Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-01-2011, 09:27   #98
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Cytat:
Już koniec! - Sen mi to objawił:
Nadziei los mi nie zostawił;
Szczęśliwych dni nie będzie znała
Dusza, złej gwiazdy mrozem ścięta;
Odbiega młodość uśmiechnięta,
Pierzcha Nadzieja, Miłość, Chwała...
O, czemu pamięć mi została!

Byron George Gordon, Pamięć

Śniły mi się słowa wiersza wyuczonego na studiach.

Upał i osłabienie sprawiały, ze wszystko docierało do mnie z opóźnieniem. Jakbym śnił sen na jawie. Tylko, że teraz, kiedy pod ciężkimi powiekami kotłowały się obrazy spod piramidy, sam już nie wiedziałem, co było prawdą a co koszmarem.
Krew na ustach tej młodej dziewczyny, rozdygotana – zdająca się tańczyć w upale – piramida. Nawet hamak, na którym leżałam półprzytomny zdawał się bujać silniej niż zazwyczaj.

Między innymi dlatego dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, ze nasza grupa nieszczęśników nie jest już sama w namiocie. Z trudem usiadłem i zorientowałem, kto nas odwiedził.

Lafayette. Ta ludzka żmija o twarzy uprzejmej i wystudiowanej, lecz oczkach złośliwych i podłych. Słuchałem toczącej się rozmowy w milczeniu, raz tylko dodając coś od siebie.

Rewelacje Roberta i jego nazbyt gorączkowa reakcja nieco mnie zdziwiły, lecz to on był śledczym i domyślałem się, że właśnie tak należy postąpić. Ze zwieszoną głową, potrząsając nią ciężko, usiłowałem doprowadzić się do porządku. Elementy układanki próbowały wejść na miejsce, ale nijak nie chciały się zazębiać. Czegoś mi brakowało. Jakiegoś … elementu.

W końcu poczułem się nieco lepiej. Oblizałem spierzchnięte wargi, podniosłem głowę i dodałem, kierując słowa w stronę sekretarza.

- Profesor … Jego też lepiej ująć bez robienia mu krzywdy. Jeśli można prosić. Jeśli jest .. wywrotowcem … odpowie przed Radą w Xhystos.

- Panie Lafayette - zmieniłem nagle temat, bo coś zaświtało mi w obolałej łepetynie. - Lądując naszym altiplanem dostrzegłem dziwne pojazdy latające. Czy wie pan czyją są własnością i czy można jakoś skontaktować się z ich właścicielami?

- Pojazdy latające...- sekretarz jakby trochę się ożywił - ...tak, to te nowe maszyny. Prototypowe, zdaje się mówią na nie płatowce. Dla nas, tu w Trahmerze, to coś do czego trzeba by się najpierw przyzwyczaić. Ale są tacy co tym latają. Maszyny należą do białych pilotów, jeden z nich nazywa się Wright a drugi zdaje się...Reno.

Lafayette mówił z pewną skwapliwością, nagle stał się bardziej wylewny. Zaniepokoiło mnie to. Albo miał układy z tymi pilotami, albo chciał się nas jak najszybciej pozbyć, albo skierować rozmowę na zupełnie inne tory. Spojrzałem na Roberta. Miałem nadzieję, że zrozumie, co chcę mu powiedzieć tym gestem. Nagła służalczość sekretarza podziałała na mnie jak najlepsze sole trzeźwiące. Mój umysł na kilka chwil odzyskał pełnię sił. No, prawie pełnię .....

- Robią rejsy do Urbicandy i innych bliższych miast – tymczasem Lafayette gadał dalej. - Rzadko latają z nimi ludzie, częściej właściciele wożą towary, przesyłki albo nawet wiadomości. Z tego co jednak widziałem, machiny najczęściej stoją na lądowisku - podobno loty nie są tak bezpieczne jak podróż sterowcem. Cóż, wystarczy rzec że kiedyś z Trahmeru latał jeszcze jeden taki wehikuł. Któregoś razu nie wrócił, pewnie interesy naszych pilotów skończą się kiedyś tak samo...

- Gdzie można znaleźć tych ludzi...? – zapytałem spokojnie.

- Jeśli machiny są tutaj, to oni są w Trahmerze. Bergerac zna ich lepiej. Obaj mają swoje ulubione miejsca w mieście, jeśli chcecie - Bergerac was tam zaprowadzi. Osobiście rozmawiałbym z Wrightem. Reno nie cieszy się tutaj najlepszą opinią.

- Co to znaczy...? - nalegałem

Sekretarz uśmiechnął się. Jakoś fałszywie.

- Jestem pewien, że delegacja dyplomatyczna z Xhystos nie będzie mieć chciała wiele wspólnego z człowiekiem, który jest na bakier z prawem.

Przez chwilę wszyscy milczeliśmy niezręcznie. Potem Lafayette obrócił gadzi łeb w kierunku wyjścia z namiotu.

