Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-01-2011, 12:27   #201
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Jechał szybko i pewnie, w końcu był mistrzem dynamicznej jazdy w swojej jednostce. Chuj tam z pogodą, trochę lało, damy radę. Nie takie rzeczy ze szwagrem po pijaku… Książe, Księżniczka, Królowa Matka. Korowód dziwactw, może dobrze by było usiąść i popatrzeć jak wyżynają się nawzajem? Gdzie nam maluczkim do królewskich spraw się pchać. Łyknął z piersiówki i uśmiechnął się lekko. W końcu jechali wreszcie do prawdziwej roboty, nie znów na herbatkę i pogaduszki o niczym. Portfel Crushera ciążył mu miło w kieszeni, żałował tylko że to jednak nie on zapoznał go z paroma srebrnymi kulami. Tak czy inaczej spotkanie z Blondi było za nimi i choć ta jedna korzyść z tego wynikła. Humor psuł mu niepokój o CG, nie miała powodów by kłamać, zresztą krótkie nóżki by to wszystko miało. W co ona się wpakowała. Na miejscu w MRze pospieszał Kopaczkę jak mógł, by zorganizowała im wsparcie chłopaków z GSRów w wycieczce do najpopularniejszej knajpy sezonu.

Po chwili jechali już na miejsce. Znowu do „Sztolni”, skrzywił się mimo woli na wspomnienie zdechlaczego szału, który tam wybuchł. Czemu ona wyrwała tam sama? Miał tylko nadzieję że zdążą na czas. Transporter z GSRami stał przed bramą, nie mógł podjechać bliżej bez rozpieprzenia przejazdu w drobny mak. Chłopaki wyskakiwali już z jego wnętrza w czekające strugi deszczu. Maski i broń długa połyskiwała od spływającej wody. Gary wysiadł z samochodu i ruszył za nimi, spoglądając tylko na Lolę przez ramię. Latynoska stukała obcasami biegnąc za nimi.
Nawet on to czuł, to co dopiero siostrzyczka. Aura syfu, śmierci i niebezpieczeństwa krążyła falami wydzierając się z wnętrza Sztolni. Już z daleka usłyszeli strzały i ryki. W środku najwyraźniej gotowało się. Prowadzący grupę szturmową dał znak ręką, stanęli na chwilę i przeładowali broń. Lock and load. Co się tam działo w środku, do ciężkiej cholery. Przyspieszył do nadświetlnej, subordynacja nie była nigdy jego mocną stroną, niepokój o CG gnał go do środka. Minął szturmowców i wpadł do baru omiatając okolicę coltem. Jeden z naszych walczył w zwarciu z rozszalałym łakiem.

Gary nie miał możliwości oddania strzału. Poruszali się błyskawicznie. Przyskoczył z boku i uderzył kolbą, starając się odrzucić bestię od siepacza. To że facet też był egzekutorem nie dało się przeoczyć, jego ruchy rozmazywały się wręcz gdy unikał kłów i pazurów. Loup-garou poznaczył jego ciało w kilku miejscach, zwierzęca furia walczyła o lepsze z szybkością, siłą i bronią palną. Nagle, gdy łak ryknął draśnięty przez wystrzelony pocisk w ramię, Triskett ze zgrozą zrozumiał z kim walczyli. Mike! Zgadzało się, nie wyczuł go od razu bo zmysły egzekutorskie szalały tak, że nie było z nich większego pożytku. To że nie jest to najbezpieczniejsze miejsce na ziemi było jasne już z odległości kilometra. Lola wbiegając do środka zorientowała się od razu. Vudu uderzyło w Mike’a ostro, sądząc po jego skowycie i niepewnym cofaniu się.
- Czekaj kurwa! – Triskett wrzasnął i podbił do góry rękę siepacza składającego się już do strzału – To nasz! Zdenerwował się trochę, ale już mu przechodzi.
Strzał huknął w sufit, a siepacz popatrzył na niego z wściekłością.
- Rzucił się na mnie, mało brakło by…
- To przez to pierdolone miejsce, Nieżywym ostro tu wali na dekiel. To samo było wczoraj.
- Zaatakował funkcjonariusza… -
nie poddawał się siepacz, ale Gary nie dawał mu dojść do słowa. Wszedł pomiędzy niego a Mike’a. – On też jest z MRu, nie słyszysz co mówię do ciebie?
Adrenalina huczała w żyłach, rozmowy nie były ulubionym zajęciem nabuzowanych po dziurki w nosie facetów. Kurwa, ale naszego lupka wzięło. Triskett popatrzył na dziurę w ścianie wybitą podczas wczorajszej zadymy. Jeśli Hartman ma mieć jakąś szansę, musi spieprzać stąd jak najszybciej. GSRy przed głównym wejściem rozpylą go jak tylko będzie chciał wiać tamtędy. A w każdym razie będą próbować. Łak szarpał się ale Lola podkręcała kurek i przypierała go do ściany. Gary niemalże czuł falę mocy bijącą od niej. Przyskoczył do łaka i zaczął go spychać w kierunku wybitej w cegłach drogi ucieczki. Wielka bestia kłapnęła zębiskami i rzuciła się na niego. Ledwo zdążył z unikiem, próbował rąbnąć go w głowę, by choć trochę oszołomić i osłabić jego szał. Loup-garu walczył jednak z całych sił. Gary odskoczył i spróbował jeszcze raz, Lola pomagała jak mogła, jednak Mike w swojej zwierzęcej skórze wymykał się ciągle. Skoczył znowu, zwalając Trisketta z nóg. Zakrzywione pazury przejechały powierzchownie po ramieniu, egzekutor krzyknął z bólu. Zerwał się na nogi i zaatakował znowu. Tracili cenny czas, a Lola swoją moc. Musieli wyrwać Mike’a z tego przeklętego miejsca i zacząć szukać CG. W końcu udało się zagnać łaka w pobliże dziury, Dolores uderzyła z nową siłą, Hartman zaskowyczał i rzucił się do ucieczki. Gary wszedł w nadświetlną i stanął w wyrwie blokując sobą wylot, bo siepacz i kilku GSRów już podnosiło broń do strzału widząc jak łak ucieka.

Pot spływał z niego grubymi kroplami, dyszał ciężko. Zmysły szalały, każde włókno i cząsteczka w jego ciele krzyczała „uciekaj stąd idioto!”. Nigdzie nie widział CG, rzucił się do drugiej sali i kibli, w kilka sekund z grubsza sprawdził lokal. Wszystko prócz zaplecza. Instynktownie już od wczoraj omijał to miejsce, choć podświadomie wiedział że właśnie tam będzie gwóźdź programu. Siepacz podniósł rękę do góry, Gary widział jak krew z głębokiej, szarpanej rany spływa strumykiem na ziemię. Wokół zaczęło się coś dziać, nowa fala ostrzeżenia uderzyła go jak obuchem. Widział kątem oka jak wokół zaczynają powstawać i wyłaniać się z podłogi jakieś zamazane, widmowe postacie. Niektóre niewyraźne, półprzezroczyste jak pieprzone firanki powiewające na wietrze. W kilku jednak rozpoznał znajome osoby. Gothka z wczoraj napalona na Mike’a, facet stojący przy barze, wielki pieprzony Meksykanin, brat bliźniak Danny’ego Trejo. Zerknął niepewnie na Lolę, on jedynie mógł zjawom pomachać ręką. Na razie tylko stały, patrzyły na niego, kiedy ostrożnie wycofał się do wejścia, przegrupować z GSRami. Szturmowcy stali, gotowi do działań. Jeden z nich ściągnął maskę i rękawice aby udzielić pomocy rannemu siepaczowi. Gary założył maskę, widząc że jest połączona z końcówką radia i krzyknął do niego wywołują transporter aby nie zaczęli grzać do uciekającego Hartmana. Zaraz potem kiwnął ręką na czterech chłopaków i ruszyli biegiem na zaplecze. Gary włączył warp 7 i wjechał z buta w drzwi, które posypały się w drzazgi. Szybkie rozpoznanie i zabezpieczenie pierwszego pomieszczenia, laserowe celowniki na karabinkach szturmowych kreśliły linie w zakurzonym i zatęchłym powietrzu. Znowu pusto, zbiegli na dół. CG, co z tobą…
 
Harard jest offline  
Stary 15-01-2011, 12:28   #202
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Wyskoczyli z auta jak wystrzelone z procy kamyki. Prosto w deszcz. Lola błyskawicznie przeszła ze stanu nerwowego stukania paznokciami w zalewaną strugami deszczu szybę, do stanu absolutnej gotowości. Samotna wyprawa CG do Sztolni nie mogła skończyć się dobrze. Nie po tym, co wydarzyło się tam niespełna dobę wcześniej. Na samą myśl o powrocie w to miejsce żołądek Loli podskakiwał i w loci zwijał się w zaciągnięty supeł. Och, CG, ty głupia, głupia babo!
W jednej z garści Lola zaciskała kolbę poświęconego Walthera, w drugiej zakrwawione srebrne utensylium, które postronnym musiało wydać się dziwacznym. O ile, rzecz jasna, w takich okolicznościach ktokolwiek zwróciłby na to uwagę. Przedmiot wyglądał jak drejdel, tradycyjna zabawka, którą Chasydzi puszczali w Chanukę. Zamiast hebrajskich liter, na bokach upiornej zabawki wygrawerowane były kolejno veve Papy Legby, Oguna, Maman Brigitte i Szango. Sama obecność amuletu dawała poczucie siły. Wprawiony w ruch wzmacniał działanie rytuałów, ale i osłabiał używające go medium fizycznie. Choć silniejszy, obrzęd stawał się bardziej męczący.

Zanim się otrząsnęła, Gary, wraz z oddziałem GSRu zdązył już zniknąć wewnątrz budynku. Nigdy nie dorówna refleksem egzekutorowi. Cholera. Ruszyła w ich kierunku. Ktoś złapał ją za ramię i wcisnął na głowę kask a do ręki maskę. Budynek nie był zabezpieczony. Było tu zbyt paskudnie, by jednostka straży mogła dokonać zwyczajowego w podobnych okolicznościach przeglądu. Konstrukcja nośna mogła być uszkodzona, mogło coś wyciekać. Wciśnięty jej do ręki zestaw była absolutnym minimum ochrony. Wciąż utrzymując wokół siebie ochronną sferę skłębionych loa, ruszyła chwiejnym do budynku. Wyładowana, przerzucona przez zamię torba, niedorzecznie podskakiwała, przeszkadzając w ruchu. Wewnątrz, pośród pandemonium, jeden z przedstawicieli MR-u zmagał się w oszalałym loup-garou.

