tłum pachołków kolektora i uchodzić?
Z konia się ześlizgnąć i, korzystając z ciemności, w krzakach się zaszyć i przeczekać zamieszanie?
Rozpocząć walkę z ludźmi Hugona?
- Bierz lorda i uciekaj - syknął wprost do ucha Kosmy.

- Ludzie du Ponta przez rzekę idą! Atakują! - wrzasnął na całe gardło. - Za broń chwytać i opór stawiać, bo wszyscy gardło damy!
Cóż z tego, że skłamał. Zanim prawda na jaw wyjdzie, dużo może się wydarzyć.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 09-01-2011 o 09:43.
Kerm jest offline  
Stary 09-01-2011, 14:06   #174
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Malcolm miał pod nosem prawdziwą bitwę, wolał jednak zajmować się ołowianymi zabawkami... Tupik po części już mu się nie dziwił. Ołowiane żołnierzyki nie mogły mu zrobić krzywdy, chyba że wyjątkowym przypadkiem połączonym z ofermowatością panicza...

Tymczasem na zewnątrz panowała nie mniej regularna bitwa co w mieście. Co gorsza w tym chaosie ciężko było rozpoznać kto przyjaciel a kto wróg... choć pewne wydarzenia zdawały się problem ów rozwiązywać w ciągu chwili - jak chociażby ludzie stłoczeni wkoło leżącego rycerza.
Tupik nie namyślając się wiele sięgnął po procę i posłał kulę w kierunku kata, krzycząc jednocześnie dla uzyskania kilku efektów. Zaprzestania boju, choć na chwile, zmiany sił, zasiania niepewności i zdrady w szeregach wroga, czy dla wzmocnienia nadwątlonej obrony resztki wiernych. Jak zwykle próbując upiec kilka pieczeni na jednym ogniu z iście kucharską wprawą.

- Po Dziesięć Złotych Karli dla każdego kto będzie bronił i słuchał rycerza Zygfryda , mnie i Lorda Malcolma! Oraz darowanie win dla zdrajców którzy się do obrony przyłączą!

Co prawda nie powiedział - czy raczej nie zakrzyczał, że zdrajcy mają się przyłączyć w ciągu sekundy, ale o tym mieli się dopiero dowiedzieć w sali tortur, że czas na przyłączenie się minął z momentem w którym halfling kończył dawaną im propozycję. Nie był jasnowidzem, lecz pewne typy ludzkich zachowań dało się przewidzieć, chociażby takie, że kto dla pieniędzy zdradził, dla jeszcze większych pieniędzy mógł zdradzić ponownie...
Jakby na dowód swej hojnej propozycji w ślad za kulą która poszybowała w stronę kata, na podwórze cisnął garść pieniędzy jaką wydobył z sakiewki, sprawiając, że na chwilę oczy wszystkich spojrzały na błyszcząca złotą chmurkę jaka opadała z pierwszego piętra wprost na zakrwawiony już nieco bruk.

Po prawdzie gdyby nawet został zmuszony do wydania połowy skarbca w ręce motłochu, zrobiłby to bo lepiej było płacić niż nie mieć czym rządzić, a sytuacja na dole, bez rycerza wyglądała kiepsko. Oferta była jednak hojna a przy tym w realnych granicach, no i poparta czynami...

Tupik dobrze pamiętał czasy księstwa gdzie miał konkretnego wroga z niemałą reputacją, zamkowe zdradzieckie ścierwo nie ujawniło jeszcze własnego przywódcy...lub zwyczajnie go nie miało.

- Brodacz za mną - rzucił jednemu z pozostawionych pod komnatą strażników, żałując , że nie zna jego imienia - ale i zamierzając to zmienić po drodze. Łatwiej się dowodziło podkomendnymi których imiona były mu znane... Halfling może i potrafił walczyć mieczem czy miotać tym co mu pod rękę naszło, natomiast w strzelaniu z procy był niedościgniony lecz na to potrzebował względnej swobody - czyli osłony. Brodacz może i był zdrajcą, jednak Tupik wątpił, aby zaoferowano mu tak hojną stawkę, stawkę która od biedy czy potrzeby gotów był podbijać dalej...

Był pewny, że z licytacji majątku Cecila i przejęcia jego wpływów gdy to się wszystko skończy uzbiera się wystarczająca sumka by opłacić rzuconą ofertę. Myśli dotyczące tego komu ile i czy coś wypłaci pozostawiał jednak na później. Kryzysowe sytuacje wymagały kryzysowych działań, więc po chwili Tupik stanął u szczytu schodów prowadzących do głównego wejścia na zamek D’Arvill skąd próbował przejąc kontrolę nad chaosem jednocześnie miotając bez przerwy z procy.

Tych co do tej pory próbowali gasić ogień próbował zebrać pod schodami
- Przerwać gaszenie, do broni co leży przy trupach i murem pod schodami się ustawić! - zakrzyknął w stronę służby kręcącej się z wiadrami. Wiedział, że Ci przynajmniej nie są zdrajcami, gdyby byli , nie gasiliby ognia...
Do walki pewnie się nie nadawali, ale jako żywa tarcza...

- Reszta co lojalna Lordowi Malcolmowi przebijać się do schodów!

Tupik musiał jakoś zorganizować całe to zajście, wiedział też, że konkretną grupą łatwiej będzie mu dowodzić i posłuch wymuszać.

- Zdrajcy mają ostatnią szansę by na stronę Lorda przejść, dodatkowe Karle dostaniecie za informacje, albo złotem , albo bocianem* wyduszone, wybierajcie!


