Ekspedycja ruszała z jej rodzinnego Londynu. Nawet o tej porze roku miasto nawiedzały z rana gęste mgły i spadki temperatury do zaledwie kilku stopni powyżej zera. Nadmorski klimat i prądy opływające wyspę sprawiały, że Londyn znany był w świecie z chwiejnej pogody i porywistych wiatrów. W dniu wyprawy niebo nie zwiastowało większych niespodzianek, jednak rozsądnie było mieć się na baczności i nie ufać zbytnio zmiennej aurze.
Najtrudniejsze było pożegnanie z rodziną. Rodzice nadal nie mogli w pełni zaaprobować jej decyzji i zrozumieć, dlaczego dobrze ułożona panna, mająca niebawem wyjść a mąż, zaczyna wykazywać raptem nadmierne skłonności autonomiczne i pragnie wyruszyć w towarzystwie osób nieznanego pochodzenia i statusu do wrogiego państwa w nie do końca jasnym celu. Z niepokojem patrzyli na Henry’ego, narzeczonego Louise, jakby za pomocą niewerbalnego przekazu próbowali go namówić do nakłonienia ich córki do pozostania. Henry jednak nic nie powiedział – wzruszył tylko lekko ramionami i potrząsnął lekko głową dając familii do zrozumienia, że sprawa jest i tak przegrana.
Na pożegnanie z rodzeństwem nie było niestety sposobności. Młodsza siostra Louise nadal była w szkole, a starszy brat, jak to wojskowy, stacjonował gdzieś ze swoją jednostką w innej części Anglii. Panna (jeszcze) Montgomery uściskała więc rodziców i wsiadła do powozu, w którym czekały już zapakowane walizki i torba podróżna. Stangret cmoknął na konia i tylko stukot kopyt na kamiennym bruku przerwał niezmąconą dotąd niczym poranną ciszę miasta.
***
Upadek był bolesny. Czy to zawirowania pogodowe, czy brak kompetencji przewoźnika, a może całkiem inne okoliczności sprawiły, ze musieli awaryjnie lądować. Po chwili oszołomienia i próby uświadomienia sobie, co się właściwie stało, Louise została podniesiona do pozycji siedzącej przez czyjeś silne ramię. Jan. Jak dotąd sprawiał wrażenie odpowiedzialnego i opanowanego. Ogorzała twarz i ostre rysy mężczyzny świadczyły o tym, że podróżnik niemało w swoim życiu przeżył i widział. Również teraz sprawnie kierował akcją reanimacyjną. Wyglądało na to, że wszyscy są cali. Niestety, poza przewoźnikiem. Louise, podpierając się prawą ręką o wrak promu, zawiesiła spojrzenie na długowłosej cygance o ponętnych ustach, która spokojnie zbierała swoje rzeczy porozrzucane we wnętrzu i wokół wraku. Panna Montgomery poszła za jej przykładem. Na szczęście bagaż, spięty solidnie skórzanymi paskami na klamry, nie doznał większego uszczerbku. Gorzej miała się torba podróżna – wypchana do granic możliwości nie wytrzymała siły zderzenia i teraz oczom zebranych prezentowała swoje wnętrzności. Dobrze, że nie miała pod ręką niczego kompromitującego. Na szczęście zamek nie był zepsuty. Dziewczyna poukładała wszystko w misterną kompozycję i dopięła torbę.
Willem, pupil profesora, którego kojarzyła mniej niż więcej z opowiadań tego ostatniego, wydawał się nieco pogrążony w myślach. Louise rozejrzała się wokół nasłuchując. Dziwne. Miasto wydawało się głęboko uśpione i obojętne na katastrofę, jaka się zdarzyła. Nie było gapiów wytykających ich palcami, nie było ludzi spieszących z pomocą. Ich nagłe przybycie zdawało się być niezauważone i nie wzbudziło nie tylko sensacji ani wręcz żadnego zainteresowania.
- Proponuję południe – przerwał ciszę aksamitny i głęboki głos Andrei. Cyganka wertowała mapę i bez skrępowania przyjęła rolę lidera grupy. Louise również sięgnęła do papierów. Południe… Dzielnica Luksusowa. Tak, jeśli Profesor miał się gdzieś zatrzymać to bynajmniej nie w dzielnicy biedoty. Przy odrobinie szczęścia może uda im się znaleźć informatora. A także hotel, w którym będą mogli odświeżyć się, zjeść i zostawić bagaże.
- Dzielnica Luksusowa wydaje się dobra na rozpoczęcie poszukiwań – Louise przewiesiła torbę przez ramię, w obie dłonie wzięła pozostałe walizki. Głos miała niski i spokojny, a jej akcent i sposób mowy wyraźnie świadczył o starannie odebranym wykształceniu – Panowie? – zasięgnęła opinii u pozostałych członków ekspedycji. |