- Uprzedzę Bergeraca, gdybyście się zdecydowali. Wybaczcie, wzywają mnie już moje księgi rachunkowe. Ponowię jeszcze pytanie o napis na kamieniu...?

- Sophie Beauchen - odpowiedział Robert, zwieszając głowę.

A więc tak się nazywała. Sophie. Ładne imię. I zastanawiająca reakcja mojego przyjaciela. Czyżby się znali? Kiedyś, kiedy nadejdzie właściwy moment zapytam go o to, o ile sam wcześniej nie zdecyduje mi się tego powiedzieć. Wiedziałem już, że pewnych sekretów nie powinno się odkrywać. Ze powinny być tajemnicami. SAMARIS.

- Chętnie spotkam się z owymi pilotami. - zaproponowałem, nawiązując do propozycji sekretarza - Będę wdzięczny za umożliwienie takiego spotkania, panie Lafayette.

- Oczywiście. - skłonił się Lafayette. - Zatem...Panowie pozwolą, że się oddalę. Pogrzeb odbędzie się jutro o świcie.

Kiedy Lafayette wyszedł, Robert z błyskiem w oku zwrócił się do mnie:

- Mamy go... rozmowa na szczycie piramidy z Sophie, książki, laska, odmowa udostępnienia mi tej paczki... Masz jeszcze jakieś wątpliwości? Ciekaw tylko jestem, jaka była rola Lexingtona w tym wszystkim...
Chciałbym, żebyś skontaktował się z tymi pilotami; lepiej potrafisz rozmawiać z ludźmi. Spytaj jednak obu - nie wiadomo, czy można wierzyć temu sekretarzowi co do ‘problemów z prawem’ tego Reno.

- Zajmę się tym. Najszybciej jak tylko będę w stanie - uśmiechnąłem się zmęczonym uśmiechem.

Miałem własną motywację. Im szybciej opuszczę te przeklęte miejsce tym szybciej lepiej się poczuję. Samaris czekała tam gdzieś, przed nami. Czułem jej zew.

* * *

Potem wyszedłem z namiotu szukając przewodnika do pilotów. Bergerac już na mnie czekał w kantynie, sekretarz zdążył już pewnie z nim porozmawiać. Żołnierz przywitał się i wyraził gotowość do wizyty w mieście. Zasugerował jednak wyjście po zmierzchu: temperatura będzie znośniejsza, a o bezpieczeństwo nie trzeba się martwic, bo wyruszy się razem z miejskim patrolem. To mi odpowiadało. Nie czułem się najlepiej i nie miałbym odwagi wędrować samotnie po zakazanych ulicach egzotycznego miasta. W naszej wyprawie zbyt wiele już było tajemniczych zaginięć i wypadków, bym powiększył ową statystyką swoją niefrasobliwością i brakiem zdrowego rozsądku.

Wróciłem do namiotu w samą porę.

- A co do Pana, Panie Blum... – Robert przysiadł przy naszym towarzyszu -współczujemy panu straty towarzyszki, obaj wiemy, że był pan z nią... związany. Jeżeli chciałby Pan powiedzieć o czymś, co pomogłoby nam, co byłoby ważne... cokolwiek? Chyba że woli pan zostać sam...

Spojrzenie Bluma tkwiło gdzieś pomiędzy nami. Między zwracającym się do niego Robertem, a mi przyglądającym się im z uwagą.
Przerażał mnie stan Bluma. Przez całą rozmowę nawet się nie poruszył. Jedyną oznaką aktywności były beztrosko spacerujące po nim owady i spływający pot. Niewątpliwie żył. Świadczył o tym miarowy, płytki oddech. Zapytany nie wykonał najmniejszego gestu, nawet skinienia by jeśli nie odpowiedzieć, to uczynić choć cokolwiek. A jednak coś podpowiadało im że był świadomy toczącej się wymiany zdań.
Obserwowałem Bluma z niepokojem. Ten człowiek był od rana...Inny. Dające się wyczuć jeszcze wczoraj kotłujące się emocje Persivala nagle przycichły, pewnie były tam gdzieś niczym wrak statku na dnie brudnego morza. Blum zmienił się z dnia na dzień, czy była to jednorazowa przemiana - czy też byli świadkiem kolejnej zmiany w jakimś cyklu? Co spowodowało jego stan...? Śmierć przyjaciółki. Ale czy ta pierwsza odpowiedź na pewno była właściwa?

Niekiedy czas był najlepszym lekarstwem na rany duszy. Wiedziałem o tym najlepiej. Postanowiłem na razie pozostawić Bluma w spokoju. Jednak, gdyby do jutra nie otrzeźwiał, musiałem postarać się go wyciągnąć z odmętów szaleństwa w jakie zapadał. Musiałem! Nie było nic ważniejszego. Ten człowiek też stał mi się bliski tam na pokładzie altiplanu. A teraz był mi bliższy jeszcze bardziej. Poza mną i Robertem był ostatnim znanym mi białym człowiekiem z pokładu sterowca.

