Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-01-2011, 10:06   #18
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Kiedy Charlie zabrała się za opatrywanie nieznajomego James miał chwilę na przemyślenie. Prosta kalkulacja zysków i strat. Plusy i minusy. Co mu zostaje po zastrzeleniu tego gogusia w fikuśnym kapelusiku, a co na zawsze przemija. Przyglądał się im przez chwilę. Dwa gołąbki miłosierdzia. Jeden miał miękkie serduszko i czuł potrzebę pomagania innym. Nieznajomym, tylko dlatego że akuratnie byli w potrzebie… że byli ludźmi zmagającymi się z pomiotami Molocha. No i ona szukająca jakiegoś punktu zaczepienia do swojej przeszłości. Do czasów kiedy człowieczeństwo coś znaczyło. Kiedy wartości takie jak miłosierdzie, współczucie czy braterstwo nadawały sens życia społecznego, a zwykli ludzie nie strzelali sobie w łeb tylko dlatego, że ich drogi krzyżowały się w jakimś zapomnianym miejscu bez nazwy. Czy powinien na to pozwolić? Może taka właśnie była cena jaką musiał zapłacić człowiek z Miasta Neonów? A może nie chciał mieć poczucia, że popełnił błąd… zabijając najprzyjemniejsze wspomnienie z dzieciństwa. To tak jakby strzelił w łeb Jakowi Cutterowi, Johnowi T. Chancowi, Nathanowi Brittles czy w końcu Daviemowi Crockettowi. Wiele można było złego powiedzieć o Jamesie DeLucca i byłoby to prawdą… ale żeby zastrzelić Daviego bezbronnego, opatrywanego…

James wytarł rękę z resztek czerwonych wspomnień po Mike’u. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął wymiętoszoną paczkę Lucky Stików. Dymek. To pomagało zebrać myśli. Jeszcze jeden rzut okiem. Jeszcze minuta na podjęcie decyzji.

Stracił trzech swoich jednocześnie nie-swoich ludzi. Mógł zyskać jednego. Na którym tak samo nie mógł polegać jak na tamtych… mimo wszystko sprawi jednak wrażenie bycia „okey”. Da też sojusznika pani doktor przy próbie ucieczki. Ale pokaże, że nie kłamał… i być może coś jeszcze. Zabić jest łatwo, tak samo jak stracić zaufanie. Niestety odwrócenie tego zakrawało na cud. James DeLucca cudotwórcą nie był. Nie chodził po jeziorach i nie pomnażał pokarmu, a co najgorsze to nie zamieniał pierdolonej wody w bimber. Może gdyby do Vegas nie było tak cholernie daleko… to może… Dlatego zamiast rozwalić łeb temu gnojowi znad Rio Grande zabrał się do pozbierania wszystkich przydatnych fantów.

- Derek, pomóż mi pozbierać klamoty. Im już nic się nie przyda. A potem odpal maszynę. Zwijamy się stąd. Zwrócił się do ostatniego ze swoich ludzi.

Sam też zabrał się za sępienie. Czas, czas nie był po ich stronie. W pierwszej kolejności zabrał giwery murzyna. Jakby na to nie patrzeć w stolicy Nowych Stanów Zjednoczonych potrzebował czegoś więcej… dlaczego by nie więcej wypluwanych pocisków na minutę i większego kalibru. SOCOM spełniał te wymagania. Bez sentymentów zabrał co było do zabrania wrzucił do bagażnika by potem wyznaczyć miejsca. Derek za kółkiem. John Wayne obok, pani doktor z tyłu… tak samo jak on. Broń krótką miał przygotowaną do użycia. M4 spoczywał na tylnym siedzeniu między nim… a pielęgniarką.

- No to do najbliższego saloonu Kowboju. Ruszaj.

Po chwili jazdy dał Charlie pudełko. W środku był Sig-sauer P226 z paczką błyszczących przedwojennych naboi. – To chyba twoje. Może z tego będzie ci się lepiej broniło… a teraz już wiesz, że jest przed czym.
 
baltazar jest offline