| „Życie to nurt chaosu. Porywa nas ze sobą gdy się rodzimy, wlecze latami swym prądem by na końcu zrzucić nas w otchłań wiekuistego wodospadu. Na początku wszystko wydaje się łatwe. Leniwie suniesz na fali, unoszony szeptem wody. Leniwie popadasz w odrętwienie, błogość ledwo zauważając zawirowania. Można tak przepłynać całe życie, dopiero na końcu zauważając jak cholernie zostałeś oszukany. Jednak jeśli gdzieś w środku zapragniesz stanąc na nogi, oprzeć się nurtowi – czeka Cię walka. Z rzeką życia i samym sobą. Musisz przezwyciężyć swój strach, lenistwo, nastroje i słabość ciała. Musisz przeciwstawić całą siłę woli i każdy mięsień by trzymać się pod prąd rzeki życia. Nigdy jednak jej nie opanujesz, jedyne co możesz zrobić to przygotować się na upadki, wzmocnić ciało i umysł by zaraz podnieść się z klęczek, nie zachłysnąć, dać się utopić. Możesz nauczyć się wyszukiwać i korzystać z okazji, przeć w swoją stronę i osiągać swoje cele – nie te do których pcha Cię nurt. Nigdy nie będziesz panem rzeki życia, co najwyżej zapanujesz nad własnym losem. Będziesz wolny w spiętrzonym nurcie wieczności…
Milczący Kojot powiedział mi to tylko raz - umierając. Staczał się w dół wodospadu i postanowił na koniec podzielić się ze mnę swą ostateczną mądrością. Wiedział, zę jeszcze mam szanse unieść się na nogi, powstać na przekór rwącej rzece i dumnie spojrzeć w niebo. Całe życie do tego mnie przygotowywał, tylko mnie. Ojciec i Matka żyli we własnym świecie a rodzina Kojota odeszła w niebyt prawie dwie dekady wcześniej. Jedynie ja mogłem być jego następcą.
Smutne…
Jednak dzięki niemu i jego nauce jestem tu teraz, prę wciąż na przód, podążając wbrew nurtowi, wykorzystując okazję. Patrzę, słucham – wyciągam wnioski i uczę się. Wybaczam, ale nigdy nie zapominam… i zawsze osiągam cel.
Leży tu zwinięty w kłębek. Euforia miażdży mi pierś w rytm jego zdławionego oddechu. Omiatam wzrokiem okolice i czuje się bezpieczny. Spełniony.
Mimo jego słów, mimo śmiechu czuje się zwycięzca. Choć przez chwilę, jedną małą sekundę. Dopiąłem swego. Oto przede mną leży moja ofiara. Przegrana, przygwożdżona do ziemi. A ja stoję. Jeszcze…”
***
Opary wciskały się w każdy por jego skóry, owijając szarawym puchem całe ciało. Mamiły wzrok wirując stęchłymi obłoczkami na granicy wzroku. Słuchu jednak nie mogły oszukać, choćby wciskały się do uszu, wwiercały w samą podstawę czaszki – te kroki i tak było słychać.
„Fierfek…”
Wypad do przodu, na prawą nogę – chwyt za krawędź kamizelki - wydech/poderwanie (ciężko, drogą ręką) – plecami o ścianę – wypchnięcie
- Mike w prawo!!! – sam JT ruszył w lewo, kiwnął lekko głową drugiemu weteranowi by ruszył za nim. Grant jednak miał swoją wizję. W sumie dobrą jak spojrzał na to Scorch, w tym samym momencie usłyszał szczeknięcie. Bestia nie miała widać powodu by martwić się umierającym doktorkiem. JT pchnął go nieznacznie do przodu, sam zaś rzucił się w lew, tuż za gruzy sterczące smutno z rozprutego betonu. Walnęło – pocisk wszedł czysto w kamizelkę rozrywając wzmocniony blachą materiał równie łatwo jak wnętrzności mężczyzny, który jeszcze niedawno cierpiał na kosmiczne ADHD; wyszedł plecami, z cała zawartością ofiary. Krew i tkanka bryznęła na ścianę tworząc abstrakcyjne graffitti na szarym betonie.
Osłaniając głowę, saper uniósł przed siebie karabin i zaczął odczołgiwać się od miejsca, w którym przed chwilą stała jeszcze jego ofiara. Słuchając dudniących kroków zakutego w stal obcego zachodził w głowę, skąd twór Molocha mógł się wziąć w Jorku. Do tej pory na wybrzeżu raczej spontanicznie spotykano twory Bestii. Front był w końcu daleko, a siedzący nad Michigan Drugi dobrze bawił się w Detroit i jak dotąd nie wykazywał chęci mieszania się w sprawy Zgniłego Jabłka. Sam papa Moloch raczej wykazywał dotąd większe zakusy na meksów niż na patryjebów Collinsa. Co się zmieniło? Albo, o czym nie wiedzieli?
Blaszak ruszał się ociężale, tyle zdołał wywnioskować po odgłosie kroków, wydawało mu się też, że raczej ruszył w stronę Granta. To była szansa, którą pewnie przewidział stary cwaniak. Ruszył za jednym z nich – drugi będzie miał chwile na improwizację.
Scorch szybkim ruchem poderwał się do pozycji kucającej i przez szczelinie w murze zlustrował okolicę. Jednocześnie położył eM-ke n kolanach i już majstrował przy plecaku. Gdy tylko naocznie potwierdził swoje przypuszczenia, rzucił okiem w czeluść plecaka. Z uśmiechem wyciągnął kawałek C4 z przygotowanym wcześniej detonatorem. Gdy go wydobył, zamknął plecak i zrywając się do truchtu przerzucił go na grzbiet. Karabin zwisał swobodnie na trzypunktowym pasie u jego uda.
Uważając na gruz i okolice, wyciągnął pistolet – bardziej gdyby ktoś chciał do niego podejść niż na maszerująca konserwę – druga ręką ustawił detonator na 3 sekundy.
Po chwili dopadł już do strzępów ściany za plecami stwora. Był teraz od niego 30 metrów i wszystko było by w miarę pięknie gdyby di’kut nie bał na cel Granta z jego granatnikiem…
- Ej, Ty tam, zakuta pało TU JESTEM ! – ryknął JT jednocześnie wybiegając w pełnym pędzie w stronę odległej o kilka metrów kolejnej ściany. W biegu oddał pojedynczy strzał gdzieś ponad blaszakiem…
*** „Obyś wykorzystał okazję Grant, mogę nie mieć drugiej. Rzeka betony płynie w około, zaraz przetnie ją rzeka ołowiu, a ja do schronienia mam jeszcze z pięć długich metrów…
Nie upuść ładunku, uważaj na nogi, leć jakby gonił cię sam diabeł. Albo gorzej.
Ściaanaaaa”aaaAAA! Kur…
__________________ Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure. |