- MIKE! NIE!!!

Wrzasnęła z autentyczną paniką w głosie. Obróciła się w miejscu, kreśląc stopą okrąg. Uderzający o parapety deszcz był jej jedyną polirytmiczną muzyką. Wyobrażenie rytmu przyszło jej z łatwością, nosiła go w swoim sercu. Wtarta w dziąsło jeszcze w aucie odrobina proszku, przeniosła ją w inny stan. Dotknęła miejsca, gdzie dwie klisze nakładały się na siebie – świat duchów i świat materii. Coup poudre, poza tym, że uchodził za silna truciznę, był czymś w rodzaju okularów 3D – pomagał z dwóch klisz złożyć obraz na tyle spójny, że wynikał z niego świat, w którym poruszać się mogli jedynie utalentowani, od dzieciństwa zaznajamiani z rządzącymi owym światem regułami szamani.
Dolores uwolniła pozyskane loa, wywierając nacisk na przeobrażonego Hartmana. Choć oszalał, winna mu była pomoc. Wiedziała dlaczego tu przyszedł. Przecież doskonale wiedział, ze nie powinien, a jednak chęć pomocy CG przyciągnęła go w to miejsce ku zagładzie. Nie pozwoli mu zginąć, do cholery! Widziała, że Gary krzyczy, ze szamocze się przez moment z siepaczem. Widziała, i nie odpuszczała. To miejsce, ziemia na której stała, było na wskroś złe. Było aberracją, jakiej jeszcze w swoim życiu nie widziała. Było miejsce, które dawno temu powinno zostać oczyszczone ogniem. Było obelgą wobec Legby i Maman Brigitte. Było miejscem kolejnej próby jej wiary. Ochrona skóry Hartmana nie mieściła się w tym kodeksie, ale na bogów!, udowodnił już niejednokrotnie, że jest sojusznikiem ludzkości.
Czuła jak powietrze naokoło niej zaczyna płonąć. Nie widział tego nikt, prócz niej samej. Nie spuszczając wzroku z Mike'a, ukierunkowała nacisk, poprawiając go jak chwyt na kolbie broni.

- No, Mike, dalej. Dalej! Wiem, że tam jesteś. Słyszysz mnie? Proszę, uciekaj. Zabieraj się stąd zanim rozerwą Cię na strzępy. No!? Już! Mike!? Mike!

Był tam. Pod powierzchnią zwierzęcego szału był przecież Mike. Ten sam, który dzień wcześniej uratował CG. Próbowała sięgnąć do niego, pomóc mu wydostać się na zewnątrz, opanować. Mieli jednak na to zbyt mało czasu. Musieli znaleźć CG, zanim otaczająca klub aura śmierci sprawi, ze jej głowa eksploduje tysiącem kawałeczków chorego mózgu.

- Znajdziemy Cię, obiecuję. Pomogę Ci, ale teraz musisz uciekać. Rozumiesz? Musisz uciekać!

Odpuścił. Zniknął w prowadzącej na Rewir dziurze.

- Wiedziałam, że mnie słyszysz.
- Gary?! Gary! Sprawdźcie zaplecze...

Krzyk uwiązł jej w gardle. Była dwa kroki od wejścia na zaplecze. Z pokrytej zaschłą krwią podłogi, ze ścian, spośród rozkładających się szczątków ludzkich i nieludzkich ciał zaczęły podnosić się duchy. Przywołane najpewniej krwią któregoś z siepaczy, zbierały się w sali jak opar nad moczarami. Lola przełknęła ślinę. Było ich tyle... tak strasznie, strasznie dużo. Stłumiła lęk. Jeśli naprawdę zamierzały stanąć jej na drodze do CG, to niestety, będą musiały gorzko tego pożałować. Zebrała się w garść. Obolały żołądek odstawiał szamańskie tańce, ale głowa pracowała jak trzeba. Odeśle ich w cholerę, choćby to miała być ostatnia posługa, jaką odda Legbie. Choćby gary miał wynieść stąd CG przestępując jej stygnącego trupa, to wyjdzie stąd bezpiecznie!
Rzuciła się na kolana, bo błędnik jej zwariował od przyjętego narkotyku. Sięgnęła do torby. Wyszarpnięta z niej butelka była w połowie wypełniona przezroczystym płynem. Odkręciła ja drżącymi rękami, płynem zakreślając swoją przestrzeń. Nadszedł czas rozwiązań prawie ostatecznych zważywszy w dłoni srebrną kostkę, ostrożnie ustawiła ją przed sobą.

Atribon-Legba, dar con la puerta en la nariz de Baron Samedi, Padre Legba cerra la puerta, asi que no puede va. Legba Vudú, cerra la barrera asi él no podria volver. Cuando no va, gracias a loa.

Skandując pod nosem rytualne wersy, wprawiła talizman w ruch.
Nie była do tego przyzwyczajona. W swoich rytuałach korzystała zwykle z pomocy jednego, góra dwóch bóstw. Czworo to duża stawka. To duża pomoc, za którą przyjdzie później zapłacić. Podniosła zasnute mgłą oczy, omiatając nimi pomieszczenie. Uśmiechnęła się promiennie pod maską.

- Bien. Pokażcie na co Was stać!
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 15-01-2011, 17:09   #203
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Szumiało mi w uszach jak diabli po tej całej strzelaninie i eksplozji i prawie przeoczyłam to, co było w danej chwili najistotniejsze. Brzęk rozbijanej szyby w oknie na górze. Dopiero Caine uświadomił mi, co się stało i co to oznaczało. Demon wlazł przez okno i zaraz wparuje na dół tnąc i siekając nożami wszystkich, którzy staną mu na drodze do celu. Piwnica jeszcze chwilę wcześniej wydawała mi się dobrym pomysłem. Małe drzwi, które można zabezpieczyć znakami przed wtargnięciem Nieumarłego. Teraz już nie była opcją numer jeden. Wejdziemy na korytarz a on zbiegnie ze schodów prosto w naszą grupę i dojdzie do jatki.

- Zmiana planów - odezwałam się do rodziny Watkinsów podnosząc się na nogi i wyjmując srebrny sztylet - Biegniemy do garażu - mówiłam cicho i szybko - Przez kuchnię, tak? Wy pierwsi - wskazałam rodziców i pchnęłam ich w tamtą stronę, jak najdalej od korytarza. Kiedy ruszyli skinęłam dłonią aby dołączyły i dzieci a sama starałam się trzymać się tuż przed dziewczynami.

Opuściliśmy schronienie za przewróconym stołem. Ledwie wystarczył jako osłona przed ostrzałem, w końcu jeden z pocisków ominął przeszkodę o mało nie urywając mi dłoni. W przypadku Zamaskowanego nie zda się już na nic, chociaż pewnie rodzice Trojaczek nie oszczędzali dokonując zakupu tego solidnego mebla. Rodzina bez dyskusji pobiegła w stronę kuchni rozdeptując po drodze i rujnując już doszczętnie deser. Ja zastanawiałam się natomiast czy oprócz tego całego bajzlu, który przywiozłam tutaj ze sobą posiadam na wyposażeniu coś tak podstawowego, ale i niezbędnego jak kawałek kredy.

Rzuciłam kontrolne spojrzenie w stronę korytarza a wtedy pojawił się on, nagle i niespodziewanie stał na krawędzi schodów, już na dole. Przez moment miejsce było puste, w ułamku sekundy już tam był. Zamaskowany! Mrugnięcie powieką. Tyle dokładnie czasu potrzebował. Wtedy zorientowałam się, że niepotrzebna mi kreda czy inne, pisadło bo po prostu nie zdążę z nią nic zrobić. Żadnych ochronnych kręgów, żadnej pułapki na demona. Kompletnie nic.

Wyciągnął w naszą stronę jedno z ostrzy, z którego nadal spływała krew. Cóż za teatralny gest, ale przypomniało mi się, że już wcześniej lubował się w takich zagrywkach a może po prostu bawił się tą chwilą i naszą bezradnością.
- Chcę tylko je - powiedział cichym głosem. - Dam wam żyć.
Do drzwi od garażu brakowało nam jeszcze kilku metrów, musieliśmy wyjść z salonu i przejść przez całą kuchnię, gdzie znajdowało się wejście. Równie dobrze garaż mógł znajdować się na księżycu. Przy jego niesamowitej prędkości, bo to musiała być szybkość a nie teleportacja skoro wybił szybę w oknie by się dostać do środka, nie mieliśmy szans na dotarcie do celu. Nie, kiedy od demona dzieliła nas tylko długość salonu. Wszyscy zatrzymaliśmy się i staliśmy jak porażeni tylko pani domu jak na dobrą gospodynię przystało zaczęła wrzeszczeć z przerażenia.

Caine biegł za nami jako zamykający grupę, więc to teraz on stał dokładnie na przeciwko Zamaskowanego. Próbowałam złowić wzrok Żagwi, ale wokół nas tłoczyło się siedem osób z rodziny Watkinsów i w żaden sposób nie mogłam się porozumieć z telekinetykiem. Oboje potrzebowaliśmy chwili by ogarnąć nową sytuację.

- Mieliśmy umowę. Miałeś dać nam...
Caine pewnie chciał powiedzieć o czasie. Pewnie. Bo zamiast skończyć zdanie szybko i silnie szarpnął za ostrza Zamaskowanego jednocześnie robiąc krok w bok by przepuścić mnie obok siebie. Wyminęłam rodzinkę i stanęłam u boku Żagwi.
Manewr okazał się udany. Zamaskowany nie znał, aż do teraz, zdolności Russela. To było jak wyłożenie kart w pokerze. Popatrz. Jestem telekinetykiem! Ale udało się. Ostrza, posłuszne woli Żagwi, wyrwane jego mocą odleciały w bok i zawisły w powietrzu niedaleko przeciwnika. Caine miał kontrolę nad bronią Zamaskowanego, lecz ten miał najwyraźniej drugi zestaw ostrzy, które pojawiły się w jego dłoniach na miejsce tych utraconych.

- Umowa - wysyczał zimnym głosem - Z tego, co pamiętam, mieliście się zastanowić, co oznaczało ni mniej ni więcej, mamy cię gdzieś. Ale lubię was, dam wam ostatnią szansę. Oddajcie dzieci Mythosa.
Z rany na piersi Zamaskowanego, tam gdzie trafił go strzał Caine’a, sączyła się krew, mająca dziwaczną, czarną barwę i smolistą konsystencję. Podobną posokę miały demony. Zamaskowany nie zregenerował obrażeń. Z jakiegoś powodu obudziło to moje podejrzenia. To i drugi zestaw noży. Coś w Zamaskowanym było nie tak. Coś, co mi umykało, ale podejrzewałam, że istnieje, ukryte przed moim zrozumieniem.