*Bocian - narzędzie tortur nazywane także córką śmieciarza.Tortura polegała na zakładania jej na: szyję, dłonie i miejsce tuż nad stopami ofiary, co miało na celu całkowite skrępowanie ciała. Urządzenie opracowane zostało w taki sposób, by powodowało wystąpienie u osoby torturowanej już po paru minutach silnych i bolesnych skurczów mięśni brzucha i odbytnicy, a następnie klatki piersiowej, szyi oraz kończyn. Prowadziło to do długiej i bardzo bolesnej agonii. Z upływem czasu dolegliwości doprowadzały osobę umieszczoną w bocianie do szaleństwa.
 
Eliasz jest offline  
Stary 09-01-2011, 21:27   #175
 
Akwus's Avatar
 
Reputacja: 1 Akwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie coś
Frank Kress

Oparł ciężko rozpalone czoło o zimny kamień futryny, był wściekły na siebie, że zbrakło mu sił by zejść na dół szybciej niż Mera ze swoimi ludźmi zdołał zewrzeć się z buntownikami.
~ Źle się stało, że nie poczekałeś na mnie przyjacielu, źle żeś sam postanowił uderzyć na łotrów, z którymi mierzyć się nie powinieneś.
Szedł powoli zaciskając zęby przy każdym kroku. Lewe oko miał opuchnięte tak bardzo, że ledwo widział na nie dramat, który rozgrywał się zaledwie dwadzieścia kroków od nich. ~ Dajcie nam jeszcze chwilę druhowie ~ pomyślał i przyspieszył kroku.

Tell - na kilkanaście sekund przed wyprowadzeniem ludzi z bramy

Czując jeszcze na ramieniu dłoń Kapitana Kressa i wciąż słysząc w ustach jego ostatnie słowa kusznik wskoczył na górny podest niczym sam diabeł. Nawet jego ludzie będący nie raz świadkami zdenerwowania swojego dowódcy odskoczyli w lęku od schodów niemal upuszczając kusze. Znali go do dawna, był im bratem na służbie i ojcem podczas niekończących się treningów, przyjacielem gdy potrzebowali napić się i porozmawiać lub księdzem, gdy zgrzeszyli i musiał wysłuchać ich win dając swego rodzaju odpuszczenie. Nigdy nie widzieli go jednak w takim stanie. Dłonie kurczowo obejmujące ościeżnicę, wydawały się szukać ostatniego oparcia nim kusznik odda się szaleństwu. Stopy rozstawione szeroko szukały opoki od której mogły by dodatkowo wybić.
- Skończył się czas bełtów chłopaki - zaczął sącząc przez zaciśnięte zęby - do przed chwilą mogliśmy siedzieć tu bezpieczni korzystając z tego co nam pozostało, ale dość już tego.
Czwórka ostatnich miejskich kuszników patrzyła na swojego dowódcę nadal nic nie rozumiejąc. Czuli, że to co zaraz usłyszą nie będzie oznaczało nic dobrego. W jednej chwili zrozumieli jednak, że w tym mieście, w tym dniu, nic dobrego po prostu spotkać ich nie mogło i nie miało tu znaczenia, czy siedzieliby dalej na górnym podeście głównej bramy, bronili miejskiego ratusza, czy wraz z towarzyszami walczyli o kilkadziesiąt kroków niżej. Tak po prostu musiało się dziś stać.
- Uczyliście się nie tylko napinania pierdolonej cięciwy co? Pora wspomóc naszych! Tam na dole giną ostatni Strażnicy! - dmuchnął unosząc z czoła mokre od potu kruczoczarne włosy - Idziemy z Kressem! Dość kusz i bełtów, czas ostrzy, noży i mieczy, czas umierania moi drodzy...

- Kto ustąpi, temu sam wpakuję bełt w plecy -
dodał już dużo ciszej, lecz nie miał wątpliwości, że sens słów był dla całej czwórki jasny.

Frank Kress

Choć w pierwszej chwili Mera zdołał odepchnąć napastników o kilka kroków, to wnet okazało się, że był to tylko taktyczny manewr wyszkolonych najemników by zewrzeć się z siłami D`Arvillów w korzystniejszym dla nich miejscu.
Od walczących nie dzieliło ich więcej jak piętnaście metrów i Frank wiedział że nie zdoła zamienić z kusznikiem więcej niż dwóch zdań, na rozmowę z kimś z kim za chwilę przyjdzie zginąć ramię w ramię nie szkoda jednak żadnej chwili, szczególnie, że nim zginą musiał dowiedzieć się jeszcze jednej rzeczy.
- Czemu usłuchałeś - zapytał nie kończąc pytania wprost, ani nie odwracając się nawet do Tella.
- Taki rozkaz - odparł równie nonszalancko kusznik.
- Nie pierdol, mogłeś równie dobrze odwrócić się i wyjść, lub dla pewności pchnąć mnie tym kindżałem, w tym całym burdelu i tak nikt by się nie zorientował.
- Taka karma więc.

Żaden nie powiedział już nic więcej, obaj uśmiechnęli się tylko lekko i po raz ostatni przyspieszyli pokonując ostatni metry niemal biegiem.

