Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-01-2011, 20:39   #207
Harard
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Nie zdążyli. Po prostu nie zdążyli. Schodząc już po schodach, niepokój i przerażenie przebijało wszystko to, co dawał mu egzekutor wbudowany w jego ciało. Żadne ostrzeżenia nie wytrzymywały konkurencji ze strachem o nią. Ręce mu się trzęsły tak, że musiał przytrzymywać colta drugą dłonią. Szedł wolno na sztywnych nogach. Po raz pierwszy w życiu, był pewny że jest już za późno. Że już się nic nie da zrobić, że wszystko co mógł już spierdolił i nie da się tego naprawić.
Widział osiadający zielony kurz na masce, półotwarte drzwi do ciemnego pokoju. Słyszał ciszę przerywaną tylko ostrożnym stąpaniem po betonowej podłodze. A potem pulsujące tkanki, wijące się w skurczach łodygi i liście, chlupoczące dźwięki...
To co zobaczył w środku, spowodowało że coś się w nim urwało. Przez chwilę stanął i nie mógł się ruszyć. Przez chwilę widział tylko jej białe palce i dłoń wystające… Błyskawica wstrząsnęła jego ciałem. Przyłożył dłonie do skroni naciskając tak mocno, że tępe pulsowanie zaczęło łomotać mu w głowie. Otworzył oczy, ale nic z tego co widział nie znikało. Wibrujący krzyk Loli odbijał się od kamiennych ścian, kiedy w zwolnionym tempie przyskoczył do demonicznej rośliny szarpiąc rękami, drąc paznokciami liście i kokon w którym była uwięziona.

Za późno.

Zgniłozielone soki pryskały na ściany, konwulsyjne ruchy wzmogły się, gdy mackowate łodygi zaczęły się poruszać broniąc spazmatycznie swojej zdobyczy. Zdobyczy. Nie zdążyłem, puściłem ją samą, nie byłem z nią, nie pilnowałem pleców. Gdybyśmy zeszli tu razem, szedłbym na szpicy. Może to ja, nie ona… To powinienem być ja. Może by jej się udało zawrócić.
Ściągnął płaszcz i zawinął ją całą w mokry, beżowy materiał. Na moment skrzyżował spojrzenia z Lolą, tylko na moment. Zaraz spuścił głowę, nie chciał by widziała pusty wzrok, jak u manekina, oczy nie wyrażające niczego. Wziął ją na ręce, przycisnął do piersi. Bezwładna głowa ułożyła się na ramionach, jakby przytulała się do niego. Ważyła tyle co piórko, zawsze tak było. Nie czuł jej ciężaru. Niewiele już czuł, coś się skończyło.
Krok za krokiem, na górę. Lola patrzy na niego, po czym biegnie do czerwonej, oszklonej skrzynki wiszącej na ścianie. Triskett wychodzi w deszcz, lodowate krople sieką nadal wszystko wokół. Nie zwraca uwagi na nic, nic nie jest ważne. Sierżant GSRów podbiega do niego, o coś pyta, ale Gary po prostu idzie przed siebie. Podchodzi do transportera, otwiera tylnią klapę i kładzie ją na podłodze. Delikatnie i ostrożnie, bojąc się że każdy wstrząs może przysporzyć jej kolejnych cierpień.

Teraz dopiero czuje, że siły go opuszczają, nogi składają się pod nim. Zatacza się i siada wprost na ziemi, w brudnej kałuży. Zupełnie jakby ktoś spuścił z egzekutora powietrze, wyprał go z całej mocy, która odróżniała go choć trochę od innych pijaczków, wypalonych i żałosnych skurwysynów. Nie mógł patrzeć na nią, na to jak wyglądała teraz, nie pamiętał jej twarzy. Nakładał się na nią makabryczny obraz kiedy wyrwali ją z wnętrze rośliny. Klęczał na bruku i sięgnął do portfela, wyjmując zdjęcie, które tam nosił. Ciągle, pomimo tego wszystkiego co się pomiędzy nimi stało. Deszcz lał się strugami.



To nie były wspomnienia, były zbyt realne. Wszystko znikło, a on siedział i patrzył. Zachodziły na siebie, mieszały się, raz po raz, znowu i znowu.

Wrzuta.pl - Massive Attack - Angel

Promieniała. Radosna aura, pomieszana z lekkim napięciem. Wyglądała wtedy tak dziewczęco, jak anioł. Kochał ją na zabój. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się tak, że wiedział że nie zapomni tego nigdy.