- Czyli reszta osób z rodziny może sobie pójść, tak? - zadałam pytanie ale nie dałam demonowi czasu na odpowiedź i szybko nakazałam rodzince - Biegiem do garażu! Ale już!
Dziewczyny przytrzymałam żeby nie ruszyły z resztą, ale stanęłam tuż przed nimi.
- Czego od nich chcesz? - rzuciłam z głupia frant bo domyślałam się o co może mu chodzić ale zawsze istniała szansa, że zmienił zdanie.
Zamaskowany popatrzył na nasze działania w bezruchu. Miałam wrażenie, że rana na jego piersi porusza się, jakby coś w niej się działo. Pociski wystrzelone przez Caine’a nadal musiały tak tkwić.
- Tylko ich krwi - odpowiedział mi zimnym głosem. - Całej, jaką mają w sobie. Aby powstrzymać Mythosa - dodał po ułamku sekundy.
Jedna z Trojaczek zrobiła ruch, jakby chciała uciekać za matką, ale złapałam ja za rękę przytrzymując na miejscu by nie sprowokować demona do działania. Matka dziewcząt na ten widok zatrzymała się w kuchni i zaczęła wrzeszczeć:
- Nie pójdę nigdzie bez moich dziewczynek!

W tym momencie nie zwracałam na nią najmniejszej uwagi. Nie zamierzałam w tej sytuacji się z nią szarpać ani jej przekrzykiwać. Męska część domowników jak zauważyłam bez żadnego wahania wypadła z domu. Nie mnie osądzać czy to dobrze czy źle. Senior rodu chyba wybiegł pierwszy.
Kątem oka zerkałam na Caine’a. Żagiew przez chwile wpatrywał się w to samo miejsce, co ja chwilę wcześniej. W ranę naszego przeciwnika. Potem uśmiechnął się do demona rozbrajająco.

- Ale to przecież tylko bardzo silne Żagwie. Co Xaraf?
I uderzył telekinezą zawieszonymi w powietrzu mieczami. Pchnął ostrza na przeciwnika, nadając im pęd. Nie wydawało się by chciał nimi trafić. Kiedy ostrza poszybowały w jego stronę, Zamaskowany dosłownie się rozmył. Caine został przez jakąś siłę poderwany w górę. Jego ciało przeleciało przez cały salon i walnęło w ścianę, pozostawiając na niej wybrzuszenie z połamanych desek. Mimo, że uderzenie musiało boleć jak cholera, Caine zachował przytomność koncentrując się na przeciwniku. Ten pojawił się na środku salonu, padając na wywrócony stół. Telekinetyk chciał wstać, ale miałam wrażenie, że jego kości są pogruchotane. Poruszał nogami, więc kręgosłup na szczęście ocalał. Widziałam też jak Zamaskowany próbował się podnieść, ale jego ruchy były niemrawe i nieskoordynowane. Oczy widoczne przez maskę były zawzięte, skoncentrowane i pełne nienawiści. Jednak teraz Zamaskowany prawdopodobnie był bezbronny. Tylko jak długo? Sekundę, dwie, minutę, trudno było zgadnąć. Teraz zrozumiałam, czego dokonał Żagiew. Jego słowa były tylko dymem a ostrza lustrami, prawdziwy atak, na którym Caine się skupił mierzył gdzie indziej. Prosto w dwunastomilimetrową kule. To w nią pompował energię, to ona drążyła ciało by dostać się do kręgosłupa, by przebić kość i zmiażdżyć rdzeń kręgowy. Kimkolwiek Zamaskowany nie był: Faerie, demonem czy strzygoniem rozwalenie rdzenia kręgowego musiało go zatrzymać na chwilę. I zatrzymało.

Ignorując póki, co stan Russela przesunęłam się nieco w bok i “znikłam”. Wydobyłam miecz. Wprawdzie ostrze było przygotowane na Faerie, a ja Zamaskowanego wyczuwałam cały czas jak demona, ale miecz to miecz. Zbliżyłam się do przeciwnika cicho przesuwając stopy. Zamierzałam urąbać mu głowę silnymi i szybkimi cięciami a potem przejść do odrąbywania kończyn. Demon powinien zobaczyć mnie dopiero w momencie, kiedy ostrze spadnie na niego. Poświęcenie Żagwi nie pójdzie na marne. Na koniec miałam plan, aby ciało demona i tak na wszelki wypadek otoczyć kręgiem. Wzięłam zamach celując w szyję.

Jeśli by te plany zawiodły zawsze pozostawał mi krzyk.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 16-01-2011, 18:44   #204
 
Merigold's Avatar
 
Reputacja: 1 Merigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skał
Bane. No tak. Bane.
Zombiaczka którą KaMate uratował przed atakiem loup garou w noc gdy ścigały tą przeklętą wiedźmę, Nasturcję. Bardzo specyficzna zombiaczka. Taka która się nie psuje, a nawet przeciwnie; potrafi się regenerować i mimo upływu czasu wciąż wygląda jak pieprzona gwiazda filmowa. Podejrzenie o nekrofagię na podstawie którego została zatrzymana można było wsadzić sobie w dupę. Dziewczyna była czysta. Zombie my ass. Taka z niej zombiaczka jak ze mnie królowa.
Lecz jeśli nie zombie to co?
Byt do tej pory jeszcze nie sklasyfikowany, o istnieniu którego nie mieli najmniejszego pojęcia, a może inaczej, wiedzieli o tym od dawna, tak dawna, że wiedzę tą wrzucili między bajki, produkcje Disneya i filmy Jacksona z początków stulecia ?Taki jak Mythos, Królowa Elfów, wróżki… do diabła, ktoś zakpił sobie z nich przednio robiąc z nich wszystkich totalnych głupców. Jeśli to wszystko prawda to czy może mieć choćby taką ciut malutką nadzieję że Hellboy jest też prawdziwy i stoi po ich stronie?

Wracając do wątku „Who the fuck is Bane?”
Jej akta są czyste. Naprawdę nazywa się Lilla O’Braien. Wiedźma. Zginęła na skutek potrącenia przez samochód dwa lata temu. Wróciła jako twór zombie – podobny. Przejawia zachowania autystyczne. Nie ma z nią kontaktu, nic nie mówi, nie reaguje… za wyjątkiem tych nielicznych chwil gdy wprawia wszystkich w osłupienie komunikując na przykład coś w stylu: „Mythos wrócił”.

No dobra, to było interesujące.
Podsumowując. Wiedźma, „nie-zombie”. Według informacji o niej zebranych przez Tima i Helen niezwykle utalentowana wiedźma, wyróżniająca się nawet jeszcze przed Fenomenem Noworocznym. Zdolności: prekognicja, telekineza, nawet telepatia. Fakt, Bane jest fenomenem sama w sobie.

Rodzina O’Braienów to już całkiem inna para kaloszy. Stary ród, od pokoleń zamieszkujący mocno nadgryzioną przez czas willę pod Londynem i jeśli wierzyć pogłoskom nie tylko dom dziedziczący z dziada na pradziada. Trzymają się razem, spokojni, nie łamią prawa. Potencjał magiczny. Okultyści. Druidyczne, legalne zebrania. Brak wzmianek o innych „nieumarłych” członkach rodziny. Zadnych więcej zombie, loup-garou czy innego tałatajstwa.
Coś tu śmierdziało.
Tim i Helen samotnie odwiedzili ród okultystów kopiąc wokół pochodzenia Bane a teraz obydwoje leżą w stanie śpiączki potraktowani silną klątwą. Przypadek? Cholera, mało wiarygodny.
Według słów Ka Mate mało wskazywało na to by ich „nie-zombiaczka” była częstym gościem w rodowym gnieździe. Skoro jednak tam nie mieszkała to gdzie, albo inaczej, u kogo?

Kolejna zagadka; Elisa Bond, barmanka w „Kotle Moiry” twierdziła że loup garou przed którym Ka Mate uratował Bane, wrócił. Potem, w drodze powrotnej z posiadłości O’Braienów jej zespół ledwo uszedł z życiem po ataku jakiegoś loup-garou. Kolejny, niewiarygodny przypadek.
Dobra, warto przyjrzeć się dokładniej tej rodzince. Zaczynając od Bane.

Po sforsowaniu kilku punktów kontrolnych, próbach srebra, inwokacji i wody święconej wreszcie została dopuszczona do panny O’Braien. Ładna, platynowa blondynka o intensywnie zielonych oczach siedziała nieruchomo na pryczy w kącie celi. Nic nie wskazywało na to by zauważyła jej przybycie. Zero reakcji. Mogła być powietrzem.

- Dzień dobry, nazywam się Audrey Masters, pracuję razem z funkcjonariuszem Timothym Mac Douglasem – „ …czy raczej pracowałam zanim ktoś, całkiem możliwe że z twojej zdegenerowanej rodzinki nie rzucił na niego klątwy…” – Chciałabym zadać pani parę pytań – kontynuowała wchodząc do celi i siadając na krześle obok dziewczyny.

Równie dobrze mogła mówić do ściany. Efekt byłby podobny. Zielonooka siedziała bez ruchu nie zdradzając swoim zachowaniem jakiegokolwiek zainteresowania światem zewnętrznym.

„No tak Masters, chciałaś, sprawdziłaś, już wiesz. Autyzm. Jakbyś nie wiedziała. Tak wygląda autyzm. Jakieś jeszcze pomysły?”

W akcie desperacji, nie mając lepszego pomysłu jak dotrzeć do świata dziewczyny podała jej swój rysownik.

- Bane…

Bingo! Dziewczyna zareagowała. Przyciągnęła do siebie rysownik i ściskając mocno ołówek zaczęła szkicować w szybkim tempie. Audrey z zainteresowaniem przyglądała się wyłaniającej spod jej ręki podobiźnie. Humanoidalnej pociągłej twarzy o ostrych rysach i długich białych włosach. Widziała już to oblicze i to nie tak całkiem dawno. Na innej podobiźnie pokazanej jej przez Kopacz.

- Mythos… - usłyszała szept Bane

Jasne

- Powiedziałaś że on wrócił… - zaczęła ostrożnie

- Ziarno. Wzrasta. Idź.

- Wiesz czego chce?

- Królowa.

- Jak go zatrzymać?

- SynAeris.