Dopiero teraz do uszu Szalonego Kapitana jak po latach opisywano go w karczmach podczas wieczorów pełnych piwa, kobiet i niesamowitych historii z czasów Wielkich Zamieszek doszły krzyki umierających po obu stronach. Oni zaś mieli do tych krzyków za chwilę dołączyć.
Wojownik dbający o swoje życie atakuje, ale jednocześnie skupia swoją uwagę na obronie, nie pozwala sobie na odsłonięcie się nawet za cenę lepszego trafienia, po co wszak komu to, że sięgnie przeciwnika jeśli jednocześnie sam może upaść wespół z nim na bruk. Ani Kressowi ani Tellowi nie zależało już jednak na dożyciu kolejnego świtu i obaj poczuli chyba jednocześnie dziką żądzę rywalizacji, bo ciężki rapier Kressa oraz dwa ostrza kusznika zaczęły wirować w takim tempie, że gdyby nie gęstość tłumu w jaki wbili się można by sądzić, że przejdą przez przeciwników na wylot. Mężczyźnie nie zważali na nic, ani na druhów, którzy ciągnąć już ostatkami sił ustępowali im drogi, ani na przeciwników, którzy zaskoczeni kolejnym zrywem szaleństwa obrońców starali niezdarnie osłaniać się przed ich ostrzami.
Kusznicy Tella nie byli w stanie nadążyć za dwójką torującą im drogę przez tłum walczących lecz z całych sił starali się chronić tyły obu oficerów dobijając tych, których tamci odtrącali tylko na boki brnąc dalej, dalej i dalej...

- Dziękuję ci kapitanie! - Tell starał się przekrzyczeć odgłosy walki wbijając jednocześnie oba ostrza w korpus grubego jak beka najemnika.
Byli niczym dwa termity otoczone przez szkarłatne mrówki, kąsający śmiertelnie swoich przeciwników, lecz cały czas zdający sobie sprawę, że nie dane im będzie wyjść z tego starcia z życiem. Pozostali z walczących stawali się powoli tłem, które w licznych powstałych po zamieszkach wersjach tego starcia byli pomijalni jak gdyby cały ciężar walki przyjęła na siebie ta dwójka. Dla wielu z tych, z którymi skrzyżowali oni ostrza tak też w rzeczywistości było.
- Za co? - Wycharczał Kress, któremu adrenalina pozwalała poruszać się pomimo upuszczenia chyba już kilku litrów krwi.
Tell uskoczył przed toporem wirującym z taką prędkością, że stojący za nim człowiek nie miał tyle szczęścia i osuwając się na bruk musiał łapać swoje jelita wypływające z rozciętego brzucha - Za to, że dałeś nam przykład!
Kusznik uchylił się po raz drugi sprytnie podprowadzając swojego przeciwnika tuż przed ostrze Kressa.
Jeszcze przed chwilą Frank nie uwierzyłby gdyby ktokolwiek powiedział mu, że da się sparować cios topora na smukłym rapierze, lecz nie mając już nic do stracenia musiał właśnie spróbować tej sztuki. Wyszczerbione ostrze zatrzymujące się na klindze zdziwiło jednak obu z nich na równi. Frank otrząsnął się jednak z szoku pierwszy, dzierżącemu topór najemnikowi przyszło się jednak zdziwić po raz kolejny, na szczęście jednak po raz ostatni.
- Jak umrzeć?
Ostrze wbite od gardła przeszło przez szczękę, mózg, nie zwalniają nawet na czaszce i skórzanym czepcu wychodząc wysoko ponad czerep jego kolejnego przeciwnika.
- Jak żyć! Śmierć jest tylko konsekwencją, każdy musi się z nią spotkać. Sprawa jak do niej dotrwać.
Może niepotrzebnie zajmowali się rozmową, może był to efekt ich berserkerskiego ataku, może po prostu Tell trafił na szybszego przeciwnika, fakt jednak, że tym razem kusznikowi zabrakło dosłownie ułamka sekundy by uskoczyć przed młotem, który trafił prosto w jego prawe przedramię wytrącając jeden z mieczy. Tell drugą dłonią władał jednak równie sprawnie a bliźniacze ostrze nie czekało ani sekundy by zemścić się na tym który walczył jedną tylko bronią. Krew z rozcinanej aorty trysnęła szeroko obryzgując dwóch z ludzi Serafina mocujących się z kilkoma najemnikami ponad czymś czego w zamęcie starci nikt prócz owej garstki nie zauważał.
Obracając się za ciosem Tell odruchowo dokończył piruet kończąc go w lekkim przysiadzie tuż nad owym ciałem. Zadeptanym w wirze walki ciałem Mery, tego który najął go na służbę pomimo przeszłości kusznika, doceniając jego talent i dostrzegając w nim iskierkę dobra i prawości. Tell ryknął wybijając się do góry dosłownie pomiędzy splecionych wciąż tych, którzy chcieli ciało odciągnąć lub zbezcześcić. Ostrze pchane dziką furią przeszło przez skórzany pancerz niczym nóż przez masło, pierwszy z napastników runął w tył, drugi nie zdołał jeszcze zrozumieć co się dzieje gdy Tell złapał go jedną ręką za gardło, a drugą poprowadził ostrze wprost pomiędzy jego oczy.
Dwaj kolejni odskoczyli wystraszeni furią którą spostrzegli na twarzy kusznika. Dopiero gdy za placami poczuli swoich napierających wciąż kompanów poczuli się pewniej i z nową zaciekłością rzucili się znów w wir walki. Tella i Kressa wszyscy omijali jednak coraz większym łukiem.