Uderzyła go w twarz otwartą dłonią. Mocno. Broda jej drżała. Oczy wypełniały się łzami, ale przetarła je szybko i spojrzała na niego. Ból zdradzonej kobiety. Ból bo zrozumiała że tak już będzie ciągle. Że choćby dalej próbowała ze wszystkich sił nie zmieni go. Zawsze będzie ostatnim skurwielem.

Przerażenie i walące jak szalone serce, kiedy gnał do szpitala. Dostała przy obławie na rozbojarza w East Endzie. Officer down! Rana postrzałowa. Szpital Św. Łukasza przy Saintbury i Wilfreds. Szarpane komunikaty po służbowym radiu, strzępki informacji. I wreszcie ulga, która rzuca na kolana, gdy widzi jej bladą twarz i lekki uśmiech wśród rurek, wenflonów i kroplówek.

Pachnące kurzem, stare kino w Soho. Czerwone, drelichowe i wytarte do granic przyzwoitości fotele. Pięć osób na widowni i reżyserska wersja Bladerunnera. Jej spojrzenie wpatrzone w ekran, głowa oparta o jego pierś, przytuleni w rozlatującym się ze starości kinie. Jedna z ostatnich scen, klęcząca postać w strugach deszczu. All those moments will be lost in time… Like tears in rain.


Poczuł rękę na ramieniu i to wyrwało go z odrętwienia. Poczuł że siedzi na mokrym bruku, że deszcz, który już dawno przemoczył go do suchej nitki teraz spływa po nim nie zatrzymywanymi kroplami i strumieniami. Kapie z włosów, nosa, płatków uszu. Mózg który się zresetował w chwili kiedy zobaczył białą dłoń wystającą z kokonu zaczyna znowu wydawać rozkazy i od razu wskakuje w tryb bojowy. Zdziera rękę w ramienia i wykręca ją tak że trzeszczą stawy i kości. Podrywa się na nogi, dźwignia biodrowa i napastnik ląduje przed nim na ziemi. Patrzy i dostrzega młodego chłopaka w czarnym taktycznym stroju spływającym wodą, podnoszącego ręce do góry. Zdziera z niego maskę, jego leży przy transporterze. Zrywa z niego dwa granaty i wpada na resztę oddziału wyciągając z ich pasów kolejne. Pakuje wszystko do kieszeni i już biegnie do środka. Nawet nie mają czasu zejść mu z drogi, roztrąca tych pod drzwiami. Siepacz wodzi za nim wzrokiem, ale nie mówi nic trzymając się za rozcięte przez Mike’a ramię.
Czysty ogień białej furii. Chce zgarnąć z baru butelki z alkoholem, ale strzelają mu w dłoniach, tną palce szklanymi okruchami. Łapie w końcu ich kilkanaście przyciskając ramionami do przemoczonej marynarki. Biegnie na dół, rzuca wszystko rozbijając w drobny mak tuż koło rąbanego na kawałki przez Lolę skurwiela. Gary rozgląda się po czym uderza pięścią w ceglany słupek, kryjący za sobą rury gazowe. Odłamki fruwają w powietrzu kiedy raz za razem rąbie pokrwawionymi dłońmi i dociera w końcu do metalu, wyrywając go ze ściany i skręcając tak by gaz buchał do środka. Krew z dłoni kapie na ziemię, ból jest dobry. Pozwala się skupić.
Lolę musiał prawie odrywać siłą, wyrywała się gdy wciągał ją na górę po schodach, przytrzymywał jej maskę. Nie było już czasu, w roślinie dojrzewały już nowe owoce. Obłe, czarne i odbezpieczone. Ciśnięte z mocą egzekutora, tak by się powbijały w falujące korzenie i cielsko. Biegli, Gary ciągnął ją obejmując ramieniem, byle szybciej. Zwymiotowała tuż po przekroczeniu progu, zdzierając maskę, ale on dalej ciągnął ją na bezpieczną odległość. Chłopaki instynktownie zaczęli rozbiegać się od budynku. Facet wbiegł tam z granatami, teraz wybiegł ciągnąc za sobą kobietę jakby się za nimi paliło. Nie trzeba dużo aby dodać dwa do dwóch.
Lola dopadła do transportera i weszła przez klapę do środka. Po chwili ziemia się zatrzęsła, odłamki gruzu i cegieł zagrzechotały o dach pancernego pojazdu. Triskett miał nadzieję że po tym pierdolonym miejscu został już tylko lej w ziemi. Siadł obok nich, nie wiedział ile wpatrywał się metalową ścianę, w płaszcz pod którym była ukryta.
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 17-01-2011 o 20:51.
Harard jest offline