Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-01-2011, 13:55   #99
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Sophie nie walczyła - czuł to. Poddała się jego woli - on tylko pociągnął za dźwignię, która sprawiła, że Sophie poszybowała w dół.







Siedzący przy stoliku mężczyzna z zadowoleniem przyglądał się architekturze miejsca. Sam wybrał miejsce spotkania - Hotel Millton. Siedział w jednej z restauracji hotelowych Xhystos, które oprócz odpowiedniego poziomu potraw, a oczekujący lubił dobrze zjeśc, zapewniała również odpowiednią dyskrecję.

- Inspektor Lantier...?
Lantier niechętnie podniósł wzrok, a kiedy okazało się, że nieznajomy jest mniej więcej dokładnie kimś kogo sobie wyobrażał, niechęc inspektora jeszcze wzrosła.
- Dziękuję, że pan się zgłosił..- zmusił się funkcjonariusz i pokazał rozmówcy siedzenie. - Proszę mi jednak powiedziec, dlaczego nie chciał pan odwiedzic mnie w pracy, na posterunku...?
- Myślałem, że zawsze jesteście w pracy...- podrapał się po głowie tamten i usiadł, rozglądając się nerwowo. - Chodzi o dyskrecję. Mogę rozmawiac tylko nieoficjalnie. Rozumie pan, nie chciałbym żeby ktoś z rodziny dowiedział się, że byłem w tej kamienicy naprzeciwko...


Przez głowę Lantiera przebiegały szybko wspomnienia z dnia, gdy odpytywał wszystkich lokatorów z domu naprzeciwko Imperium Czekoladek po kolei, czy czegoś nie zauważyli. Przypomniał sobie - młoda kobieta z trudem kryjąca fakt, że jego stukanie wyciągnęło ją z łóżka. Z łóżka, w którym sądząc po pewnych oznakach ciała takich jak chocby pot, wypieki czy lśniące oczy, w którym na pewno akurat nie spała. Trzecie okno od lewej, dobry widok na wejście do cukierni...
- Ktoś z rodziny...- odpowiedział powoli - Proszę się nie martwic, pana żona o niczym się nie dowie, zapewniam.
Strzelał, ale z miny mężczyzny wnioskował, że było to trafienie.
- Skąd...
Lantier posłał mu jeden ze swoich wypróbowanych uśmiechów.
- Wiemy o wiele więcej niż pan sądzi. Wiemy wszystko. Ale dziś to nieważne.

- Więc pewnie i o tym już też...Ale pisali przecież, że świadków nie było... No, w każdym razie... W ten dzień...- zmieszany jakby czym prędzej chciał zmienić temat - ...gdy z tego co pisały gazety kogoś tam zamordowano...Z okna naprzeciwko widziałem kogoś...Kogoś, kto wszedł do środka zaraz przed...
- O której to było godzinie? - przerwał mu inspektor.
Gdy padła odpowiedź, śledczy zamyślił się, a potem zapytał:
-Mężczyzna czy kobieta?
- Mężczyzna.
- Proszę go opisac...
- Wie pan...Ten ktoś szedł jakoś tak, żeby nie widac było twarzy...
- Postura, ubranie...- w głosie Lantiera było lekkie zniecierpliwienie.

Świadek opisywał tajemniczego mężczyznę tak dobrze jak umiał. Inspektor zadawał pytania naprowadzające. Na koniec zapytał o kształt kapelusza. Świadek mówił, pomagając sobie kreśleniem kształtu w powietrzu. Twarz Lantiera była jak głaz.

- Czy widział pan, kiedy tamten wychodził...? - zapytał na koniec.
- Nie...Byłem w oknie, a zaraz potem wróciłem do...Noo, sam wychodziłem z kamienicy już wieczorem. Nic podejrzanego nie słyszałem, dopiero z gazet...
Popatrzyli na siebie.
- Czy pomogłem...?- spytał świadek niepewnie - Czy może to oznaczac jakiś przełom w śledztwie...?
- Nie. - padła natychmiastowa odpowiedź. - Dziękuję panu za obywatelską postawę, ale niestety nie wniósł pan nic nowego.