Pierwsze uderzenia końskich kopyt doszły do nich niczym w zwolnionym tempie. Zlewając się z uderzeniami serc pompującą krew do odciętych kończyn, rozdartych żył, zmiażdżonych głów. Dźwięk kilkudziesięciu wierzchowców odbijających się w cwale od niewzruszonego niczym bruku narastał jednak z każdą sekundą. Kress wychowany stale wśród jeźdźców opierając się ciężko na ramieniu jakiegoś z żołdaków mógł przymknąć oczy i niemal policzyć ilu jeźdźców zmierza do nich wzdłuż Złotej. Kładący właśnie trupem piątego dziś żołdaka Czarny Leszek również musiał ich zwietrzyć, lub zasugerować się tym, że Szalony Kapitan zaprzestał na sekundę walki, bo odwrócił się nasłuchują po czym szybko otworzył usta by ostrzec swoich.
- Niedoczekanie twoje - syknął Kress skacząc w jego stronę z obnażonym ostrzem - nawet, o tym, nie myśl - wycharczał plując krwią gdy złamane ostrze rapiera wbijało się w sam środek czarnego pancerza.
Konnica była już kilkanaście metrów od nich i pęd w jakim szła nie dawał szans na to by oszczędzili kogokolwiek.
- Głupcze - wyspała z wysiłkiem Czarny Leszek - nie ujdziesz.
Dłonie konającego najemnika zacisnęły się silnie na ramionach kapitana.
- Nie zamierzam - odparł spokojnie Kress na jedno uderzenie serca przed tym jak ostrze jednego z jeźdźców przebiło na wylot czarny pancerz posyłając ich obu na ziemię.

Tell pomimo iż osiągnął poziom szaleństwa zbliżony do Kressa nie zamierzał poświęcać się aby utrzymać na drodze konnicy nawet połowę najemników, odskoczył w bok mając nadzieję, że idąca w jego stronę banda nie zorientuje się na czas w tym co ją czeka. Po raz kolejny okazać się miało, że w walkach pod bramą brał udział trzon sił najemników a nie jak pod ratuszem miejska zbieranina rabusiów, złodziei i drobnych oszustów. Dwóch z tych którzy następowali na odciętego od reszty walczących kusznika skoczyli od razu za nim przyszpilając do skrzyń nim zdołał się uchylić.
- Mamy ce dlaniu - wyseplenił niski plując resztkami zębów- jus się kulwa nie wywinies.
Tell przełknął ślinę uśmiechając się jednocześnie do swoich katów.
- Wiecie co - powiedział starając się nie dotknąć gardłem do podstawionego sztychu - muszę wam przyznać, że byliście dobrzy.
Najemnicy spojrzeli po sobie nie rozumiejąc słów kusznika. W sekundę później, gdy wśród tętentu kopyt głowa wyższego potoczyła się na bruk, a niższy porwany lassem wyleciał niczym z procy nie mieli już czasu an dalsze ich rozważanie.
Tell osunął się ciężko na bruk, serce powoli zwalniało rytm. Sprawną ręką delikatnie obmacywał połamane żebra. Bolało, a to znaczyło że żył.

***

Żołnierze uczeni wojaczki i wojennej moralności przez Kresa oraz kilku ocalałych strażników, których przełożonym był do tej pory Mera spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Był jednak na miejscu najwyższym rangą i przy nim stało dowództwo, szczególnie po tym jak Arms przed odjazdem kazał swoim ludziom wykonywać polecenia kusznika. Tell dźwignął się jednak wspierając na sękatym kiju i raz jeszcze powtórzył rozkaz.
- Nie interesują mnie jeńcy. Dobić każdego, który dycha. Jak tylko uprzątniecie ten burdel formować szyk i to samo zrobimy z każdym następnym którego znajdziemy na naszej drodze.
Prawie ćwierć setki zawodowego wojska w szarży nie mogło jednak zostawić po sobie zbyt wielu niedobitków. Kilku którzy zdążyli ujść z ulicy konni dopadli po krótkim pościgu, ostatnich trzech którzy bronili się jeszcze w zaułku skapitulowało gdy spostrzegli, że na głównej ulicy rozpoczęło się właśnie dobijanie ich towarzyszy. Gdyby wiedzieli, że poddanie się nic im nie da, pewnie walczyliby do końca.

Śmierć miała jednak jeszcze w D`Arvill wiele niedokończonych spraw...
 
Akwus jest offline  
Stary 09-01-2011, 23:02   #176
 
Komtur's Avatar
 
Reputacja: 1 Komtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputację
Zygfryd leżał półprzytomny na bruku niczym prosię przed zaszlachtowaniem, nie bardzo świadomy tego co się za chwilę stanie. Jucha sączyła mu się z ust, nosa i czoła, tworząc razem rozszerzonymi źrenicami jego oczu, iście makabryczny widok. Zbir jednak wcale się tego nie wystraszył, a wręcz przeciwnie uśmiechnął się z satysfakcją podnosząc do ciosu śmiercionośne żelastwo i wtedy coś się stało. Kamień wielkości kulki, jakiej używają bretońscy chłopcy w popularnej grze, pieprznął zakapiora prosto w zęby. Jego kumple zaczęli więc rozglądać się w poszukiwaniu nowego niebezpieczeństwa.
Organizm rycerza zareagował prawie odruchowo i korzystając z nadarzającej się okazji wystrzelił stopę odzianą w okuty wojskowy bucior, prosto między nogi wypluwającego zęby zdrajcy. Dźwięk jaki wydał z siebie zbir był jedną z nielicznych rzeczy jakie Zygfryd zapamiętał wtedy wyraźnie. Potem nadbiegła pomoc. Rycerz nie wiedział jak skończyło się całe zajście, gdyż jakieś ręce wywlekły go z tej ludzkiej ciżby, ratując jednocześnie przed zadeptaniem.
 
Komtur jest offline  
Stary 10-01-2011, 13:00   #177
 
Icarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Icarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputację
Nie odjechali daleko. Profesor jechał na końcu kierowali się do brodu. Odcięli go jednak. Pierdolona obstawa ładnie się wysforowali. A on tu został sam. I to mało powiedzieć w niewygodnej sytuacji. Pięciu drabów zastąpiło mu drogę. Wciąż wyglądali na chojraków, wciąż byli odważni. Ale w ich oczach widać było... Strach nie to zbyt odważne słowo wstrząs. Dogłębny mało kto słyszał takie krzyki.... Eksplozja zrobiła swoje.