No tak, już to gdzieś słyszała.

- Po co mu dzieci?

- Idź.

- Gdzie? – to byłoby bardzo pomocne

- Idź.

Super. Adresu chyba raczej nie wyciągnie. Pieprzona nieprecyzyjność wieszczb… No dobra, zostało jeszcze jedno.

- Znasz może tego człowieka? – podała Bane swoją podobiznę mordercy trojaczek – Wiesz kim on jest?

- Idź.

To chyba byłoby na tyle. „Ziarno wzrasta, musi iść gdzieś, cholera wie gdzie, może do diabła, cokolwiek”

Pozostawała wciąż ostatnia kwestia. Nie mieli podstaw by trzymać tu dalej dziewczynę. To co usłyszała nie wystarczało. To było nic. Dziewczyna wieszczyła, i co z tego? Raczej nie była powiązana z działalnością Mythosa, a co za tym idzie jej sprawą. Inna rzecz to jej bezpieczeństwo. Tutaj, w lochach MR raczej nic jej nie powinno dopaść, żaden loup-garou który uparcie nie chce opuścić tego ziemskiego padołu, ani jej podejrzana kazirodcza rodzinka ukrywająca bóg wie co pod zakurzonym dywanem. Gdyby poprosiła o ochronę ministerstwa to co innego, lecz w jej przypadku to byłby cud…

- Pani O’Braien.. – kim ona była by nie wierzyć w cuda… Gorsze rzeczy zdarzają się na tym świecie bezustannie – Garou który panią zaatakował… którego zastrzelił funkcjonariusz MacDouglas… Mamy informacje że pani napastnik wrócił…

Cisza. Brak cienia reakcji.

- … W tej sytuacji może być pani bezpieczniejsza tutaj… - „kto nie marzyłby o milutkiej, zacisznej celi w lochach MR?” – Pani rodzina domaga się pani powrotu, a my nie możemy pani przetrzymywać wbrew woli…

Nic.

- Jeśli nie chce pani tam wracać… obawia się pani o swoje bezpieczeństwo… wystarczy poprosić o ochronę…

Cisza. Mówiła do ściany. Wpatrzone w nią zielone oczy miały taki sam poziom zrozumienia. „Moment” minął, sesja dobiegła końca. Audrey zostawiła Bane rysownik i wróciła do biura.

Asystent Kopacz poinformował ją że szefowa jest w tej chwili na ważnym spotkaniu w Rządzie. Przekaże jej wszystkie papiery jak tylko wróci. No dobrze. Papiery.

Sporządziła listę miejsc w których byli. Nie było tego wiele.

Wszyscy razem pojechali na miejsce zbrodni, morderstwa trojaczek.

Potem, po zamachach, już tylko Tim z Helen odwiedzili:

- Mieszkanie Nasturcji, wiedźmy od poltergheista.
-„Kocioł Moiry”, Elisa Bond, barmanka, przyjaciółka Nasturcji. Zmiennokształtna miała też motyw, no i miała z nimi kontakt.
- Siedziba rodu O’Braienów, Rodzina zatrzymanej Bane. Okultyści domagający się powrotu zatrzymanej przez nich krewnej. Dziewczyny która wieszczyła o Mythosie, padła ofiarą ataku loup garou, podobnego do tego jaki dzień później zaatakował samochód Tima i Helen nieopodal domu O’Braienów. Zbyt dużo podejrzeń wskazuje na nich.

Kolejny punkt dotyczył już tylko samego MacDouglasa, który w pojedynkę zmierzył się z demonem, Andrealfusem i cudem wyszedł z tego cało. Pomijając fakt że takie spotkanie mogło po stokroć zakończyć się dla niego śmiertelnie, nie tłumaczyło jednak tego czemu Helen również padła ofiarą klątwy.

Ostatni punkt to mieszkanie Daisy Waith, miejsce gdzie klątwa uaktywniła się. Byli tam w trójkę. Plus to że ona wciąż cieszy się doskonałym zdrowiem.

Podkreśliła notatkę o O’Braienach dodając iż w świetle powyższych podejrzeń wolałaby zatrzymać Bane pod ochroną Ministerstwa.
Tak sporządzoną listę przekazała asystentowi Kopacz, po czy zabrała się za kolejną sprawę. Telefony. Do terenowych oddziałów MR, funkcjonariuszy pilnujących siostry Daisy Waith ustalające że wszystko jest pod kontrolą i dostali podobiznę mordercy trojaczek.
Jak na razie spokój. Tam. Tutaj wprost przeciwnie. Informacja o ataku demona na funkcjonariuszy ochraniających jeszcze inną grupę trojaczek była jak uderzenie obuchem. Grupa „Rzeźnia” znalazła następne trojaczki i w obstawie GSR pojechała by sprowadzić je do MR. Właśnie stracono kontakt z GSRami którzy mieli obstawiać adres. Ostatni meldunek gdy jeszcze mieli łączność mówił o ataku demona…

Szlag!

Wykonała pośpieszny telefon do Firebridge’a z informacją o ataku i silną sugestią by jak najszybciej zbierał się z podopieczną do MR, po czym nie myśląc dużo, uzbrojona po zęby we wszystko co tylko wiedźma na usługach MR mieć powinna, biegiem ruszyła na parking gdzie właśnie załadowywała się ruszająca na odsiecz grupa uderzeniowa.
 

Ostatnio edytowane przez Merigold : 16-01-2011 o 19:55.
Merigold jest offline  
Stary 16-01-2011, 20:32   #205
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


GRUPA „RZEŹNIA”


EMMA HARCOURT i RUSSEL CAINE

Kiedy Caine leżał na podłodze czując metaliczny smak krwi w ustach Emma, z mieczem wzniesionym do ciosu, zbliżała się do Zamaskowanego.

Czy ten ją widział? Czy wyczuwał niebezpieczeństwo?

Russel napierał na kulę, kierując ją głębiej, w żywotne organy Zamaskowanego. Coś jednak stawiało mu silny opór. Czuł, jak zdolność regeneracji wroga wypiera obce ciało, jakim był pocisk z organizmu. Żagiew naciskał swoją własną mocą, ale ból i połamane kości – jakie zapewne miał – powodowały, że coraz trudniej było mu utrzymać nad tym kontrolę. W końcu stało się to, co musiało się stać. Caine poczuł ciepły strumień krwi lejący mu się z nosa. Stracił przytomność.

Nie widział już jak Emma wznosi miecz. Zamaskowany też chyba tego nie widział.

Dopiero kiedy cios Emmy trafił go w kark, przerąbując go prawie do połowy – zawył tak, aż resztki szyb posypały się ze szczątków framugi. Emma zachwiała się o mało nie wypuszczając broni z ręki. Zacisnęła zęby i w desperackim odruchu zrodzonym z budzącego się w niej poczucia lęku zadała kolejny cios. Kute na zimno żelazo zakończyło sprawę.
Odrąbana głowa potoczyła się po podłodze, odbijając od szczątków stołu i połamanych krzeseł, aż w końcu zatrzymała się pod oknem. Emma nie przestawała, rąbiąc ciało na kawałki.

Kiedy skończyła spojrzała na dzieło zniszczenia. Zamaskowany leżał, w kałuży czarnej, dymiącej posoki. Tam gdzie na krew spadły promienie słońca zaczęła się reakcja chemiczna. Posoka bulgotała, jak gotująca się smoła i dymiła. Ale nie płonęła.

Emma odwróciła się, by zobaczyć co z trojaczkami. I wtedy zobaczyła cztery pary wpatrzonych w siebie z przerażeniem oczy. Dziewczyn i ich matki. Strach malujący się na ich twarzach nieco otrzeźwił Fantomkę. Nie bały się Zamaskowanego, tylko jej.
Dziewczyna opuściła miecz, którego klinga dymiła, jak wyjęta z żaru.

Russel Caine otworzył oczy. Żył, ale chyba był poważnie ranny.


* * *

Wsparcie GSR-u i karetki były na miejscu po kwadransie. Za oknami zapadał zmrok. Na ulicy gromadziła się coraz większa grupa gapiów zaintrygowana błyskającą światłami karetką oraz dwoma wozami bojowymi GSR-ów, które zablokowały ulicę.

Emma siedziała wpatrzona w dopalający się samochód. Nie miała za wiele sił. Całe napięcie związane z atakiem uderzyło w nią z pełną siłą.



AUDREY MASTERS

Uzbrojeni po zęby mężczyźni jechali w pełnej napięcia ciszy. W wozie bojowym śmierdziało potem i smarem do broni. Wydawało się, że jazda trwa wieczność.

W końcu dotarliście na miejsce.

Pierwsze co zobaczyłaś, to dopalający się wrak samochodu i okrwawiony samochód humvee stojący kawałek od niego. Wokół niego formowała się już chmura zwiastująca niedługie nawiedzenie. Widziałaś ją chyba tylko ty. Mlecznobiała poświata przypominająca mgłę.

Wokół zgromadzili się już gapie – nawet w tych mrocznych czasach żądni krwi. Wysiadając z wozu bojowego rozejrzałaś się czujnie wokół.

I wtedy go zobaczyłaś. Stał przy parkanie oddzielającym jedną z posesji przy ulicy i palił papierosa.
Nie miałaś wątpliwości. To był Finch! Ubrany w długi prochowiec, palił papierosa przyglądając się zaatakowanemu budynkowi. W

Wasze oczy spotkały się na chwilę. Finch mrugnął i nie spiesząc się ruszył w bok. Jeszcze chwila i zniknie za zakrętem bocznej uliczki odchodzącej od tej, przy której stał zaatakowany dom.

Gdzieś niedaleko wyła syrena karetki.

Finch zatrzymał się na rogu i spojrzał za siebie. Potem dał ci znak, byś za nim poszła.

Chmura ektoplazmy nad samochodem GS-rów zaczynała przyjmować coraz bardziej niepokojący kształt. Finch spojrzał na nią, pstryknął palcami i .... nawiedzenie znikło. Jak mgła rozproszona promieniami słońca.

- Idziesz czy nie? – usłyszałaś jego głos tuż przy swoim uchu, mimo że właściciel głosu nadal stał na rogu, jakieś sto kroków od ciebie.




GRUPA „RYTUAŁ”


MICHAEL HARTMAN

Wszystko było jak zły sen. Koszmar wypełniony wrzaskami, paskudnymi głosami i krzykami, których nikt na tym świecie nie potrafił by zrozumieć. Nikt, poza tobą.