* * *

Bergerac wywiązał się ze swojej obietnicy. On ai dwóch uzbrojonych żołnierzy zaprowadziło mnie do jednej z długich chat, w których miejscowi spożywali swoje dziwaczne posiłki. Panował tam spory ruch, lecz nasze pojawienie się szybko pozwoliło nam na zdobycie wolnej przestrzeni.

Wright siedział w kucki przy jednym z niskich stolików, na którym stała miska z tubylczą breją jak i szklaneczka znanego mi już napoju alkoholowego. Na mój widok uśmiechnął się.

- Pan musi być jednym z tych pasażerów z altiplanu – wyciągnął rękę na powitanie.

- Czy kolor mojej skóry tak mnie zdradza? – odwzajemniłem uścisk.

- Tak. Zieleń na twarzy na widok tutejszej strawy – zaśmiał się ale bez złośliwości.

Spojrzałem na niego ciekawie i z życzliwością. Cokolwiek by nie powiedzieć o zmianach, jakie na pewno spowodowało niespokojne życie Wrighta w Trahmerze i jego praca w wyglądzie i usposobieniu białego pilota - wyczuwałem w nim jednak gentlemana. Przeczucie potwierdziło się, bo drobne gesty w rozmowie, sposób bycia i wymowy świadczyło o tym, że mimo nietypowego fachu Jason Wright w głębi duszy pozostawał człowiekiem kulturalnym, zapewne kiedyś odbierającym staranne wykształcenie i wychowanie..

- Miło pana poznać. - wstał i ukłonił się - Skoro już Bergerac zaprowadził pana do mnie, to rozumiem, że chciałby pan skorzystać z moich usług. Ich lista jest prosta - mogę pana przewieźć dość szybko gdzie trzeba, nie latam jednak na zbyt długich dystansach. Mogę też zabrać pańskie towary - ładowność mojego maleństwa jest całkiem duża, a maszyna stoi już pusta. Ma pan szczęście, dopiero co przyleciałem - cały luk miałem załadowany bagażami na ekspedycję pana Carringtona, ale już je odebrano. Wreszcie, mogę przekazać wiadomość od pana do kogoś w mieście do którego akurat lecę z towarem, to kosztuje najmniej, chyba że chce pan bym poleciał gdzieś wyłącznie po to by dostarczyć informację. Proszę powiedzieć, czego panu trzeba a ja określę ceny.

Podobała mi się jego bezpośredniość. To lubiłem, szczególnie nie czujac się najlepiej – jak teraz. Mieszanka zapachów z garkuchni tubylców, woń potu, przypraw i jakiś egzotycznych ziół działał na mnie nie najlepiej. Postanowiłem nie owijać w bawełnę naszych potrzeb:

- Chciałbym, by przewiózł pan mnie i klika innych osób wraz z ładunkiem. Do Samaris – powiedziałem, ale tak cicho, by tylko Wright mógł mnie usłyszeć.

- Samaris...?

Słowo zawisło w powietrzu. Poczułem jak atmosfera zgęstniała a emocje pilota...Cóż, albo to co dało się wyczuć było oznaką ukrywanego wzburzenia, albo może czymś w rodzaju odwołania się do jakiejś podjętej dawno temu kategorycznej decyzji. Twarz Wrighta znieruchomiała, a jego uprzejmy ton nagle zmienił się na prawie idealnie obojętny...

- Przykro mi...- odsunął się na siedzeniu - ...nie latam. Nie latam...tak daleko. Nie ma mowy. Osoby, ładunek - proszę bardzo. Ale w żadnym wypadku tam.

- Rozumiem pana reakcję – uśmiechnąłem się przyjacielsko. Naprawdę ją rozumiałem. – Wiem jak nazwa tego miejsca działa na ludzi. Zatem chciałbym z panem podyskutować o cenie transportu trzech osób wraz z bagażami do miejsca lezącego jak najbliżej na trasie do tego miasta. Nie musi być dzisiaj, nie musi być jutro. W sprzyjającym czasie.

Westchnąłem ciężko i z rozpaczą.

- Panie Wright. – powiedziałem pochylając się w jego stronę z zamiarem zmniejszenia dystansu, który nas dzielił. – Jest pan naszą jedyną nadzieją na opuszczenie tego miasta. Proszę nie odbierać mi tej nadziei. Bardzo proszę.

Czekałem na jego odpowiedź. Chciałem przekonać go do siebie i wynegocjować dogodny kontrakt. Byłem wszak kiedyś negocjatorem Rady. Załatwiałem dużo trudniejsze sprawy. Tylko wtedy byłem i zdrowszy i bardziej zdeterminowany.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 11-01-2011 o 09:30.
Armiel jest offline