Teraz jednak nie mogło to pomóc Profesorowi...

-Skończ z nim Glous! - padło z ust brodatego chudzielca.

Glous obnażył zakrzywioną szablę i spiął swego ciężkiego wierzchowca, by zbliżyć się do przerażonego Heinricha. Ten zrobił jedyną rozsądną rzecz. Postanowił nie gadać ale działać. Z prozaicznych powodów.... Rozmowa na niewiele się zda. Może posłuchają może nie. Mógłby się powoływać na szlachetne urodzenie okup itd... Mógłby próbować ich rozproszyć ale coś mu mówiło że to byłoby na nic.... Zwłaszcza że nikt rozsądny nie chciałby mieć żywych świadków napadu na kolektora. I on i oni o tym wiedzieli.

Nie spodziewali się jednak. Że staruszek na koniu jest kimś więcej niż tylko starym workiem na kości. Małe szanse że ktoś w jego wieku ma tyle wigoru. On miał jednak wigor i doświadczenia Rosenborgu...

Dobył broni i strzelił z pistoletu. Trafił choć jedynie ranił przeciwnika.... Ruszył jednocześnie do ucieczki. Pewnie miałby spore kłopoty przyjaciele owego draba powinni ruszyć za nim w pogoń jak i on sam. Naraz stały się jednak dwie rzeczy. Pierwsza dziwna nagle dało się słyszeć odgłos zbliżających się koni. Dużej ilości koni.... Heinrich przełknął jedynie ślinę. Kolejni- pomyślał. Ilu ich było 100 licząc tych przy brodzie? Cała dzika horda? Spodziewał się że już się nie wywinie jak nie tych 5 to inni na polanie. A on został sam... Po tylu latach gdy zawsze dbał o ochronę, zawsze dobrze płacił, zawsze dobierał odpowiednich ludzi... Cóż widać jedyne czego nie można kupić to szczęście ona sprzyja albo nie. W jego mniemaniu miał straszliwego pecha.

Na szczęście nie w mniemaniu losu. Konni chyba okazali się nową siłą. Ponieważ 4 bandytów zamiast gonić go w nieznane ruszyło wprost do pozostałych swych towarzyszy. W grupie raźniej. Większa szansa również na przeżycie. To jest przecież dla każdego najważniejsze. Jeden goniący Wolfoborga mógł jednak wystarczyć. I na to liczyli wszyscy prócz bezpośrednio zainteresowanego.

Dwie strzały utkwiły w koniu Glousa. Skurczybyk było dobry zdołał zeskoczyć z konia nim ten padł. I to mimo rany w barku po postrzale. Heinrich czekał aż dostanie swoją porcję strzał. Te jednak nie padły po chwili dołączyli do niego Born i Gustavo. Wstrzymał aż konia wiedząc że ma krótką chwile względnego bezpieczeństwa....

- Dziękuje-wysapał było tak blisko.
-Wie szef my cały czas blisko staraliśmy się ubezpieczać.-zaczął Born. Ale nie dało rady. Tu jest tłoczno jak w mieście w dzień targowy.-dodał ożywionym głosem.
-Te zbóje co pana goniły ze 40 dziesiątki ich były. Widzielim co Ryszard zrobił z oddali. Zabrał ze sobą ze 20 chłopa w piach. Licząc tych co tam jeszcze konają.-mówił niemal w tej samej chwili Gustav. A teraz jeszcze leci na nas kilka dziesiątek żołnierzy jakiegoś pana. Ale nie wyglądają na przyjaznych to ci sami co gonili jakiś uciekinierów. Przy brodzie ci bandyci jednak pomogli tym uciekającym. Ubili kilku żołnierzy. Tamci odstąpili ale teraz z nową siłą idą.- mówił i widać było że czuje iż jest bardzo gorąco. Wszyscy wyrzucali słowa z gardła bardzo szybko. Niczym palące kamienie... Liczyła się każda sekunda.

-Uciekinierzy ilu i kto mieli jakieś barwy?-spytał Heinrich
-No myśmy nie widzieli. Daleko ciemno panie...-zaczął Born
-Alem słyszeli że z lordem Berengarem uciekają. Ci co gonią usiec go chcą. Tak krzyczał jeden uszaty. Elf znaczy się.- wtrącił się znów Gustav Wiedzał że szef nie toleruje słów nie wiem i nie da się. Byli najlepszymi tropicielami w Rosenborgu i wiedzieli że przyjdzie im to jeszcze nie raz udowodnić. I mieli taki zamiar. Zawdzięczali mu życie i teraz służyli mu swoim.

-Kurwa. Uciekamy ale w miarę możliwości musimy mieć w zasięgu wzroku tych z Berengerem. Jeśli prawdę mówią wdepnęliśmy bowiem to jest Lord u którego o listy i nadania mieliśmy prosić. Trzymamy się w odpowiedniej odległości! Ci nowi z barwami pewno usiec Berengera chcą. A zabicie lorda nie może mieć świadków. Zabiją wszystkich i nie wezmą jeńców.- wszyscy wiedzieli też że zabiją ich pewno podwójnie. Nie może być również nikogo kto widział jak podprowadzają złoto kolektora. A to że jest ono w strumieniu było wiedzą jedynie osób i to nie wszystkich obecnych na polanie.
-Tylko oczy dookoła głowy. Nagonka pewnie zainteresuje się głównie tymi na polanie. Tym bardziej że opór pewno dadzą. A tych co uciekną z Berangarem najpewniej za główny cel wezmą. O nas nie wiedzą i miejmy nadzieję że tak w miarę możliwości pozostanie... Tamci przebiją się a my za nimi.- Profesor miał dziwne wrażenie że ci od Berengara sobie poradzą o ile jest to wykonalne. On tak jak Wolfborg nie dobierał przypadkowych ludzi. Choć czasami go charakter ponosił....