Jak przez mgłę pamiętasz wściekłość, która eksplodowała w tobie, niczym granat rozpryskowy wrzucony do ciasnego pomieszczania. Były jakieś twarze. Były krzyki. Kule, które raniły twoje ciało. Krew na twoich pazurach.

Czułeś się tak, jakbyś został zepchnięty pod powierzchnię wody, a ktoś trzymał cię w zanurzeniu nie pozwalając się z niej wydostać. Dusiłeś się, kiedy świadomość zwana „Michaelem Hartmanem” została zepchnięta do roli widza obserwującego wszystko zza zachlapanej krwią szyby.
Przez chwilę o mało nie odzyskałeś „sterów”, kiedy pojawiła się Dolorez. Jej głos brzmiał jak obietnica wyzwolenia, jednak głosy w głowie były niepokonane.

Pamiętasz, że biegłeś. Pamiętasz, że ktoś za tobą strzelał, ale niecelnie. Głosy prowadziły. Ogłupiały. Kontrolowały tobą całkowicie. Aż przestały i znów mogłeś być sobą.

* * *

Kiedy się ocknąłeś pierwsze co poczułeś był deszcz. Leżałeś skryty w jakiś krzakach wśród resztek śmieci i starych opon. W ustach czułeś smak krwi i nieprzetrawionego mięsa. I wtedy twój wzrok padł na rozbryzg krwi i poszarpaną nogę odzianą w pończochę wystającą z opony.
Spojrzałeś w bok.
Widziałeś twarz dziewczyny. Młodej, pewnie ledwie skończyła osiemnastkę. Widziałeś wielką ranę na jej gardle. Ślady po kłach. Twoich kłach.

- Popędził bardziej w tamtą stronę – usłyszałeś niespodziewanie gdzieś niedaleko.

Spojrzałeś w tamtym kierunku.

Było ich dwóch. W mundurach GSR-u. Oświetlali półmrok latarkami podwieszonymi pod bronią.

- Daj spokój, Leo – powiedział drugi, trzymający się nieco dalej. – Zobacz jaka gęstwa. To jakiś kurewski łak. Zawiadomimy Łowców i wrócimy, jak zrobi się jaśniej.

- Ona może jeszcze żyć.

- Trzymał ją za gardło! Zapewne zabił ją, jak tylko dopadł! Wracajmy, kurwa, ściemnia się.

Zaczęli się wycofywać w stronę majaczących w mroku kamieniczek.




DOLORES ESPERANZA RUIZ i GARY TRISKETT

Czy mogło się to skończyć inaczej? Pewnie tak.

Teraz jednak Hartman spierdzielał w pogrążający się w mroku Rewir. Bezpieczny. Niedługo ochłonie, dojdzie do siebie i wtedy zaczniecie się martwić.

Był tutaj, a więc i CG musiała gdzieś tutaj być. Michael był przecież jak wierny pies. Kundel, który nie odstąpiłby jej nogi nawet na krok. Szlachetny i wierny psiak.

Najpierw jednak rytuał, którym Dolorez odpędziła duchy i zjawy. Cokolwiek robiła Kubanka działało. Widma traciły swoją powłokę, rozmywały się z cichym zawodzeniem, a w końcu znikały. Odchodziły gdzieś .... na jakiś czas. W końcu Ruiz była tylko kapłanką. Władała mocą daną jej przez loa. Niczym więcej, ale też niczym mniej. Czy wrócą? Siostrzyczka nie wiedziała. Czuła tylko, że to co zrobiła, spodobało się bóstwom. Nie zapłaciła zbyt dużej ceny. Tylko lekki szum w głowie i odrobinę krwi z nosa. Niewielka cena, jeśli pamiętać

Pozbywszy się intruzów mogliście wrócić do szukania Lawrence. Przyłączyć się do GS-rów, którzy już krok po kroku, z bronią gotową do strzału, przeszukiwali zgliszcza lokalu.
Nie sililiście się na subtelność. Jeśli ktoś tu był, to przepychanki z Hartmanem na pewno zaalarmowały go już dawno temu.

W końcu trafiliście na zaplecze i na drzwi prowadzące w dół, do piwnic. Z bijącymi z nerwów sercami ruszyliście nimi by odkryć koszmar, który stał się waszym wspólnym udziałem w przyszłości.

* * *

Może, gdybyście nie jechali najpierw do MRu po spotkaniu z Crusherem i androgeniczną blondi, zdążylibyście wcześniej? Może gdybyście nie próbowali ratować Hartmana i zaganiać do rogu tylko rozwalili tak, jak każdego innego Zmiennokształtnego, zdążylibyście na czas.

Może ... Kto wie?

W każdym bądź razie, kiedy odkryliście te drzwi i piekielną roślinę pleniącą się pod ziemią, było już a późno.

Gary był tam z minute wcześniej. Szedł przodem, ostrożnie, więc Dolores dogoniła go nim dotarł do celu.

Najpierw był krótki korytarz zakończony otwartymi do połowy drzwiami. A za nimi ...

Kiedy weszliście do środka ujrzeliście w blasku latarek tą pulsującą bryłę mięsistych korzeni i łodyg, bladych, pokrytych cętkami liści i ogromne bąble, przypominające opasłe brzuchy demonów. Brzuchy napinające się do wytrzymałości skóry, gotowe w każdej chwili eksplodować wokół zawartością żołądka. Odór, jaki wydzielała roślina był paskudny. Kojarzył się ze smrodem gnijącego mięsa i zatęchłej krwi. Zakręciło się wam w głowach, nawet mimo noszonych masek. Masek, na których szybkach – co zauważyliście z niepokojem prawie od razu - w mgnieniu oka pojawił się zielonkawy, organiczny nalot.

Zarodniki! Maciupeńkie, unoszące się w całym pomieszczeniu niczym kurz.

Spojrzeliście w górę,. dostrzegając nad tą rośliną pokryte glutowatymi naroślami systemy wentylacyjne. Nie było wątpliwości, gdzie prowadziły. Nie było wątpliwości dokąd szybowały te mikroorganizmy. „Sztolnia Demona”!

Czyżbyście właśnie odkryli winnego szaleństwa ubiegłej nocy? Czyżby ta roślina w jakiś sposób wzbudzała szaleństwo wśród Martwych? Czym była?

Jedno było pewne. Żywiła się mięsem.

Otóż bowiem, kiedy spojrzeliście na napęczniały guz na cielsku rośliny i to co z niego wystawało poczuliście kolejną falę grozy i mdłości. A także fale różnych uczyć – wściekłości, żalu, szaleńczego gniewu.

Z tego ogromnego strąka wystawała blada, okrwawiona ręka CG.

A kiedy, nie bez trudu, udało się wam wyrwać kawał bulwiastej, strzelającej cuchnącymi sokami rośliny, z wyrwanego otworu wypadło to, co zostało z waszej kochanki.
Oklejone sokami, na pół strawione wraz z ubraniem ciało, do tego stopnia okaleczone, że gdzieniegdzie przez przeżartą skórę widzieliście kości i organy wewnętrzne.

Nie było wątpliwości. CG nie żyła, a ta piekielna rosiczka była jej zabójczynią
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 17-01-2011 o 15:54. Powód: poprawki literówek - pewnie nie wszystkich i tak
Armiel jest offline  
Stary 17-01-2011, 15:43   #206
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Każdego można określić jakimś jednym słowem. Owszem będzie to uogólnienie ale oddające pewne, ważne cechy charakteru. Ktoś jest miły, ktoś inny nieśmiały, cyniczny czy ponury. Długo by wymieniać. Słowem najlepiej opisującym Caine było "drań". Bo był draniem jakich mało.
Emma miała racje, od złości i nienawiści aż kipiał. Nienawidził świata, za to, że zniszczył jego życie. Chował tą nienawiść i agresje pod maską ogłady. Udanie z reguły, trzeba mu przyznać. Jednak w środku wrzał a to wrzenie kierunkował tylko w jednym celu: zemsta. W tym wypadku zemsta na Mythosie i reszcie z zaułka.
Nie oszukujmy się, nie dorastał GSRom (nie mówiąc o egzekutorach) do pięt pod względem umiejętności operacyjnych. Brak regularnych ćwiczeń, palenie a od nie dawna nie wstawanie nawet po piwo do lodówki odbiło się na nim. Mimo to był od nich dużo bardziej niebezpieczny.
Był jak bomba, gotów wybuchnąć. Zamienić całe swoje otoczenie w śmiertelny huragan potrzaskanych mebli, szkła i kości. By dorwać Mythosa, by wykręcić go jak szmatkę był wstanie oddać nawet własne życie. To ta gotowość do poświęcenia sprawiała, że był tak cholernie niebezpieczny.

Dlatego teraz leżał z połamanymi żebrami i zamiast zająć się nieumieraniem katował jeszcze swój organizm napierając na kule. Krew ze śliną spływała mu z kącika ust a on nie pozwalał Zamaskowanemu na regeneracje. Powtarzał tylko raz po raz jedno słowo. "Zginiesz".
Przedobrzył, organizm Skrzypka był silny a Łowca co tu dużo mówić ledwo się trzymał. Swoją drogą to była ironia. Obaj uderzyli w tym samym momencie paraliżując przeciwnika. Różnica była tak, że Caine był równie niebezpieczny gdy nie mógł się ruszać.
Farba poleciała obficie z nosa wsiąkając w golf. Świat odleciał.

***

Żyje. Pierwsza myśl jaka do niego dotarła. Druga była już mniej optymistyczna. Jak cholernie boli! Zaklął, chyba krzyknął.
Jechał, był w samochodzie. Skurwiel gdzieś go wiezie. Otworzył oczy. Ciemne wnętrze, leżał na łóżku nad nim pochylał się młody ksiądz i dwójka krzepkich sanitariuszy. Był w karetce. Przeżył. Czyżby się uda... Jak boli!
Ksiądz uczynił nad nim znak krzyża i zaczął się modlić.
- Boże wszechmocny. Dopomóż swemu słudze i...
Modlitwę przerwał mu mało cenzuralny krzyk przepełniony bólem. Adrenalina opadła dopuszczając ból w pełnej krasie. Ksiądz zaciął się, kontynuował jednak.
- Ulecz tego Bożego Bojownika, który...
I znowu z ust Caine posypał się seria niecenzuralnych słów komentujących ból. Ksiądz spojrzał na telekinetyka potępiająco ale modlił się dalej.
- Który ryzykował swe zdrowie w walce...
Sanitariusze nie dosłyszeli w walce z kim bo Russel znowu się rozdarł sypiąc mięsem. Ksiądz spojrzał na niego, załamał ręce, pokręcił głową i odezwał się do sanitariusza.
- Weź go uśpij bracie bo ja tu kurwa leczyć próbuje.
Caine poczuł tylko jak ktoś przykłada mu do twarzy gazę czymś nasączoną i odleciał.