Wyraz rozczarowania na twarzy świadka był widoczny jak na dłoni. Lantier sięgnął do kieszeni i wręczył tamtemu banknot o sporym nominale.
- To za fatygę. Jeśli by pan sobie coś przypomniał, proszę mnie szukac w biurze. Wracając jeszcze do człowieka, którego pan widział...
Świadek oderwał z trudem wzrok od pieniądza.
- Od dawna wiemy, kto to jest. - skłamał gładko inspektor - Już go mamy. Nie rozgłaszamy tego, bo po nitce do kłębka chcemy wyłapac całą szajkę. Ale to tajemnica, proszę zapomniec o naszej rozmowie. A pana żona o niczym się nie dowie. Pożegnam już pana.

Lantier stał pośród innych ludzi w miejskim transporcie, słuchając trzaskających nad nimi linii elektrycznych. Wysokie wieże Xhystos rysowały się na tle granitu wieczornego nieba. Inspektor uwielbiał jeździc komunikacją miejską, to tu można było usłyszec najciekawsze głosy miasta. Jednak dziś nie słuchał pasażerów- był za to wyjątkowo pogrążony w rozmyślaniach. Wspominał ostatnią rozmowę z Lexingtonem. Jak wielu przed nim, Armand dał się nabrać na udawane roztrzepanie i ograniczenie śledczego. Od początku Lantier był pewien, że Lexington wbrew temu co powiedział nie podejrzewał samobójstwa. Problem w tym, że do tej pory Lantier podejrzewał właśnie Armanda. Nie zmieniało to faktu, że podobnie jak Lexington inspektor nie miał zamiaru nikomu zdradzac swoich obserwacji.

Tylko że po dzisiejszych rewelacjach niespodziewanego świadka Lantier dowiedział się czegoś nowego. Opis domniemanego mordercy Króla Czekoladek wcale nie odpowiadał opisowi człowieka o nazwisku Armand Lexington...






Trahmer.

Słońce paliło żywym ogniem.

Jeszcze zanim Robert dotarł na opustoszałym placu do postrzępionych kukieł, był jak oblany trzema wiadrami wody. Czuł się jak kotlet smażony na olbrzymiej patelni. Mimo to zacisnął zęby i wyciągając maczetę zaczął ćwiczenia.

Na początku szło łatwo. Manekin nie oddawał. Maczeta okazywała się dobrze wyważona i nie trzeba było włożyć wiele siły, by cięcie było mocne i głębokie. Voight nie był ekspertem w walce białą bronią, ale parę lekcji pobranych w przeszłości z pewnością nie poszło całkiem na marne.

Miał wciąż całkiem dobrą kondycję. W Xhystos. Tu okazywało się, że przy paru nawet machnięciach słońce wyciskało z człowieka tyle, co dźwiganie cztery razy większego ciężaru. Już po krótkich cwiczeniach, oglądanych z ciekawością przez skrytych w cieniu żołdaków, zdyszany Robert zwiesił głowę z której lała się woda tak bardzo jak z odzieży. Policzki miał rozpalone.

Rzucił się znowu, atakując i odskakując. Żołnierze coś do siebie mówili, pokazując go sobie palcami. Nagle Voight syknął i skulił się w sobie, niemal wypuszczając broń.

No tak. Rana...

Rozchylił mokrą koszulę. Nie wyglądało to dobrze. Rana w paru miejscach otworzyła się w ruchu, do tego wyraźnie na obrzeżach zaczynała się znów babrac. Zszedł z placu, by choc ją obwiązac, ostrożnie wlokąc się po pylistym placu. Było mu gorąco, bardzo gorąco...