Klaus i Jeromę sobie poradzą wiedzą że oczekuje od nich przede wszystkim przeżycia....
 

Ostatnio edytowane przez Icarius : 10-01-2011 o 13:22.
Icarius jest offline  
Stary 11-01-2011, 14:00   #178
 
Icarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Icarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputację
W głowie profesora była istna burza.... Był naukowcem awanturnikiem jak nazywano ich w imperium pewnie też. Zwłaszcza kiedyś... A teraz był pewnym połączeniem obu tych rzeczy. Zastanawiał się co ich jeszcze czeka. Jego ludzie byli o 3 tygodnie drogi stąd. Szybciej jeśli jechać by konno nie mniej jednak 3 tygodnie drogi dla karawany takich jak ich. Był pewien że Kapitan sobie poradzi. Co prawda póki co nie mogli jechać dalej ale to było sprawą łatwą. Gdyby wykazał się odpowiednią cierpliwością jechałby teraz z nimi. Pewnie są już w drodze wystarczyło poczekać na dowódcę tego pyszałkowatego durnia który ich zatrzymał. Tamten ich puścił pewnie byleby uniknąć kłopotów. Jak by nie patrzeć w karawanie każdy miał broń. Nawet mali chłopcy i dziewczynki potrafili strzelać choćby i z krótkiego łuku. Dzieci i kobiet jednak w karawanie była zaledwie jedna piąta. Większość to mężczyźni... Ludzie z księstw. Jedni mieszkali tam od dawna od pokoleń i stracili rodziny w Rosneborgu lub okolicach. Inni byli tam krócej każdego połączyły tamtejsze wydarzenia. Każdy miał wybór nie wszyscy przecież z nim poszli prawda? Nie każdego też wziął ze sobą. Faktem łączącym jednak wszystkich było to że byli twardzi a i w walce wprawieni....

Napad na taką grupę równałby się samobójstwu oczywiście można to było zrobić mogłoby się też to udać. Ale straty byłyby przytłaczające nikt nie zaryzykowałby tego. W ostateczności jeśli dowódca nie będzie marzył o tym by ich wypchnąć z powrotem na szlak i uniknąć kłopotów. Zrobi to za łapówkę. Bowiem wymuszanie ich i podążanie monet z rąk do rąk było naturalne w całym starym świecie... A pewnie i po za jego granicami. Taki już ten świat jest. On wyrwał się bo pomimo wszystko pragnął wolności. Świeżego oddechu powietrza z daleka od codziennych spraw jego ludzi. Zarządzanie nimi mimo pomocy było zwyczajnie męczące....

Tak marzyła mu się porządna uczta u Berengera. Wygodne łóżko wino ciepła kąpiel. Nadanie ziemskie ładny dworek. Własne dużo większe laboratorium itd... Marzenia osób w jego wieku. No może miał jeszcze trochę ambicji by pokazać ojcu do czego to potrafi dojść sam bez jego pomocy i wpływów. Ale to marzenie było na dnie jego duszy...

Co będzie teraz? Nawet jeśli on i grupa Berengera ujdą z tej jatki z życiem...
Lord ścigany był przez grupę żołnierzy. I to dość liczną sądząc po hałasie. Czy ujdą? Pozostawało wierzyć że dadzą radę dotrzeć do miasta. I schronić się w bezpiecznym zamku. Potem może być ciężko czeka ich mocna sąsiedzka walka..... Sprawy wydawały się mocno niepewne. Nie zdawał sobie nawet w najgorszych snach jak mocno....
 

Ostatnio edytowane przez Icarius : 11-01-2011 o 14:03.
Icarius jest offline  
Stary 12-01-2011, 23:15   #179
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Na zamku:

Zygfryd miał szczęście. Wywleczony z regularnej bitwy, która rozgorzała na dziedzińcu, dziękował w duchu Panu, że nie zechciał jeszcze wezwać go przed swoje oblicze. Miał też ludzkich salwatorów, których darzył nie mniejszą wdzięcznością. Kiedy więc wleczony wydostał się z ciżby, kiedy osłabły niesiony pod ramiona i za nogi znalazł się pod krużgankiem opodal wieży bramnej, uznał że czas najwyższy dać tym ludziom znać iż mogą już go puścić.

- Dość! Dzięki wam, ale cały jestem! Stójcie mówię! Tam bitwa, musimy zebrać naszych i uderzyć…

Więcej rzec nie dał rady, bo dostał cios w zęby. I jeszcze jeden w bok głowy. Ten go zamroczył. Osłabł w jednej chwili, ale i tak usłyszał, jak przez mgłę. – Trzym ryj! Gadaj jak do zamku inaczej się dostać bo kurdupel wejście blokuje! Gadaj a będziesz żył!