***

Obudził się znowu w karetce ale coś się zmieniło. Nie jechali a co ważniejsze nie bolało przy każdym oddechu. Chwilę leżał wpatrując się w sufit, uśmiechnął się mimowolnie i podniósł się raptownie do pozycji siedzącej. Nic go nie zabolało! Tylko w głowie się zakręciło. Cóż... Nie dawno jeszcze nie mógł chodzić. Rozejrzał się. W karetce był tylko on i ksiądz. Młody, z dwa-trzy lata od niego starszy. Popijał właśnie coś z kubka.
- To Ty mnie ojcze uleczyłeś?
Ksiądz machnął ręką.
- Dawno nie miałem tak niewdzięcznego pacjenta.
Caine uśmiechnął się.
- Przepraszam, bolało.
- Nic bracie dziwnego w końcu miałeś...

Caine podniósł rękę.
- Nie chcę wiedzieć. Dziękuje za pomoc. Czy reszta... Czy reszcie nic nie jest?
Ksiądz pobladł.
- Nie. Wszyscy są cali i zdrowi.
- A czy demon zginął?

Duchowny pobladł jeszcze bardziej, dłoń z kubkiem mu zadrżała i musiał ją podtrzymać drugą.
- Tttak. Twoja przyjaciółka mu...
Zaciął się. Caine uśmiechnął się, poklepał go po ramieniu.
- Tyle wystarczy. Dziękuję za pomoc. Bóg z Tobą.
- I z Tobą bracie.

Wśród Łowców nie byli sami żołnierze, wręcz było ich mało. Moce odkrywało się również u taksówkarzy, księży czy studentów. Nie każdy miał w sobie dość siły by wytrzymać okropne widoki i stres wiążący się z ciągłą walką o życie. Dobrym przykładem był ksiądz, leczył doskonale ale bladł na samą myśl o polu walki. A co dopiero mówić o walce.
Z karetki dosłownie wyskoczył. Głód dawał mu się we znaki. I to nie ten zwykły a nikotynowy. Nie palił od kłótni z Emmą gdzie to rozsypał fajki po całym pokoju. Adrenalina i walka o życie jakoś odciągnęły jego myśli od nałogu ale teraz chciało mu się jarać jak nigdy.

Stali przed MRem, to dobrze, nie daleko stąd jest mały sklepik w którym będzie mógł kupić fajki, napój energetyczny i czekoladę. To był dobry pomysł. Nim jednak ruszył spod ściany gdzie stali GSRzy oderwał się jeden z nich. Bez hełmu, mniej więcej jego rówieśnik. Oczywiście lepiej zbudowany i obwieszony bronią jak choinka. Podszedł do niego, Caine się zatrzymał i uniósł brew.
- Zostawiłeś coś.
W wyciągniętej dłoni żołnierz trzymał za lufę pistolet, glocka. Pewnie jego. Przyjął broń.Coś mu nie pasowało. Nie musiał długo się przyglądać. Lufa była rozerwana, pocisk eksplodował w lufie. Mieszanka zapalająco-wybuchająca zrobiła swoje. Dobrze, że nie eksplodował mu w ręce a po uderzeniu demona.
- Jak tam było?
Spojrzał na żołnierza.
- Jak w piekle.
- Ale przetrwałeś.
Telekinetyk skinął głową ciągle patrząc się na broń.
- Nasi zginęli.
- Dzielnie walczyli.
Twarz GSRa stężała.
- Gówno prawda. Zarżnął ich jak psy. A Wy go. I dobrze. Mamy z chłopakami coś dla Ciebie.
Odpiął pas z kaburą i ładownicami.
- USP. Jak byłeś nieprzytomny chłopaki nawet kopnęli się do zbrojowni by nabić magazynki taką mieszanką jak w glocku.
Caine zdziwiony skinął głową i przyjął wojskowy pas.
- Dzięki.
- Nie dziękuj. Poślij po prostu z niego paru bydlaków do piachu.
Ponownie skinął głową.
- Poślę. Powodzenia.
- Powodzenia.
Zdjął pas z kaburą od glocka i wsunął na jego miejsce nowy, wojskowy. Może i nie wszyscy GSRzy to tępe ćwoki?
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 17-01-2011 o 17:54.
Szarlej jest offline  
Stary 17-01-2011, 20:39   #207
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Nie zdążyli. Po prostu nie zdążyli. Schodząc już po schodach, niepokój i przerażenie przebijało wszystko to, co dawał mu egzekutor wbudowany w jego ciało. Żadne ostrzeżenia nie wytrzymywały konkurencji ze strachem o nią. Ręce mu się trzęsły tak, że musiał przytrzymywać colta drugą dłonią. Szedł wolno na sztywnych nogach. Po raz pierwszy w życiu, był pewny że jest już za późno. Że już się nic nie da zrobić, że wszystko co mógł już spierdolił i nie da się tego naprawić.
Widział osiadający zielony kurz na masce, półotwarte drzwi do ciemnego pokoju. Słyszał ciszę przerywaną tylko ostrożnym stąpaniem po betonowej podłodze. A potem pulsujące tkanki, wijące się w skurczach łodygi i liście, chlupoczące dźwięki...
To co zobaczył w środku, spowodowało że coś się w nim urwało. Przez chwilę stanął i nie mógł się ruszyć. Przez chwilę widział tylko jej białe palce i dłoń wystające… Błyskawica wstrząsnęła jego ciałem. Przyłożył dłonie do skroni naciskając tak mocno, że tępe pulsowanie zaczęło łomotać mu w głowie. Otworzył oczy, ale nic z tego co widział nie znikało. Wibrujący krzyk Loli odbijał się od kamiennych ścian, kiedy w zwolnionym tempie przyskoczył do demonicznej rośliny szarpiąc rękami, drąc paznokciami liście i kokon w którym była uwięziona.

Za późno.

Zgniłozielone soki pryskały na ściany, konwulsyjne ruchy wzmogły się, gdy mackowate łodygi zaczęły się poruszać broniąc spazmatycznie swojej zdobyczy. Zdobyczy. Nie zdążyłem, puściłem ją samą, nie byłem z nią, nie pilnowałem pleców. Gdybyśmy zeszli tu razem, szedłbym na szpicy. Może to ja, nie ona… To powinienem być ja. Może by jej się udało zawrócić.
Ściągnął płaszcz i zawinął ją całą w mokry, beżowy materiał. Na moment skrzyżował spojrzenia z Lolą, tylko na moment. Zaraz spuścił głowę, nie chciał by widziała pusty wzrok, jak u manekina, oczy nie wyrażające niczego. Wziął ją na ręce, przycisnął do piersi. Bezwładna głowa ułożyła się na ramionach, jakby przytulała się do niego. Ważyła tyle co piórko, zawsze tak było. Nie czuł jej ciężaru. Niewiele już czuł, coś się skończyło.
Krok za krokiem, na górę. Lola patrzy na niego, po czym biegnie do czerwonej, oszklonej skrzynki wiszącej na ścianie. Triskett wychodzi w deszcz, lodowate krople sieką nadal wszystko wokół. Nie zwraca uwagi na nic, nic nie jest ważne. Sierżant GSRów podbiega do niego, o coś pyta, ale Gary po prostu idzie przed siebie. Podchodzi do transportera, otwiera tylnią klapę i kładzie ją na podłodze. Delikatnie i ostrożnie, bojąc się że każdy wstrząs może przysporzyć jej kolejnych cierpień.

Teraz dopiero czuje, że siły go opuszczają, nogi składają się pod nim. Zatacza się i siada wprost na ziemi, w brudnej kałuży. Zupełnie jakby ktoś spuścił z egzekutora powietrze, wyprał go z całej mocy, która odróżniała go choć trochę od innych pijaczków, wypalonych i żałosnych skurwysynów. Nie mógł patrzeć na nią, na to jak wyglądała teraz, nie pamiętał jej twarzy. Nakładał się na nią makabryczny obraz kiedy wyrwali ją z wnętrze rośliny. Klęczał na bruku i sięgnął do portfela, wyjmując zdjęcie, które tam nosił. Ciągle, pomimo tego wszystkiego co się pomiędzy nimi stało. Deszcz lał się strugami.



To nie były wspomnienia, były zbyt realne. Wszystko znikło, a on siedział i patrzył. Zachodziły na siebie, mieszały się, raz po raz, znowu i znowu.

Wrzuta.pl - Massive Attack - Angel

Promieniała. Radosna aura, pomieszana z lekkim napięciem. Wyglądała wtedy tak dziewczęco, jak anioł. Kochał ją na zabój. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się tak, że wiedział że nie zapomni tego nigdy.

Uderzyła go w twarz otwartą dłonią. Mocno. Broda jej drżała. Oczy wypełniały się łzami, ale przetarła je szybko i spojrzała na niego. Ból zdradzonej kobiety. Ból bo zrozumiała że tak już będzie ciągle. Że choćby dalej próbowała ze wszystkich sił nie zmieni go. Zawsze będzie ostatnim skurwielem.

Przerażenie i walące jak szalone serce, kiedy gnał do szpitala. Dostała przy obławie na rozbojarza w East Endzie. Officer down! Rana postrzałowa. Szpital Św. Łukasza przy Saintbury i Wilfreds. Szarpane komunikaty po służbowym radiu, strzępki informacji. I wreszcie ulga, która rzuca na kolana, gdy widzi jej bladą twarz i lekki uśmiech wśród rurek, wenflonów i kroplówek.

Pachnące kurzem, stare kino w Soho. Czerwone, drelichowe i wytarte do granic przyzwoitości fotele. Pięć osób na widowni i reżyserska wersja Bladerunnera. Jej spojrzenie wpatrzone w ekran, głowa oparta o jego pierś, przytuleni w rozlatującym się ze starości kinie. Jedna z ostatnich scen, klęcząca postać w strugach deszczu. All those moments will be lost in time… Like tears in rain.