Adrenalina pierwszych dni w obcym mieście, upał...Może coś jeszcze, coś nieuchwytnego sprawiły razem, jak właśnie zdał sobie z tego sprawę, że zapomniał całkowicie o otrzymanym na sterowcu zranieniu, o które trzeba było nieco zadbac. Oszczędzac się, a nie codziennie spacerowac po morderczym upale, a dziś nawet usiłowac walczyc. Ale organizm sam zaczął mu o tym właśnie przypominac. Do tego chyba się przegrzał na tym placu...

Zajął się lekturą książek Watkinsa, w pozycji leżącej rana bolała dużo mniej. Czytał długo, tracąc poczucie czasu. Większośc rzeczy stanowiła o dyscyplinie psychologicznej i była zrozumiała w pełni raczej tylko przez naukowców, ale Robert zagłębił się w parę ustępów z prawdziwą ciekawością. Obejrzał raz jeszcze tomik z dedykacją, a potem przeczytał parę wierszy. Jeden z nich nie wiedziec czemu zwrócił jego uwagę...Zwłaszcza jeden fragment...

The killer awoke before dawn, he put his boots on
He took a face from the ancient gallery
And he walked on down the hall

Pociemniało mu przed oczyma. Świiiisttttt...Było mu gorąco. Bardziej niż zwykle. Voight zrozumiał, że to nie tylko upał. To rana. Zaczynała się gorączka, ręce zaczynały drżec a oczy łzawic. Pochował książki profesora i obejrzaną dokładnie laskę. Rozejrzał się. Blum siedział w cieniu, nieruchomy i milczący ze wzrokiem wbitym w płótno namiotu, nie zwracając ani przez moment uwagi na to co robi Robert. Vincenta nie było, Robert nie widział go już od czasu gdy wyszedł pocwiczyc. Gorączka rosła. Gdzieś w oddali znów słychac było ten cichy i dziwny zgrzyt... Tymczasem nadchodził zmierzch...

Godzinę później głowa Roberta pulsowała, a rana kłuła przy każdym poruszeniu w hamaku. Piekły go oczy i męczył się, pocąc niemiłosiernie. Zanim udało mu się zapaśc w płytki, niewyraźny sen, w myślach postanowił sobie jeszcze porozmawiac z Rastchell'em o przeszukaniu rzeczy Bluma.

Z absurdalnych, różnokolorowych snów wyrwało go niecierpliwe szarpanie za ubranie. Z trudem otwierając oczy Robert dostrzegł nad sobą znajomego już kapitana. Za nim dwójka żołnierzy przeszukiwała rzeczy profesora Watkinsa.
- Panie Voight...? Proszę się obudzić! - głos Couberta był ponaglający i jednocześnie dość twardy - Pan Lafayette poinformował mnie, że analizował pan książki i pisma profesora. Nie możemy ich znaleźć. Proszę nam je natychmiast przekazać.









- Wywrotowcy...?

Kęs mięsa nieomal stanął gubernatorowi w gardle. Przełknął, otarł usta serwetą i odsunął się na krześle.

- Voight wskazuje na Watkinsa, przypisując mu prawdopodobny udział w spisku przeciwko władzy w Xhystos. Być może również knucie przeciwko delegacji i uniemożliwienie jej osiągnięcie celu.
- Celu...- gubernator popatrzył na rozmówcę po raz pierwszy.
- No właśnie...- odparł wolno mężczyzna. - Tylko jaki on jest naprawdę...
Pulchne nieco, zdobne w pierścienie płaskonose kobiety poruszały wielkimi liśćmi, zapewniając nieco chłodu władcy Trahmeru. Podmuchy sprawiały, że kosmyki włosów gubernatora drżały lekko.
- Od początku miałeś rację, Lafayette, mówiąc bym miał na nich szczególne baczenie. Kto wie, czy wszyscy nie...
Urwał, gładząc sobie brodę.
- Mam kazać wtrącić ich do lochów...?

