Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-01-2011, 20:42   #21
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Grant puścił uchwyt świniaka. Rozejrzał się dookoła, a w głowie huczał mu warkot ciężkiego karabinu maszynowego. Mutanty leżały pokotem, rozszarpane krwiożerczymi długimi seriami. Pokrył ogniem całą przestrzeń drogi, nie miały szans ucieczki, a jednego załatwił chyba JT z okna. Zanotował sobie, że musi podziękować młodemu za krycie pleców.
Zerknął na zwisającą resztkę taśmy nabojowej i z satysfakcją zauważył, że kilkanaście pocisków zostało. Natychmiast zapakował je do zasobnika przy pasie, luzem i zeskoczył z wozu.

W tym czasie niedobitki rebeliantów, wychynęły z ruin i gruzów, zostało ich tylko kilkoro, z kilkudziesięciu. „Pyrrusowe zwycięstwo”… - po jaką cholerę zachodził w głowę. Szedł w kierunku furgonu, który był ich celem, linkolniści już przy nim byli. Po drodze schylił się po granatnik, starą poczciwą „siedemdziesiątkę dziewiątkę”, teraz tkwiącą w zgrabiałej dłoni martwego żołnierza marines. Chłopa miał może dziewiętnaście lat, kolejny małolat, z łbem przepranym ideałami, wykorzystywanymi bezdusznie, przez nadętych dupków siedzących sobie wygodnie za biurkiem. Odpiął też z jego piersi bandolier z sześcioma granatami, zręcznie mocując go na paskach Molle, swojej kamizelki.

JT już zszedł z jeszcze kilkoma chłopakami, dołączył do nich przy vanie. Przez chwilę stali w milczeniu, po czym tylne drzwi półciężarówki otwarły się. Grant nie zdążył nawet unieść SCAR-a do policzka, a mały szary człowieczek, w szarych gaciach spieprzał między załomami betonu.

Jego umysł zarejestrował tylko bliski wystrzał z broni kalibru dziewięć milimetrów. Jeden z ocalałych bojowników nie miał farta. A raczej skończył się jego zapas na dziś… Trzymał się obiema dłońmi za brzuch, a z pomiędzy bielejących palców, wypływała szkarłatna krew, zmieszana z treścią przewodu pokarmowego. Z kącika ust, sączyła się stróżka krwi. Stojący najbliżej, położyli go na ziemi, a John spojrzał z pode łba na JT. Oni wiedzieli, że chłopak nie ma szans.

Stary Frontowiec, już wcześniej wypatrzył znaczek czerwonego krzyża, na opasce naramiennej jednego z żołnierzy. Pobiegł do trupa, przewieszonego przez drzwi od samochodu, przeszukał jego zasobnik i po chwili wracał z apteczką. Wyciągnął dwie gotowe do podania strzykawki z morfiną i wcisnął obie mocno w udo mężczyzny. Jego oczy momentalnie zaszły mgłą, a on odpłynął…

Nie zamierzał poinformować reszty, o przykrym losie rannego… nie on był tu dowódcą.
- Niech go ktoś opatrzy, reszta brać, co się da i co przydatne, ale bez zbytniego balastu, potem rozproszyć się i udać do wyznaczonych punktów. Kluczyć przynajmniej 30 minut. Ja łapię doktorka jak ktoś chce pomóc zapraszam.
Odwrócony do nich plecami, wydłubujący baterie z krótkofalówek martwych żołnierzy, słyszał słowa JT. „Nie powiedziałeś im, że to bez sensu… że on i tak umrze…” – pomyślał.

