Jedediah Tyler przysłuchiwał się gościowi w milczeniu. "W mordę kopany" - myślał - "Co mi na stare lata przyszło? Dożywocie mi dosrali, żebym już stąd wyjechał bramą gospodarczą z kartką u nogi. Grunt, że cele elegancja - jak mnie w 76-tym zapuszkowali to nawet wody nie było i było niepapuśnie. Ten Bill to, cholera, może być swój gość - jak mnie stąd wyciągnie to normalnie nie wiem, co zrobię."
Odwrócił się do wnętrza celi. - Te, Piekarz! Koniec garowania i cho na spacerniak - mówił z silnym akcentem z Montany - bo nam czarnuchy ławki zajmą.
Tyler był pięćdziesięciokilkuletnim mężczyzną nikczemnego wzrostu. Pochodził z jakiejś górskiej wioski zagubionej wśród lasów i ciasne, zatłoczone więzienie musiało działać mu na nerwy. Przed wyjściem podszedł do umywalki, przemył siwiejące włosy i podwinął rękawy więziennego uniformu, ukazując chude, żylaste ręce pokryte pobladłymi tatuażami.
Na spacerniaku było tłoczno. Jedediah miał wrażenie, że wszyscy patrzą na niego i trzech innych świeżaków jakby byli 350-funtowym jeleniem. I w mordę ile tu było czarnych! A tylu żółtków nie widział od czasów Namu - ale wtedy przynajmniej miał karabin. Zezem filował na siedzących przy ławce Billa z Randym - jeśli ma tu siedzieć, aż zdechnie, to czemu by nie spróbować...?
Odwrócił się do pozostałych nowych i skinął na Billa. - No i co, chłopy, myślicie?
__________________ Jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań. |