- Wiesz dobrze, że nie powinniśmy tego robić. - odparł gubernator - Jeśli naprawdę są wysłannikami Xhystos, wieść o tym mogłaby sprowadzić na nas kłopoty natury dyplomatycznej. Może nawet embargo.
- Kazałem zarekwirować pisma i książki Watkinsa. Sprawdzimy, czy nie zawierają wywrotowych treści.

- Dobrze. Jeśli będą twarde dowody - zamknijcie kogo trzeba. Ale to sprawa drugorzędna. Nie potrzebuję zbędnego ryzyka. W moim społeczeństwie nie będzie żadnych wywrotowców, zrozumiałeś Lafayette?! Najlepiej, by jak najszybciej sami opuścili miasto. Im dłużej tu będą siedzieć, tym bardziej zacznę myśleć że ich stacją docelową i rzeczywistym miejscem misji jest Trahmer.

- Zrozumiałem dobrze, wasza ekscelencjo. Biorąc jednak pod uwagę, gdzie teoretycznie chcą się udać...
- Nie drażnij lwa. - gubernator zmroził wzrokiem swojego sekretarza - Porozmawiaj z kim trzeba. Nie żądam przecież, żebyś dokonał niemożliwego. Masz im jedynie ułatwić wyjazd,- wystarczy mi tylko że opuszczą granice miasta. Załatw to, Lafayette. A teraz zostaw mnie samego. Mięso mi wystygnie.

Sekretarz ukłonił się spuszczając oczy, a potem wycofał się cicho, pozostając aż pod samo wyjście przodem do stołu, przy którym siedział władca miasta.






Uważne spojrzenia siedzących dalej tubylców bez żenady spoczywały na dwóch spoconych białych, rozmawiających ze sobą w swoim niezrozumiałym języku...

- A gdzieś bliżej. Gdziekolwiek - Vincent spojrzał w oczy swego interlokutora. - Trzy osoby z zapasami. Moze jest coś, jakaś osada, wieć czy skupisko ludności na drodze między Trhamerem a … a … legendarnym Samaris. Widzi pan, panie Wright, zostaliśmy wysłani z oficjalną delegacją do Samaris z Xhysthos. Drogą lądową musielibyśmy przedzierać się przez tą całą dżunglę. Droga powietrzna wydaje mi się najbardziej rozsądna w tym szalonym przedsięwzięciu. Nie możemy się cofnąć a Rada Xhysthos zapewne pokryje wszelkie koszta. Może być pan tego pewien. Zapłacimy o wiele więcej, niż większość pana klientów. Poza tym, niech pan pomyśli. Wright i Reno - piloci, którzy dotarli aż do tajemniczego Samaris. Nie ląkając się złowrogiej przyrody i jeszcze bardziej posepnej tajemnicy skrywającej to miasto. Czyż, poza wynagrodzeniem, nie jest to wystarczający powód by zaryzykować? To ogromna szansa dla ludzi śmiałych, zdecydowanych i chcących przysłużyć się historii. Oraz szansa dla tych nieznanych maszyn, na których panowie latają, by Miasta usłyszały, do czego są zdolne i jaki drzemie w nich potencjał. Niech mi pan poda jakiś argument, dla którego odrzuci pan tą szansę? Inną, niż Samaris, miasto przy nazwie którego każdy tubylec ucieka, jakby ktoś rzucił straszliwą klątwę. Co pan na to? Przemyśli pan przynajmniej moją propozycję? Rozmówi się z panem Reno? Mogę liczyć przynjamniej na tyle?

Vincent skończył. Spojrzał głęboko w oczy Wrighta. Chciał swoim spojrzeniem przekazać jak bardzo jest zdeterminowany i jak bardzo zrozpaczony. Niczego nie ukrywał. Wyglądał jak jakiś upiór. Blado-zielony, spocony, z fizycznych bólem wypisanym na twarzy. Jednak oczy negocjatora Rady pozostały skupione i czujne. Przyjacielskie i zachęcające.
Czekał.