Poczuł rękę na ramieniu i to wyrwało go z odrętwienia. Poczuł że siedzi na mokrym bruku, że deszcz, który już dawno przemoczył go do suchej nitki teraz spływa po nim nie zatrzymywanymi kroplami i strumieniami. Kapie z włosów, nosa, płatków uszu. Mózg który się zresetował w chwili kiedy zobaczył białą dłoń wystającą z kokonu zaczyna znowu wydawać rozkazy i od razu wskakuje w tryb bojowy. Zdziera rękę w ramienia i wykręca ją tak że trzeszczą stawy i kości. Podrywa się na nogi, dźwignia biodrowa i napastnik ląduje przed nim na ziemi. Patrzy i dostrzega młodego chłopaka w czarnym taktycznym stroju spływającym wodą, podnoszącego ręce do góry. Zdziera z niego maskę, jego leży przy transporterze. Zrywa z niego dwa granaty i wpada na resztę oddziału wyciągając z ich pasów kolejne. Pakuje wszystko do kieszeni i już biegnie do środka. Nawet nie mają czasu zejść mu z drogi, roztrąca tych pod drzwiami. Siepacz wodzi za nim wzrokiem, ale nie mówi nic trzymając się za rozcięte przez Mike’a ramię.
Czysty ogień białej furii. Chce zgarnąć z baru butelki z alkoholem, ale strzelają mu w dłoniach, tną palce szklanymi okruchami. Łapie w końcu ich kilkanaście przyciskając ramionami do przemoczonej marynarki. Biegnie na dół, rzuca wszystko rozbijając w drobny mak tuż koło rąbanego na kawałki przez Lolę skurwiela. Gary rozgląda się po czym uderza pięścią w ceglany słupek, kryjący za sobą rury gazowe. Odłamki fruwają w powietrzu kiedy raz za razem rąbie pokrwawionymi dłońmi i dociera w końcu do metalu, wyrywając go ze ściany i skręcając tak by gaz buchał do środka. Krew z dłoni kapie na ziemię, ból jest dobry. Pozwala się skupić.
Lolę musiał prawie odrywać siłą, wyrywała się gdy wciągał ją na górę po schodach, przytrzymywał jej maskę. Nie było już czasu, w roślinie dojrzewały już nowe owoce. Obłe, czarne i odbezpieczone. Ciśnięte z mocą egzekutora, tak by się powbijały w falujące korzenie i cielsko. Biegli, Gary ciągnął ją obejmując ramieniem, byle szybciej. Zwymiotowała tuż po przekroczeniu progu, zdzierając maskę, ale on dalej ciągnął ją na bezpieczną odległość. Chłopaki instynktownie zaczęli rozbiegać się od budynku. Facet wbiegł tam z granatami, teraz wybiegł ciągnąc za sobą kobietę jakby się za nimi paliło. Nie trzeba dużo aby dodać dwa do dwóch.
Lola dopadła do transportera i weszła przez klapę do środka. Po chwili ziemia się zatrzęsła, odłamki gruzu i cegieł zagrzechotały o dach pancernego pojazdu. Triskett miał nadzieję że po tym pierdolonym miejscu został już tylko lej w ziemi. Siadł obok nich, nie wiedział ile wpatrywał się metalową ścianę, w płaszcz pod którym była ukryta.
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 17-01-2011 o 20:51.
Harard jest offline  
Stary 17-01-2011, 22:28   #208
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Zgromadzone w głównym pomieszczeniu klubu duchy pękały jak bańki mydlane. Boska sprawiedliwość była jak podmuch zimnego powietrza. Nagła zmiana. Krawędź, w zetknięciu z którą ich eteryczne manifestacje pryskały. Lekko. Podejrzanie lekko. Zbyt lekko, jak na miejsce, w którym się znajdowali.
Coś na nich czekało.

...

Widok wystającej ze strąka kobiecej dłoni był dla jej mózgu na tyle niedorzeczny, że odruchowo szukała liter składających się w napis „Który element nie pasuje do obrazka?”.
Nic z tego nie będzie. Nieczynne. Do zobaczenia w następnym sezonie! Oczy odmówiły porozumienia z mózgiem.
Przez długi, mrożący krew w żyłach moment wpatrywała się w przestrzeń przed sobą jak ogłuszona. W chwili, gdy świadomość spłynęła na nią z morderczą brutalnością, z płuc Latynoski wydarł się na wpół obłąkany krzyk. Słyszalny doskonale mimo maski, którą w pierwszym odruchu chciała zedrzeć z twarzy. Nie ufając własnym zmysłom, rzuciła się przed siebie, w amoku orząc przypominającymi szpony palcami... łodygę? Upiorny byt tętnił życiem. Odebraną jej miłością.
Gdy Gary zawijał zmasakrowane szczątki CG w przemoczony płaszcz, Lola zataczając się dobrnęła do zawieszonej na ścianie skrzynki, w której za szkłem spoczywała na wypadek pożaru siekiera. Zbiła szkło pięścią. Kaleczące dłoń odłamki nie miały znaczenia. Nic już nie miało znaczenia.
Wzięła zamach. Ostrze siekiery na chwilę utknęło w obrzydliwej łodydze. Zdało jej się, że słyszy pisk. Szarpnęła, uwalniając narzędzie. Uderzyła. Raz. Drugi. Każdy kolejny cios pozbawiał ją sił, ale kwestia zniszczenia tego makabrycznego tworu, oprawcy CG, była zbyt ważna, by zarzucić ją z powodu mdlejących mięśni.
Niewiele widziała. Wypełnione łzami oczy nie były już godnym zaufania narządem zmysłu. Drobne, zaciśnięte na drzewcu siekiery dłonie prowadziła furia. Każda zadana trupiej roślinie rana była ważna. Każdy wyrąbany z obrzydliwym mlaśnięciem kawał mięsa był istotny.

Zabije ją. Zetnie. Spali. Zrówna z ziemią. Zaciskając zęby do granicy bólu, zaczęła penetrować pomieszczenie w poszukiwaniu wszystkiego, co dałoby się spalić. Stare papiery, połamane krzesła. Zasłonki. Każdy drobiazg, który mógłby się stać pokarmem dla ognia.
Poruszała się jak w transie, nie wypuszczając z dłoni trzonka pomalowanej na czerwono siekiery.


Ktoś szarpnął jej ramię. Gary. Chciała się wyrwać, ale miała już tak mało siły. Tak strasznie słaba. Zbyt słaba, by bronić swej ukochanej. By ją uratować.
Szła, a właściwie była ciągnięta po schodach, ciągle się potykając. Pieprzona maska! Dusiła się pod nią. Próbowała zdjąć cholerstwo, ale jakaś ręka nazbyt stanowczo jej w tym przeszkodziła. Ostatnie kilka kroków do wyjścia pokonała sama, obmacując głowę w poszukiwaniu wyjścia. Jeśli zaraz się nie uwolni, będzie źle. Bardzo źle. Zdarła ją w ostatnim momencie. Schyliła się gwałtownie, jakby ktoś zdzielił ją pięścią w brzuch i zwymiotowała, krztusząc się przy tym łzami, które nie chciały przestać płynąć. Nawet z tej odległości dobrze widziała owinięty w prochowiec ładunek na pace transportera. Rozpacz zmieniła jej serce w czarny kawałek prozaicznego mięsa. Umarła razem ze swoja pieprzoną, upartą dziewczyną. Ruszyła w kierunku jej ciała, ciągnąc za sobą siekierę.
Wgramolenie się na pakę obok zwłok zajęło jej chwilę. Padający nieustępliwie deszcz zabarwił płaszcz Gary'ego na różowo. Płakała bezgłośnie, wpatrując się w pakunek, który do niedawana był jej irytującą i wspaniałą kochanką. Spod płaszcza wystawała ręka. Ta sama, której nie zdołała pożreć dziwna roślina.
Zamknąwszy blade palce w dłoń, zbliżyła je do ust.
Nie chciała oglądać twarzy CG. Pamiętać jej w tym stanie. Zostać na zawsze z obrazem strawionych w połowie ludzkich szczątków pod powiekami. To nie była Lawrence. Nic w tym zimnym, mokrym od krwi, deszczu i soków trawiennych ciele nie przypominało CG.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 23-01-2011, 16:25   #209
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
- Chyba da się zidentyfikować zwłoki, co nie? No wiecie, po zębach czy jakoś tak – zagaiłam elokwentnie do chłopaków z GSRu obserwując dopalający się samochód, którym wozili się gangsta Zamaskowanego.

- Zbiorą resztki do worków i trupoluby się nimi pobawią – odpowiedział mi stojący najbliżej GSRak.

Miałam nadzieję, że mówiąc „trupoluby” miał na myśli MRowskich lekarzy patologów a nie na przykład...Z resztą nie wiem, kogo innego mógłby mieć na myśli. Technicy pakowali już do worków pozostałości po poprzednim oddziale GSRu, z którym tak szybko i krwawo obszedł się Zamaskowany.

Sam Zamaskowany leżał także pokrojony na kawałki w czymś, co kiedyś było salonem Watkinsów a obecnie bardziej przypominało wysypisko śmieci. Oczywiście Zamaskowany wcale nie był już zamaskowanym, bo pierwszą rzeczą, którą zrobiłam po obcięciu mu głowy, rąk i nóg i otoczeniu go silnym kręgiem Powstrzymania było zdarcie z jego twarzy maski. Nie powiem widok zupełnie obcej gęby nieco mnie rozczarował. Nie żebym się spodziewała Mythosa, ale myślałam, że jego rysy twarzy naprawdę coś mi powiedzą. Jakiś alarmujący brzęczyk rozdzwoni się w mojej głowie i pomyślę: A! To on! I część układanki trafi na swoje miejsce. A tak miałam martwego gościa i prawie nic o nim nie wiedziałam. Czy rzeczywiście chciał się dobrać do tyłka Mythosowi czy dla niego robił? Ile z tego, co nam przekazał było prawdą a ile kłamstwem? Wiedziałam za to jedną rzecz. Ex- Zamaskowany nie był wcale żadnym demonem. Facet był Faerie i nosił zawój na głowie nie, dlatego że się przed nami krył a dlatego że słoneczko źle na niego działało. Tak samo z resztą jak mój miecz. Mogłam się na własne oczy przekonać, kute na zimno żelazo wchodziło w reakcję z ciałem Faerie. Czarna posoka dymiła na ostrzu a ja wiedziałam już jak mój Zmysł Śmierci reagował na elfy. Byli obcy dla tego świata, pochodzili z innego, jak demony, więc i odbierałam ich jak demoniszcza. Poza tym facet był wysoki i chudy jak elfy a do tego musiał pochodzić z gatunku, który żył pod ziemią i był wrażliwy na światło. No i był zajebiście szybki. Pierwszy prawdziwy Faerie, jakiego poznałam i musiałam go zabić. Ale nie dał nam wyboru. Żadnego.