Otoczyli go kręgiem. Na jego głowę spadły kopniaki i kułaki tak, że się skulił w ustach mierzwiąc krwawe strzępy z rozbitych warg. W końcu ryknął – Powiem! Powiem, jeno odpuśćcie! – mając nadzieję, że zyska tak trochę czasu. Skutek zamierzony osiągnął, bo przestali kopać. Unieśli w górę i w ten czas w panującym na dziedzińcu zgiełku walki usłyszał niemal warknięcie, któremu towarzyszył błysk noża przed oczyma. – Więc gadaj! Byleeeee…

Więcej zbir ów nie rzekł, bo naraz z ust chlusnęła mu krew. Zygfryd dość miał rozsądku, by porwać nóż, którym tamten mu w oczy świecił i z rozmachem wbił go w szyję jednego z tych, którzy go trzymali. Ten zaskrzeczał a Zygfryd osłonił się ramieniem od ciosu mieczem. Poczuł jak ostrze wchodzi mu w ciało, ale teraz najważniejszym było to, że nie w bok a jeno w rękę. Dwójkę zbirów przyparli już do ściany wierni D’Arvill zbrojni, którzy pospieszyli mu z pomocą. Było ich pięciu, więc wnet w cieniu krużganka zadrgały ciała poszlachtowanych zbirów. Zygfryd splunął ciężką, krwawą plwociną po czym ogarnął dziedziniec na którym trwała już regularna bitwa. Tupik stał na schodach wiodących do górnego zamku. Krzyczał coś do ludzi walczących w dole, choć Zygfryd nie był w stanie stwierdzić, czy jego krzyki przynoszą lepszy efekt niźli ciskane za pomocą procy pociski. Walka wchodziła w swą decydującą o losach zamku fazę. Tym bardziej, że przyłączyli się do niej i ci, którzy dotychczas gasili ogień, bo w ferworze walki i ich rżnięto, więc bronić się musieli. To zaś dawało pożarowi wolną rękę. I pewnym było, że jeśli walka szybko nie ustanie, to nawet zwycięzcy, żołnierze D’Arvill będą książętami popieliska…


Miasto:

Młokos podzielił swoich ludzi. Musiał to uczynić, bo nie potrafił dowodzić hufcem a nadto wrogowie jego nadto byli rozbici. Dzieląc ich na trzy hufce miał pewność, że ogarną więcej zaognionych miejsc. A nadto dziwnie mu jakoś było jeździć w tak licznej kompanii. Tym bardziej, że na Bednarską ani myślał jechać. Dzielnica kupiecka wymagała znacznie większej uwagi. Tam było wszystko co było dlań istotne. I to tam uderzał w niebo najsilniej dym z podpalonych budynków.

„Kulawiec radzi…” obijało mu się w głowie wraz z pysznym, dumnym i butnym spojrzeniem Bladego Eugene, który wyraźnie rzucił mu w jego oberży wyzwanie. Teraz słowa Eugene huczały mu w głowie nieustannie. Bo właśnie ludzie Kulawca podobnież z największą mocą uderzyli na składy. Młokos wiedział, że lada chwila, już jako Sir Morton, będzie miał możliwość wystawienia swemu prywatnemu rywalowi rachunku. I wiedział, że każe mu zapłacić za wszystko w dwójnasób…

***

Bruk uliczny był tak skrwawiony, że konie do pół pęcin w krwi brodziły. Na tak niedużym placyku i przy tak wąskich uliczkach miejskie rynsztoki nie nadążały z upustem tego, co ludzie orężem wydobywali ze swoich trzewi. Smród uderzył w niebo i wnet pojawiły się zwabione nim szczury, psy i kruki. Ocaleli żołnierze hufca D’Arvill, Straży Miejskiej i mieszczan, którzy orężnie bronili swego miasta, snuli się po pobojowisku dorzynając wrogów i wynosząc z bitewnego skrzętu druhów i bliskich. Tych żywych, bo na to by zajmować się martwymi jeszcze była pora. Tylko nieliczni dostrzegli ciemną smugę dymu, która unosiła się nad odległym o godzinę drogi od miasta zamkiem. Spośród tych nielicznych obeszło to może dwóch. Zarówno wyniesiony pod kordegardę, skąpany w cudzej i własnej do pół boków posoce Kress, jak i nieprzytomny Tell do nich nie należeli. Ich wynik walk w mieście jakby przestał obchodzić…

***

Młokos skład Videmerów ujrzał pierwszy, bo wysforował się przed swoich ludzi. Pierwszy też dostrzegł wóz, na który szóstka zbirów ładowała zrabowany łup. Pierwszy również dostrzegł dowodzącego wszystkim, wspierającego się na ciężkiej pałce Kulawca. I pierwszy zrozumiał, że podobnej okazji rozprawienia się z rywalem mieć już nie będzie…

U brodu:

Spośród niespełna dwudziestki zbrojnych, którzy wychynęli z lasu pod dowództwem Hugona de Rais salwa z kusz, które zbrojnym kolektora udało się napiąć, zmiotła sześciu. Jednakże reszta nie zwolniła i uderzyła z pełnią siły a rozpędzonych wierzchowców nie sposób było zatrzymać krótkimi mieczami czy innym, podobnym im orężem. Elf ustrzelił jeszcze jednego zbira osłaniając w ten sposób ucieczkę Kosmy a Peter zdołał utkać jedno zaklęcie, które posłał w ostatniego ze zbrojnych, którzy stanęli Kosmie na drodze ucieczki. I naraz w niebo uderzył huk stali, kiedy weterani zbójowania Hugona de Rais wzięli się do młócki.

Nie trwało nawet kilku pacierzy, kiedy z orszaku który bronił się przy brodzie zostały strzępy. Yavandir w ostatniej chwili skoczył pod wóz kolektora unikając zmiażdżenia przez ciężkie wierzchowce napastników, porzucając na przepadłe swój łuk i konia. Teraz liczyło się tylko to, by wynieść ze skrzętu całą głowę. Peter zdołał wyrwać się z kręgu obrońców i pognać konia na skarpę skąd lepszy miał widok na wszystko. W blasku płonących ognisk i księżyca dostrzegł zniszczenie jakie ludzie Hugona przynieśli drużynie kolektora. On też uzmysłowił sobie, że skoro zbiry tak czelnie nastąpili na orszak książęcego poborcy, to ni noga ujść nie miała prawa z tego boju. Zrozumiał to w tej samej chwili, kiedy usłyszał narastający tętent. Odwrócił się ku brodowi dostrzegając zbliżających się doń zbrojnych w barwach Du’Ponte. Zwarty oddział jadący w szyku zbliżał się do brodu. Mógł nieść ocalenie, ale równie dobrze, mógł oznaczać śmierć…