Wright milczał długo. Jego twarz dziwnie drżała, a może to trawiony gorączką upału umysł Vincenta to podpowiadał.
- Rozmowa z kimś takim jak pan...- odezwał się wreszcie, jakby zatroskany - ...tutaj, na końcu świata...Proszę mi wierzyc, to sama przyjemnośc. Gdyby pan wiedział, z kim tu miewam do czynienia...Mówi pan rozsądnie i układnie. Jest pan człowiekiem kulturalnym i do tego pana argumenty są przekonujące.
Westchnął, zupełnie jak ktoś kto właśnie skończył długi płacz.
- A jednak...Gdyby tylko pan wiedział...
Czy jego głos się załamywał?
Jason Wright odłożył miskę i zaczął mówic, jakby od nowa.
- Mogę najwyżej obiecac, że przemyślę pana propozycję. Zjawię się jutro w kantynie obozowej i porozmawiamy znowu. Chciałbym jednak, żeby pan wiedział - Samaris nie wchodzi w grę. Turbulencje powietrzne uniemożliwiają lot tak daleko. Rozważam tylko dowiezienie was do miejsca, gdzie anomalie jeszcze nie występują. Problem w tym, że nie istnieje coś takiego jak droga do Samaris ani przydrożne osady. Da się doleciec do pewnego miejsca nad dżunglą, ciągnącą się nieprzerwanie jak morze we wszystkich kierunkach. Czy pod drzewami są tam ludzie, osady? Któż to wie. Nie ma lądowisk. Tylko drzewa, dziesiątki, miliony. Pan niech do jutra pomyśli, czy to w ogóle ma sens.
Odwrócił wzrok.
- Co do Reno...- jego usta zacisnęły się w kreskę - ...nie chcę miec nic wspólnego z tym człowiekiem. Wam radzę to samo. Ale jeśli pan sobie życzy, mogę powiedziec gdzie możecie go dziś znaleźc: przypadkiem wszedłem dziś w posiadanie tej wiedzy. Przykro mi, ale tyle tylko mogę dla pana zrobic.

- Wystarczająco dużo i tak - uśmiechnął się zadowolony - Przysięgam, że zrobię wszystko, by Rada dowiedziała się o pana nieocenionej pomocy. Ile kursów jest pan w stanie wykonać do wyznaczonego punktu? Tak by zawieść najpierw zapasy, a potem nas? A co do rano, posłucham pana rady i będę trzymał się odeń z daleka. Dziękuję za ostrzeżenie. Proszę przemyśleć moją propozycję i spotkajmy się jutro, na spokojnie. A teraz, czy zechciałby pan zaspokoić moją ciekawość? Cóż taki światły człowiek jak pan robi na takim odludziu jeśli to nie będzie nietaktem, gdy zapytam?

