Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-01-2011, 17:19   #185
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Śmierć miała jednak jeszcze w D`Arvill wiele niedokończonych spraw...


Ich finał zbliżał się jednak milowymi krokami. Katedra bowiem pękała w szwach, ale było to zrozumiałe. Ołtarz, prezbiterium oraz transept zastawiały zamknięte, sosnowe trumny. Było ich tak wiele, że brakło miejsca dla tych wszystkich, którzy chcieli oddać ten ostatni hołd zmarłym w obronie wszystkiego, co dla D’Arvill było cenne. A trzeba było przyznać, że ostatnimi czasy wiele było miejsc, gdzie przyszło im krwią własną spłacać dań należną suzerenowi. Którą szafowano aż nadto śmiele. Inaczej jednak w ten czas się nie dało. Płacili więc a dziś całe niemal D’Arvill przyszło im odpłacić po raz ostatni. Przyszli wiedząc, że nie wszyscy zmieszczą się w katedrze. Stali więc na zewnątrz gęstą, zbitą ciżbą. Pragnąc w ten sposób oddać hołd umarłym, którzy w imię ich wolności i życia oddali swą krew. Więcej uczynić dla nich nie było już sposobu…


Przeor klasztoru Najświętszej Panienki, odziany w czarny ceremoniał, każdemu spośród ułożonych w sosnowych trumnach obrońców musiał poświęcić chwilę. Musiał im oddać ten ostatni hołd. Nic więcej uczynić dla nich nie był w stanie. Póki co jednak przerwawszy oficjalny przebieg nabożeństwa mówił, wspominał ten straszny dla wszystkich zgromadzonych czas. Mówił o tym co wydarzyło się w strażnicy, o walkach na rynku i w ratuszu, o boju w dzielnicy kupieckiej, w składach i na ulicach miejskich, o starciu na zamku i opodal kordegardy. Wspominał wszystkich tych, którzy walnie przyczynili się do ostatecznej wiktorii. Mówił tak już dobrą godzinę. A oni słuchali. Każdy z nich znał już tę historię, ale i tak wiadomo było, że powtarzana będzie z ust do ust przez pokolenia…

- … I kiedy zdradliwy nieprzyjaciel podstępnie miasto zniszczywszy ku ostatecznej rozprawie się gotował posieczony kapitan zamkowej drużyny samoczwart tylko na całą potęgę nieprzyjacielską się rzucił. Tam posieczon i mieczami skłuty, do pół boków we krwi własnej rycerskiej się pławiąc, z pobojowiska jako bez duszy był podniesion…


Słuchali w milczeniu. Milczeniu które jedynie od czasu do czasu przerywał szloch. Nie zawsze tylko niewieści…


***

Profesor skradał się skrycie pragnąc na własne oczy ujrzeć to, co stało się z jego ludźmi ogarniętymi bitewną zawieruchą. Jakim byłby człekiem, gdyby o nich zapomniał? Kto jeszcze chciałby mu kiedykolwiek służyć wiernie, gdyby porzuciwszy swoich podwładnych rzucił się do ucieczki? Robił więc, co podpowiadał mu rozum i sumienie. Jego ludzie, ostatni którzy mu zostali, i tak spoglądali nań jak na szaleńca. Skryte podejście do polany, nawet skrajem osuwiska które osłaniało ich przed walczącymi na polanie i u brodu, było wysoce ryzykowne. Już trójka ludzi przedzierająca się przez nadbrzeżną łozinę łatwa była w rozpoznaniu, gdyby obserwowaniu brzegu ktokolwiek poświęcił choć chwilkę. Kiedy zaś towarzyszyły im konie…


Profesor szedł z Gustavo, który ze strzałą na cięciwie kroczył czujnie na przedzie. Byli już blisko, bo przytłumiony wprzódy odgłos walki narastał im w uszach. Choć po prawdzie był to bardziej odgłos ostatecznej już rzezi, niźli bitwy. Idący skrajem porastających rzekę moczarów Profesor wiedział, że ostało mu się jeszcze cuś, co rzeź ową może znacznie spotęgować. I wiedział, że jest jedynym, kto zdolny jest owe cuś sensownie urzyć…