***

Klaus i Jerome cofnęli się do obozowiska zagonieni tam zachodzącymi od boków i odcinającymi drogę ucieczki zbrojnymi. Jednak kiedy tylko rozpętała się walka spróbowali cofnąć się w ciżbę i wycofać chyłkiem. Jerome ubezpieczał Klausa, który chciał przemknąć się do rzeczki i skryć w tataraku aby później z nurtem spłynąć byle dalej od walki. Pomysł był dobry i mógłby przynieść oczekiwane rezultaty. Mógłby, gdyby na drodze Klausa nie wyrósł nagle jeden z ludzi Hugona de Rais. Klaus z nie jednego pieca jadł chleb i wiedział jak zejść z linii ataku jeźdźca kryjąc się za głową wierzchowca i przechodząc na jego drugą stronę, gdzie jeźdźcowi wiodącemu konia trudniej było uderzyć. Manewr wykonał doskonale, ale nie spodziewał się, że jeździec koniem powoduje nogami. Zaś w iście śmiertelne zdumienie wprawił go nadziak, który roztrzaskał jego czaszkę posyłając go pod kopyta wierzchowca. Jerome zamarł z trwogi i to kosztowało go również życie. Tyle, że ciosu w plecy, które zadał inny ze zbirów, widzieć nie miał prawa…

***

Cudem jedynie ocalony Profesorek nie mitrężył czasu na zbędne polemiki. Słysząc idący huf szybko podjął decyzję, nie wiedząc nawet że jest ona taką samą, jaką chwilę wcześniej podjął Klaus. Tyle, że Heinrich w przeciwieństwie do swego ochroniarza, miał to szczęście, iż na jego drodze nikt nie stanął. Już po chwili taplał się w błocku dziękując Wszechmogącemu, że udało mu się unieść głowę. Jego dwaj tropiciele jako i on zanurzyli się w przybrzeżnym tataraku oddalając powoli od pola bitwy. Na którym odległe jakby cichły, dając dowód na to, że zastęp zbrojnych któremu uszli, miał rozstrzygający wpływ na bitwę…

***

Yavandir usłyszał dudnienie w tej samej chwili, kiedy dotarło ono do uszu walczących przy kolektorskim wozie. Spośród ludzi kolektora walczyło może jeszcze z trzech opartych o ścianę wozu i odgradzających się zębatymi gizarmami od napierających zbirów Hugona. Tych było po dwakroć więcej co zważywszy na ich wprawę przesądzało wynik walki. Jednak tętent narastający wyraźnie przerwał na chwilę walkę i zmusił wszystkich do poszukania jego źródeł. Peter stojący konno na skarpie pierwszy dostrzegł nadjeżdżających Du’Pontów i krzyknął ostrzegawczo. Jednak Yavandir usłyszał jadący lasem oddział i nadzieja natychmiast rozgrzała jego serce.

- D’Arvill! Nasi jadą! – ryknął na całe gardło skacząc na kozioł wozu, gdzie wciąż leżała nabita kusza. Teraz wiedział, że szczęście się do nich uśmiechnęło dając okazję ocalenia.

To, że jest to szczerbaty uśmiech zrozumiał w tej chwili, kiedy z lasu wychynęły pierwsze, odziane w barwy Du’Ponte sylwetki. Odcinając im drogę ucieczki ze skrzetu bitewnego, który niebawem zamienić się miał w miejsce rzezi…

Na zamku:

Tupik pewnym był, że owa piętnastka ludzi, którzy na schodach mężnie bronili się przed liczniejszymi o kilku ludzi przeciwnikami, upora się z naporem i pozwoli utrzymać górny zamek, nawet jeśli dolny miałby spłonąć. Kiedy zaś ujrzał sylwetkę Zygfryda, który na czele piątki zbrojnych wychynął spod krużganków na dziedzińcu pewność ta jeszcze bardziej została umotywowana. Już rozważał w myślach plan uderzenia, by rozbić napastników jednym śmiałym wypadem i móc w końcu zająć się pożarem, kiedy nagle z góry, z części gdzie mieściły się komnaty Malkolma, doszedł go przenikliwy, niewieści krzyk…





[Proszę Noraku o nie postowanie i kontakt na GG/PW]


[Jako, że sesja jest w takim a nie innym stadium, proszę o napisanie przez wszystkich żywych posta z tą świadomością, że jest on w sesji ostatni. Prosił bym o ich umieszczenie do piątku do godziny 19.00]
 
Bielon jest offline  
Stary 13-01-2011, 14:51   #180
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Yavandir
Elf pochwycił kuszę. Widząc "odsiecz" zaklął, miał nadzieję, że Kosma wywiezie hrabiego i że nie będzie się oglądał.
Jeden z oddziału świętej pamięci Hugona dostrzegł Yavandira i bodąc konia piętami ruszył do szarży. Nic niema straszniejszego od szarżującego i obleczonego w blachę bandyty. Yavandir podrzucił kusza do ramienia i ledwo co mierząc posłał bełt wprost w oko napastnika. Bandyta zwalił sie z siodła, elf upuścił bezużyteczną już kusze i wskoczył na przebiegającego obok wozu konia. Dobył miecz z przewieszonej przez plecy pochwy i zawrócił. Nie miał zamiaru się przebijać przez "odsiecz", ruszył galopem w kierunku rzeki. W jej nurcie upatrywał ocalenia. Lecz nie zapomniał też o swoich plecach.
 
Mike jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:11.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172