Zygfryd był wkurwiony. Co chwila natykał się na zdrajców. Przeklęci Du'Ponte nie wiadomo ilu zdołali przekupić, a ilu potajemnie wprowadzić na zamek. Lewe ramię miał całkowicie bezwładne, ryj strzaskany, a w łbie mu się kręciło. Mimo tego udało mu się zachować trzeźwość umysłu. Miał pięciu zbrojnych i ich był pewny. - Prać każdego, którego nie znacie i który wydaje wam się podejrzany - rozkazał zbrojnym -I trzymać się w kupie! Za mną!
I ruszyli, niczym stado wygłodniałych wilków. Szli niczym żniwiarze pośród zbóż, metodycznie kosząc wszystkich którzy im się nie podobali. To że mogli ubić i wierne sługi nie miało teraz dla nich znaczenia. Ważne było by jak najszybciej opanować sytuację i wziąć się do gaszenia pożaru. Roztrzaskane czerepy, ucięte ręce, wyprute bebechy to obraz jaki pozostawiali po swoim przejściu.
Grupa ich początkowo mała, w miarę ich śmiertelnego pochodu zaczęła rosnąć w siłę, gdy przyłączali się do niej kolejni wierni słudzy rodu d'Arvill.
Jednego czego się obawiał Zygfryd to kolejnego zdradzieckiego ciosu w plecy. Starał się więc być jak najbliżej wiernej piątki wojów, zachowując przy tym dużą ruchliwość. |