Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-01-2011, 08:24   #1
JanPolak
 
JanPolak's Avatar
 
Reputacja: 1 JanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemu
[steampunk] Expedycyja Lipska

Rozdział I
W którym bohaterowie przybywają do Lipska i z marszu przeżywają budzącą trwogę przygodę.


5 maja roku 1840

Parowy sterowiec mknął przez nieboskłon niczym dowód triumfu ludzkiej myśli technicznej nad siłami natury. Silnik grał miarowo, wiatr huczał wśród poszycia. Słońce majowego popołudnia lśniło na misternych ornamentach kadłuba, brązowych amorach, motywach roślinnych, eklektycznych arabeskach. I nade wszystko na złotych literach umieszczonych na burcie – nazwie statku powietrznego, która rzucała wyzwanie niebiosom. Nazwa brzmiała IKAR. We wnętrzu Ikara w czołowej kabinie pilot w kapitańskiej czapce i pękatych goglach uwijał się wśród dźwigni i przełączników. Zaś w kajucie pasażerskiej czworo podróżników raczyło się herbatą z podłączonego do silnika parowego samowara.


- Moi Państwo, zbliżamy się do Lipska – w tubie głosowej zabrzmiał komunikat kapitana – Lądowanie przewiduję za pół godziny.
W istocie w dzikim, opustoszałym krajobrazie pojawiła się czarna plama na północnym wschodzie, niczym atrament rozlany na stronicy atlasu. Statek powietrzny, który przewiózł pasażerów bez szwanku ponad niebezpieczeństwami wschodnich Niemiec, miał teraz wysadzić ich w samym centrum Interioru – niesławnym mieście Lipsku. Mroczny obszar rósł w oczach. Teraz wśród rzadkiej czarnej mgły dało się wyłonić wypaczone dachy domostw, kościelne wieże, fabryczne kominy. Nie sposób było dostrzec życia tam na dole, a czarno-brunatna kolorystyka miasta przywodziła na myśl bardziej zgniły owoc, niżli dawniej świetlaną metropolię.

Poniżej, na ziemi czyjeś bystre oczy przeszukiwały nieboskłon. Poprzez rzadką mgłę dojrzały błyszczący kształt sterowca. Ręce uchwyciły metalowe pokrętła, wcelowując w niebo poczwórnie sprzężone lufy kartaczownic. Obserwator odnalazł zeppelin w siatkowym celowniku, wprowadził ostatnie poprawki, po czym ściągnął dźwignię spustową.

Ikar upadał. Świst uciekającej pary, darcie poszycia, jęki przeciążonego szkieletu napełniały kajutę budzącą grozę kakofonią.
- Proszę zapiąć uprzęże bezpieczeństwa i przygotować się do karambolu! – zawołał pilot.
Sterowiec pikował ku miastu, a wprawne ręce lotnika starały się powstrzymać go przed katastrofalnym przyziemieniem.
- Wytrzymaj, maleństwo, wytrzymaj… Święty Józefie z Kupertynu, daj mi sto jardów pustego placu!
Tuż nad dachami pojazd wyrównał kurs i ścinając kilka kominów poszybował ku otwartej przestrzeni placu. Jeszcze pół mili! Jeszcze sto kroków! Wreszcie wynurzył się nad pustym obszarem i kierując dziób w dół, huknął o bruk. Głuche uderzenie wstrząsnęło pasażerami i rozrzuciło wszelkie sprzęty po kabinie. Sterowiec odbił się od placu, przefrunął jeszcze kilkanaście metrów i znów jak kamień poleciał w dół. Tym razem natrafił na niesamowicie zapuszczony skwerek, gdzie miękka gleba i rachityczne drzewa wyhamowały jego pęd. Pojazd zarył brzuchem w grunt, żłobiąc bruzdę w glebie, by z ostatecznym rumorem rozszczelnionych kotłów i pękających jak zapałki kratownic osiąść w bezruchu.

Wstrząśnięci i skonfundowani podróżnicy gramolili się z chaosu pogiętej stali i poszarpanego płótna. Ich wehikuł był wrakiem bez szans naprawy, bagaże przemieszały się w straszliwym rozgardiaszu, ale oni sami uszli z życiem i bez widocznych urazów. Czy wszyscy? Niestety, siedzący w czołowej kabinie pilot, który tak bohatersko ratował maszynę, postradał w katastrofie życie. Jego ręce wciąż ściskały stery, a zawzięta mina świadczyła, że człowiek ten, który rzucał wyzwanie prawu ciążenia, zginął – ale nie dał się pokonać.


Wokół bohaterów wyrastało miasto martwe od blisko trzech dziesięcioleci. Rzadki smog wisiał nisko nad ziemią, napełniając nozdrza duszącą wonią. Dominującymi kolorami były brązy i czernie. Wokół placu, gdzie się znajdowali, stały kamienice o pustych oknach i dziurawych dachach. Wypaczone deski sterczały z poczerniałych kamieni, bruk placu był nieuprzątnięty i pełen wieloletnich śmieci, drzewa na skwerku rachityczne i chore. Najbardziej przejmująca była jednak cisza. To zadziwiające, jak obce jest miasto pozbawione odgłosu bryczek, parowych tramwajów, nawoływania przekupniów i gazeciarzy. Nawet wiatr nie hulał wśród lipskich rumowisk.

Jak długo przetrwać mogą wytwory rąk ludzkich, gdy ręce te porzucą je na pastwę sił natury? Czy cywilizacja człowieka współczesnego jest tylko błyskiem w dziejach Ziemi, fraszką, którą potęga przyrody zdmuchnąć może w mgnieniu oka? Czy ten ponury grobowiec miasta był tylko fasadą przegniłych ścian gotowych zawalić się, gdy nieszczęsny gość zakłóci ich stabilność? Czy może murowane z niemiecką solidnością szkielety domów będą trwały przez eony, niczym kości dinozaurów zakopane w pustyni? A może martwota miasta była tylko grą pozorów, a swoiste życie, w myśl reguły, że przyroda nie znosi próżni, kwitło wśród ruin Lipska?

Być może takie pytania zadawali sobie rozbitkowie pierwszy raz spoglądając na mroczną stolicę Interioru. Lipsk otworzył przed nimi swe szerokie place, puste ulice, jednako strasząc i nęcąc żyłkę poszukiwacza przygód, którą posiada każdy wytrawny podróżnik.

Tak rozpoczęła się Expedycyja Lipska.
 
__________________
Jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań.

Ostatnio edytowane przez JanPolak : 21-01-2011 o 08:42.
JanPolak jest offline