Teraz siedziałam na schodkach przed domem i jakąś ściereczką pani Watkins usiłowałam wyczyścić miecz z czarnej posoki. Wcześniej łaziłam z nim w ręku i dopiero po czasie się zorientowałam, że rodzinka Trojaczek cały czas przyglądała mi się z przerażeniem w oczach. Chyba w ich oczach wyglądałam równie okropnie, co Zamaskowany. Wysoka i chuda tak jak on i z wyraźnym zamiłowaniem do ostrych przedmiotów. On porąbał cały wagonik GSRów a ja jego, ale cholera jasna to ja byłam tym dobrym. Przecież nie spodziewali się, że rzucę gościa na brzuch, skuję kajdankami a potem wlepię mu mandat i zaaresztuję!

Karetka, która zabrała Caine’a już odjechała. Chciałam zamienić z nim słówko zanim go zabiorą, ale był nieprzytomny. Chociaż podobno powinien wylizać się z tego. Druga karetka odjechała zaraz za pierwszą i wiozła dziadka Trojaczek, który z nadmiaru wrażeń dostał zawału. Też powinien wyjść z tego. Reszta rodzinki nie sprzeciwiała się, kiedy kazałam spakować im najpotrzebniejsze rzeczy i jechać ze mną do MRu. Czekałam tylko aż się zorganizują z klamotami i mogliśmy jechać.

W międzyczasie jacyś ludzie zaczęli zbierać szczątki Zamaskowanego żeby przewieźć go do MRu. Poszłam nadzorować ich pracę nadal obawiając się nieco, że jeśli zrobią coś nie tak jak trzeba facet się poskłada i znowu zacznie śmigać po domu. Ale zabrali go i nic takiego się nie stało.

W końcu Watkinsowie wsiedli do furgonetki a ja szykowałam się żeby do nich dołączyć, kiedy zatrzymał mnie jeden z GSRów.

- Panno Harcourt! Nie widziała pani Regulatorki Masters? Przyjechała tutaj z nami, ale... – zawiesił głos jakby niepewny jak powiedzieć to co miał do przekazania.

- Jestem Emma a nie żadna panna Harcourt – poprawiłam go odruchowo – i wyksztuś człowieku to, co masz do powiedzenia, bo nie mam całego wieczoru żeby tu sterczeć.

- Ona się gdzieś zapodziała. Nie wiem gdzie jest – wydusił to w końcu z siebie.

- Poczekaj chwilę. Jak ona wygląda? Czy tak? – Opisałam mu blondynkę, która jak pamiętałam towarzyszyła Timowi.

Okazało się, że to nie Masters. Nie potrafiłam sobie przypomnieć jak dziewczyna wygląda. Ta, którą zapamiętałam z grupy Trojaczki to musiała być Egzorcystka. Poza tym kojarzyłam Egzorcystkę z grupy Rytuał. Miałam okazję jej się dobrze przyjrzeć, kiedy zabraliśmy ich z ulicy po starciu z abishaiem. Natomiast ni cholery nie mogłam umiejscowić tej całej Masters. Aż mi to wszystko zaczęło śmierdzieć jakąś ściemą. Może to jakiś przekręt finansowy. Ktoś z Regulatorów się zarejestrował jako fikcyjny Łowca i bierze drugą pensję. W każdym bądź razie dopóki nie zobaczę kobiety na własne oczy i nie zrobi przy mnie wiedźmowego hokus pokus to nie uwierzę w jej istnienie.

- Ja i tak nie mogę na nią czekać. Sama tu nie zostanie, bo zabezpieczacie teren. To poczekajcie aż się znajdzie albo jej poszukajcie do cholery! – Wlazłam do furgonu i zatrzasnęłam drzwi za sobą.

Naprawdę miałam wszystkiego dość i nie miałam ochoty i sił przejmować się sprawami innych osób. Usadowiłam się koło Watkinsów z mieczydłem na kolanach. Widziałam, że mieli chęć zalać mnie morzem pytań, ale warknęłam tylko:

- Porozmawiamy w Ministerstwie. Tutaj nie jest jeszcze bezpiecznie. – To ucięło wszelkie pogawędki zanim się jeszcze zaczęły.

Dojechaliśmy na miejsce bez problemu. Dopiero w MRze pojawiły się kłopoty ze znalezieniem dla nich kąta. Musiałam użerać się z ministerialnymi urzędasami, ale moja zacięta mina i miecz w ręku ( mimo, że schowany w pochwie) a także celne argumenty otwierały mi dość szybko prawie wszystkie drzwi.

Przekazałam na chwilę cała rodzinę pod opiekę skorego do pomocy Regulatora a sama poszłam przebrać się z bojowego stroju w bardziej zwyczajny. Zakładałam, że lepiej nie straszyć dodatkowo Watkinsów podczas rozmowy, w której miałam im wyjaśnić, co i jak.

Weszłam do naszego biura i zdjęłam kevlar i odciążyłam się nieco z żelastwa, które nosiłam. Chciałam szybko załatwić rozmowę z rodziną Trojaczek, ale zamarłam z ręką na klamce. Myślałam, że cały stres związany z walką z Zamaskowanym już ze mnie opadł, ale tak na prawdę gówno wiedziałam. Zakręciło mi się w głowie i zebrało się na wymioty. Zdołałam tylko wesprzeć się o swoje biurko a potem klapnęłam na tyłek w kącie. Oddychałam głęboko i udało mi się nie zahaftować podłogi. Do moich uszu doszedł jakiś dźwięk. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to szloch a po jeszcze dłuższej, że to mój szloch. Miałam tyle rzeczy do zrobienia a nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 23-01-2011, 19:56   #210
 
Merigold's Avatar
 
Reputacja: 1 Merigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skał
Zdążyli na napisy końcowe. Tak w sumie można byłoby to ująć. Ominęły ich fajerwerki, popisy FX, przydługie sceny walki i wszystkie te bajery towarzyszące finałowemu starciu dobra ze złem.
Migające światła ambulansów, płonący wrak samochodu, obok drugi, umazany czymś … wołałaby pozostać w błogiej nieświadomości co to było. Zgiełk GSRów wokół domu, gromadzący się gapie, a nad tym wszystkim formująca się ciężka aura nawiedzenia. Czuła jak żołądek podchodzi jej do gardła.
Przyjechali za późno.
Informacje uzyskane w chwilę po zaparkowaniu były już trochę bardziej uspokajające. Doszło do starcia. Kawaleria spóźniła się z misją ratunkową, lecz główni bohaterowi tej akcji udowodnili jakimi są twardzielami i sami ochronili swoje tyłki. Świetna robota. Zabili również głównego evila i oprócz własnych uratowali również dupska tych których oryginalnie mieli chronić. Choć raz … Dwoje funkcjonariuszy MR; Emma Harcout, wyszła bez szwanku, twarda babka,jak jakiś rzeźnik pocięła mordercę. Mniej szczęścia miał jej partner… przed chwilą odwieziono go na sygnale do szpitala. Nieźle oberwał, teraz wszystko w rękach siostrzyczek… Jednak i on miał więcej szczęścia od tych biedaków rozsmarowanych dookoła na murawie, zbierających się już ochoczo i chmurnie w komitet nawiedzeniowy… Przypominająca mgłę mlecznobiała poświata zagęszczała się nad gsrowym humvee.

Czekał.
Zauważyła go po chwili. Ubrany w oczywisty aż do bólu długi prochowiec, ćmiący papierosa i napawający się własną tajemniczością. Finch O’Hara we własnej osobie. Stał w cieniu, w oddali, przy parkanie oddzielającym jedną z posesji przy ulicy, praktycznie niezauważalny w całym tym zgiełku.
Gdy ich oczy spotkały się skinął głową i rzucając na ziemię niedopałek ruszył w boczną uliczkę.

„No taaa”

Audrey nie potrzebowała kolejnego zaproszenia by podążyć za swoim widmem. Mimo wszystko ono nastąpiło, wraz z pokazem imponujących umiejętności rozpraszania duchowych zgromadzeń. Pstryk palcami i mgła nad wozem GSR rozwiała się.

Niezła sztuczka panie Finch… imponujące…

„Idziesz czy nie?” – usłyszała przy uchu głos O’Hary, dość popisowy sposób na zmuszenie ją do pośpiechu.
Całkowicie zresztą niepotrzebne. No chyba że chodziło o kolejne zaprezentowanie swoich nadzwyczajnych umiejętności i udowodnieniu że przy jednym Finchu całe MR to banda nic nie wartych popaprańców…
Czekał za rogiem, ćmiąc kolejnego fajka. Ten sam koleś którego oglądała rankiem w kostnicy, w tej chwili jak najbardziej żywy. Żywy. No właśnie. Nie żywy "inaczej", zombiak, pijawa czy inne ustrojstwo. Żywy w sensie NIE EMANUJACY. Nic w nim nie było, nic nie wskazywało na to że koleś jeszcze niedawno był martwy jak… trup i kradł ciała rannych wiedźm by załatwić własne brudne sprawunki…

Kolejna sprawa to informacja jaką miał jej do przekazania imć Finch.

W MR jest kret. Ktoś z wysoko postawionych. Sługa Mythosa.

"Nie ufaj starej gwardii. Nikomu spośród tych wysoko w hierarchii MR. Nikomu. Tam gdzieś jest sługa Mythosa. Kret"

To byłoby na tyle. Informacja o krecie i przeprosiny za porwanie ciała były celem ich spotkania i jedynymi kwestiami jaki pan „legenda” Finch był łaskawy z nią omówić. Jeśli chodzi o resztę pytań jakie miała do niego, czy choćby rozwinięcie kreciego tematu, facet okazał się totalnym dupkiem i bufonem. W skrócie kazał im zejść z drogi i nie wtrącać się w jego robotę. Po kiego im w ogóle MR? Wystarczy sam jeden Finch O’Hara…

Wróciła w momencie gdy jeden z wozów GSrów ruszał z podjazdu. Jak ją poinformowano, odtransportowano nim całą rodzinę trojaczek w asyście Emmy Harcout. Prost do MRu. Cholera.
Drugi z pojazdów szykował się właśnie do drogi. Dołączyła do nich zajmując miejsce tuż obok czarnego worka na zwłoki i jego rozczłonkowanego lokatora. Poszukiwanego mordercy jej trojaczek i niedoszłego kolejnych. Bez słowa odcięła kosmyk włosa z warkocza trupa i po zapakowaniu w torebkę na dowody schowała do kieszeni.
 

Ostatnio edytowane przez Merigold : 23-01-2011 o 21:12.
Merigold jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:01.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172