- Światły? - uśmiechnął się Wright - Proszę nie żartowac. A przywiódł mnie tu zew przygody. No, dobrze, tak było kiedyś. Teraz to głównie interesy. Choc to miasto pozostaje na swój sposób fascynujące, ten klimat dla nas białych jest zabójczy.
Skinął. Obsługująca ich tubylcza kobieta podała Vincentowi cziczę, nie puszczając do końca miski.
- Dobrze, że mnie pan posłuchał. Szczegóły omówimy jutro. Proszę, napijmy się i proszę opowiedziec jakieś wieści z miasta.
- Xhysthos rozrasta się.
- Rozrasta się...- powtórzył Jason z dziwną miną. Przez moment wyglądał jak zahipnotyzowany. Vincent z lekkim niepokojem spojrzał na niego i kontynuował:
- Budujemy coraz większe domy. Jednak ja niestety nie jestem najlepszym informatorem. Ostatnie kilka miesięcy byłem nieco oddalony od spraw miasta. A, jeśli mi wolno zapytać, czym tak podpadł panu ów Reno? Oczywiście, jeśli sprawa jest drażliwa, nawet nie proszę o odpowiedź.
Vincent napił się cziczy starając zachować kamienną twarz i wznosząc toast w stronę Wrighta. Jak zwykle, przełknięcie tego ohydztwa przychodziło mu z największym trudem. Gęsta ciecz, przynajmniej przyjemnie chłodna. Kwaskowo- słodkawy aromat wywołujący mdłości. Dodatkowo czuł się dziwnie, bo jak zdążył już zaobserwowac miejscowe kobiety podając do picia cziczę cały czas utrzymywały kontakt z glinianą miską, chocby tylko przez dotyk jednego palca. Tak było i tym razem.
- To po prostu drań, który sprzedałby własną matkę. - machnął ręką Wright - Nie warto nawet gadac. Oszukał mnie...Interesy. Za łatwo ufam ludziom.
Napój w glinianej misce syczał cicho. Proces fermentacji jeszcze trwał. Wright napił się cziczy, można było przysiąc że się tym delektuje. Potem popatrzył na minę Rastchella.
- Dziwi się pan...? - zaśmiał się wesoło - Tak, można się przyzwyczaic do picia czegoś takiego. Chicha. Wie pan, jak tubylcy ją wytwarzają? Zanim pan odpowie, proszę się dobrze zastanawic, czy chce pan znac odpowiedź.
- Domyślam się, ze nie będzie to przyjemne. Ale .. proszę mówić. Wszak wiedza warta jest wielu wyrzeczeń, jak mawiał Jean Berterold, znany filozof. Tylko niech pan poczeka, aż przełknę.
Uśmiechnął się niewyraźnie.

Wright zaczął mówic, a Vincent wkrótce podziękował sobie za to, że przełknął wcześniej.

- Najczęściej wytwarza się ją z pewnego gatunku kukurydzy, chicha de jora. Choć często bywa też komosa ryżowa lub inne rośliny. Chicha de siete semillas, którą akurat pijemy,- powstaje z papki kukurydzy, pszenicy, jęczmienia i ziaren garbanzo.
- Na razie brzmi niegroźnie.
- Przechodzimy do sedna. - uśmiechnął się Wright - Chichę robi się zbiorowo. Zbierają się kobiety z całej rodziny, czasem z całej wsi. W każdym wieku, od młódek do bezzębnych staruch. Potem przygotowaną papkę biorą do ust i żują. Żują, aż wreszcie w reakcji ze śliną zacznie zachodzić proces fermentacji - wtedy kobiety wypluwają powstający płyn do oczekujących naczyń i - voila! Chicha gotowa, świetna na każdą okazję!

Choć Rastchell bardzo starał się nie wyobrażać sobie bezzębnych staruch międlących w zaropiałych ustach papkę i wyrzucających z siebie to, co właśnie dopiero co wypił - nie udawało się...



Rozmowa z Jasonem Wrightem potrwała jeszcze trochę czasu, aż w końcu trzeba było wracać na noc do koszar razem z patrolem. Rozstali się w dobrej komitywie, na mocnym rauszu który łagodził nieco trawiące przybyłego z Xhystos podróżnika dolegliwości. Gdy Vincent dotarł wreszcie z eskortą za obozową bramę, było już dawno po wieczornej trąbce. Zmęczony i całkiem poważnie wstawiony zajrzał do namiotu.

Zastał w nim leżącego w hamaku Roberta, o twarzy czerwonej i zlanej potem. Voight dygotał, jego ciałem wstrząsały raz po raz dreszcze. Już po pierwszych zdaniach rozmowy okazało się, że Voight ma potężną gorączkę, nie do końca rozumie co się do niego mówi - a jego tok mówienia jest przeplatającą się sekwencją logicznych zdań oraz bredzenia w malignie. Pod rozchełstaną, mokrą całkowicie od potu koszulą Roberta Vincent widział wyraźnie opatrunek, nasiąkający powoli czerwoną cieczą...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 14-01-2011 o 20:44.
arm1tage jest offline