***

Łowca D’Arvill stał jeszcze dysząc, kiedy usłyszał nadjeżdżających jeźdźców. Usłyszał ich z obu stron, od brodu i od drogi, którą orszak kolektora musiał przyjechać w okolice Fungi. Stojąc w płytkiej wodzie, dysząc jeszcze po krwawej jatce w której musiał wziąć udział, spojrzał na płyciznę, kędy wyłaniać się poczęły z mroku pierwsze sylwetki jeźdźców w znienawidzonych barwach. Wiedział że jest ich zbyt wielu. Pułapka Lorda Cedryka Du’Ponte została zatrzaśnięta a on zbyt wiele razy brał udział w łowach, by nie zrozumieć, że padli ofiarą nagonki, która posłała ich w zamyślone miejsce. Zbyt dokładnie to wszystko zostało zaplanowane. Pozostało wierzyć, że Kosmie się uda. I samemu pomóc szczęściu.

„I rycar dupa, jak wrogów kupa” brzmiało powszechne w Bretonii powiedzenie. Yavandir wiedział to doskonale i nie zamierzał mitrężyć. Pozbywszy się zbędnego balastu skoczył w wodę pozwalając się nieść nurtowi. To była chyba jedyna szansa na ocalenie…

Peter skoczył w kierunku rzeki zyskując cenny czas. Czas, który stracili jeźdźcy, nagle usłyszawszy za sobą idące w szarży konie i brzęk oręża, pozwolił mu spiąć wierzchowca i wydostawszy się z ciżby walczących pognać na złamanie karku ku zbawczemu nurtowi rzeki. Idące w pełnym galopie konie powinien był usłyszeć, ale nie usłyszał. Szarżujących przez bród jeźdźców w barwach Du’Ponte ujrzał dopiero, kiedy rozprysła się na boki wzburzona przez wierzchowce płycizna. Spiął konia i zawrócił gnając skrajem trzęsawiska, coraz bardziej kierując się ku głównemu nurtowi. Wiedział, że jeśli tylko uda mu się wydostać poza zasięg strzał, płynąc za końskim ogonem ma szansę na ocalenie. Tam, na polanie i przy brodzie, wszystko miało się ku końcowi…


***

- Uderzymy Panie? – dziesiętnikowi latały ręce, kiedy spoglądał na spokojne oblicze Jean Pierra. Ten zaś siedział w siodle z wysokości wzniesienia obserwując szarżę zbrojnych Du’Ponte. Wstrzymawszy uprzednio swoich ludzi. Rwali się do walki rozpoznając w blasku płonącego opodal brodu ogniska swojaków. Jean Pierre wiedział jednak, że dysproporcja sił jest zbyt ogromna. Że wiodąc do ataku oddanych mu zbrojnych, posłał by ich na pewną śmierć. Wiedział, że czegoś innego oczekiwał odeń Frank. Właśnie przez to pokręcił przecząco głową, po czym ściągnął cugle.

- Nie, nie uderzymy. Ruszymy wzdłuż brzegu, może kto z tego uszedł…

Nie tracąc czasu na dalszą rozmowę spiął wierzchowca. Nie chciał słyszeć złości, wściekłości czy żalu w ustach drużynników z D’Arvill, którzy miast bić się ze swym znienawidzonym wrogiem społem z innymi, chyłkiem objeżdżali pole bitwy. Nie chciał też słyszeć „Tchórz!”, które powtarzało aż nazbyt wiele ust…


***

Zygfryd uderzył społem ze swoją piątką i wnet spostrzegł, że przynosi to aż nazbyt dobre rezultaty. Wokół niego zebrał się kwiat zbrojnych D’Arvill. Tych, którzy wciąż wiernie Lordowi Malkolmowi służyli. Lub tych, którzy chcieli za takich uchodzić. Mając to na uwadze parł na przód dając jednak baczenie na swoje tyły.


Naparli wściekle na schody, gdzie szczuplejące siły obrońców dawały odpór napastnikom pragnącym wedrzeć się na wysoki zamek. Zygfryd widział nad głowami walczącej ciżby Tupika, który raz po raz ciskał kamień w tłum wściekłymi okrzykami zagrzewając do walki wiernych mu ludzi. Których z każdą chwilą było coraz mniej. Zygfryd zagryzł wargi i ryknąłwszy wściekle uderzył na zamkniętych z dwu stron buntowników, którzy takiemu atakowi nie mieli prawa dać odporu. Nad wszystko zaś wzniósł się krzyk gaszących pożogę, których kilku jeszcze walczyło z żywiołem. Rycerzowi starczył jeden rzut oka na płonącą stajnię, kuźnię, kurniki, chlewiki i wozownie by wiedzieć, że ugasić tego nie sposób. Żar bił im w plecy a ognie strzelały wysoko. Jednak walka i tam wciąż trwała. Tam walczono o to, by ogień nie przeniósł się na drewniane krużganki, bo z nich wnet skoczył by na wysoki zamek. Jednak nie było to teraz zmartwienie Zygfryda. Liczyli się tylko wrogowie, którzy chyba taż zrozumieli, że walka weszła w decydującą fazę.


Stłoczona na schodach ciżba nie pozwalała na rycerski bój, na parowanie, wypady, finty i uniki. Tam się rżnięto bez zmiłowania i wtłoczony falą ataku Zygfryd wnet zrozumiał, że jego miecz rycerski w tej chwili większą będzie zawadą niźli pomocą. Nóż wydobyty pospiesznie pozwolił mu obić skrycie zadany cios innego nożownika, cios pancernej rękawicy ogłuszył go a poprawa ostrzem zwaliła pod nogi rycerza. Zygfryd postąpił naprzód przestępując nad walącym się ciałem. Kolejny przeciwnik nie zdążył się nawet odwrócić. Zygfryd wbił mu nóż pod dublet i pociągnął w górę wyszarpując okrwawioną prawicę. Zaśmiał się wilczo. To był czas rzezi…

Czas rzezi skończył się dlań w tej samej chwili, w której krótki młot jakiegoś zbira nie wyrżnął go w bok głowy z zaskoczenia. Nawet nie zauważył swego wroga waląc się na schody a tamten z kolei nie miał zbyt wiele czasu do świętowania swego sukcesu. Ułomek miecza wbity w szyję przez jednego ze zbrojnych D’Arvill posłał go w ślad za Zygfrydem. Któremu teraz wszystko już było obojętne…


***

Tupik usłyszawszy krzyk skalkulował wszystko w jednej chwili. Musiał tam biec. Musiał ratować Panicza. Musiał…


Pomknął zostawiwszy plac bitwy samemu sobie. Miał nadzieję, że Zygfryd zapanuje nad burdelem a jeśli nawet nie, to przecie najważniejszy był Malkolm. Jeśli by jego brakło zamek stracił by na ważności. Na ucieczkę zawsze zaś był jeszcze czas. Pomknął po schodach, przez wysoką bramę na dziedzińczyk górnego zamku. Przemknął przez rozwarte wierzeja i znalazłszy się w holu skoczył ku schodom do góry. W tej właśnie chwili usłyszał szamotaninę i naraz ujrzał trójkę znanych mu z widzenia „zbrojnych” D’Arvill, którzy ostrożnie schodzili po schodach. Dwóch szło przodem z nagim orężem w dłoni. Trzeci wiódł objętego ramieniem Malkolma, którego był przerażony. U jego szyi lśniło nagie ostrze noża.


- Spierdalaj krasnalu! – warknął jeden z nich. Tupik nie potrafił sobie przypomnieć jego imienia. Jak mu się przyjrzał bliżej zrozumiał, że tak po prawdzie widzi go po raz pierwszy. Mimo to miał on na sobie kapotę z godłem D’Arvill. Tupik zrozumiał, że tych tu i tych na dziedzińcu musiał ktoś wpuścić. Teraz jednak było to bez znaczenia.


- Nie przejdziecie. Na dziedzińcu już waszych dorzynamy. Macie ostatnią szansę się uratować, jak rzucicie broń. – musiał grać na czas. Miał zresztą nadzieję, że zbytnio się z prawdą nie rozminął.


- Gówno mnie to obchodzi. Spierdalaj, bo go zarżniemy! Co Fedo? Rżniemy i spierdalamy?! – ten trzymający Malkolma miał wyraźnie słabsze nerwy. Tupik słyszał rosnący na schodach gwar. Widać bitwa zbliżyła się do górnego dziedzińca. „Byle ich przetrzymać. Byle przetrzymać” rozmyślał, lecz już w tej samej chwili zrozumiał, że nie będzie mu dane tyle czasu. Fedo, widać dowodzący bandą, skinął głową. – Wykończ go i bierzmy się stąd!

Na decyzję miał ułamek chwili. Proca zafurkotała w tej samej chwili. Niziołek wiedział, że trafi, ale wiedział też, że może być to za późno. Zbir podjął decyzję, ramię z nożem drgnęło naciskając na szyję Panicza. Ten zaś zawył mocząc się. Dwaj zbójcy skoczyli ku Niziołkowi w tej samej chwili, kiedy na dziedzińcu pojawili się zbrojni D’Arvill. Tupik rzucił się w bok odciągając go od wyjącego D’Arvilla, lecz z zasięgu ostrza wydobyć się nie zdołał. Miał co prawda swój pancerz, ale…


***

Profesor skradając się skrajem bagniska rozlewającego się między brzegiem rzeczki a skarpą usłyszał szarżę u brodu. Wiedział więc, że czasu ma bardzo mało. Być może zresztą już było za późno. To jednak jak jest w istocie zorientował się, kiedy usłyszał krzyk dochodzący od strony obozowiska – Szukać ich! Gdzieś się muszą kryć! Noga żywa ujść nie ma prawa!

Nie podobało mu się to co usłyszał. Jeszcze mniej spodobały mu się sylwetki, które zaczerniły na skarpie na tle nocnego nieba. Gustavo i Born jednocześnie niemal naciągnęli łuki. Niemal jednocześnie zabrzęczały cięciwy a potem równocześnie na tle nieba pojawiła się koziołkując świecąca laska, którą znali wszyscy. Nie zdołali nawet krzyknąć. Profesor miał do rzeki najbliżej. Skoczył z grzbietu końskiego siodła lądując w bagnie. W chwilę potem leciał powtórnie wyrzucony w powietrze siłą eksplozji własnego wynalazku. Chwili, kiedy uderzył w taflę wody pamiętać już nie miał prawa…


***


Słuchali w milczeniu. Milczeniu które jedynie od czasu do czasu przerywał szloch. Nie zawsze tylko niewieści. Jednak najważniejsze, siedzące w głównych ławach postacie, zdawały słuchać słów kapłana w spokoju. Cudem ocalony Lord Berenger, Peter d’Orr, Kosma i elfi tropiciel, którym Lord zawdzięczał życie, majordomus Tupik i Sir Zygfryd, Kapitan Kress i inni. Wszyscy zasłużeni w tym, że D’Arvill wciąż trwało, i choć zranione, powoli zbierało siły by odpłacić tym, którzy winni byli ich krzywd. Ranni, ledwie odratowani z otrzymanych ran, teraz oddawali ostatni hołd poległym.


Tych ostatnich w D’Arvill było aż nadto…



KONIEC CZ. I


[W ten oto sposób kończymy pierwszą sesję cyklu. Gratuluję, dziękuję za wspólną zabawę i niebawem zapraszam do raportu. ]
 
Bielon jest offline