Z porzuconej emki zdjął celownik termowizyjny i przymierzył do swojej broni. Mała przeróbka i będzie jak ulał, ale teraz nie miał na to czasu.
- Widziałem już coś takiego... jeden sierżant to miał. Nie wiem czy damy radę go dogonić... – odezwał się do dowódcy bojowników, słysząc jego kroki za plecami.
- Kojarzę, jakiś implant wzmacniający odruchy i prace mięśni. Wątpię czy go dogonimy, ale ten typ to raczej naukowiec wątpię by potrafił się swobodnie poruszać z tym dopalaczem po ruinach. Liczę znaleźć ślady, wytropić go i dorwać jak się zmęczy

- Niezły pomysł - powiedział do młodszego towarzysza broni, podnosząc z ziemi sprawną krótkofalówkę, nie zmieniał częstotliwości - może daleko nie pociągnie. Tylko na moje niedługo zwali się tu więcej tych żołnierzyków, na pewno nadali do bazy, że są atakowani – na potwierdzenie swoich słów uniósł przenośne radio. Postanowił zostawić je na nasłuchu, może natrafi na coś przydatnego dla nich.

- Na pewno. Dlatego kazałem chłopakom się rozproszyć i wracać na miejsce zbiórki - westchnął - jeśli nie uda nam się go szybko znaleźć sami też będziemy się musieli zwijać... bez tarczy ale i nie na niej... tak do końca - mruknął

- Pieprzyć tarczę… - rzucił stanowczo i bez ogródek - musimy o swoich dupskach też pamiętać - przystanął i podniósł z ziemi, karabin Minimi, zważył w ręku, pudełko nabojowe było do połowy pełne. "Setka nabojów" - pomyślał. Nie to sie nie mogło zmarnować. - To idziemy, prowadź, mi kiepsko idzie tropienie.

- No to lecimy - powiedział i lekkim truchtem udał się do miejsca gdzie ostatnio śmignął mu pędzący naukowiec.

- Tak nawiasem, dzięki za osłanianie tyłów... młody - w szorstkim głosie starego weterana dało się wyczuć wdzięczność, maskowaną ironicznym nawiązaniem do różnicy wieku pomiędzy nimi.

JT zatrzymał się i odwrócił na chwilę, wpatrując się badawczo w Granta: - Nie ma za co. Oddział powinien być jak jeden organizm. jedna maszyna każdy nawet najmniejszy trybik jest ważny... - zająknął się - ale to wiesz, nie jesteś tylko rebeliantem.

Stary żołnierz kiwnął głową na potwierdzenie i powiedział: - Wiem.. dobra ruszajmy, bo nam nowojorscy kowboje odstrzelą nasze sentymentalne łby... - zażartował i ruszył za JT.

Karabin miał przerzucony przez plecy, granatnik przymocował do szelek na broń, by był gotowy do użycia. W łapskach trzymał Minimi, wolał mieć sporą przewagę ognia gdyby zostali zaskoczeni. Wyglądał jak pieprzony arsenał, obciążony dodatkową amunicją i kevlarem, ale przywykł do tego na Froncie, jego żelazna kondycja i wydolność temu sprzyjały. „Słabi muszą umrzeć” – to wydawałoby się szowinistyczne hasło, było teraz prawdziwe jak nigdy wcześniej w historii ludzkości.

On musiał żyć… musiał przeżyć… dla Joan, musiał wyrwać ją z łap tych pieprzonych szlachetków… „Co za pieprzony syf…”
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 15-01-2011, 23:14   #22
 
Blacker's Avatar
 
Reputacja: 1 Blacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputację
Po obszukaniu ciał Jack wyruszył dalej, bowiem chociaż wynajęci przez Hegemonię zabójcy już nie stanowili zagrożenia, to jednak coś musiało ich zabić. Jeśli zaś dobrze uzbrojona i przeszkolona grupa dała się wybić do nogi to równie dobrze podobny los mógł spotkać ruch oporu, zwłaszcza że odległa kanonada wciąż trwała. Ruszył więc dalej kierując się słuchem, gdy w pewnym momencie wszystko umilkło zwiastując koniec... no właśnie, kogo? Bestii które rozszarpały meksów czy może tych, którym zamierzał pomóc? Niezależnie od wyniku prawdopodobnie nie miał już tam czego szukać, ale przynajmniej chciał przekonać się jaki był rezultat na własne oczy. Znacznie trudniej było poruszać się po nieznanym terenie nie słysząc odgłosów walki, zwłaszcza że w zaścielającej NJ mgle łatwo było zgubić drogę. Zaczął się już wahać czy jednak nie zrezygnować z poszukiwań i nie zawrócić, zwłaszcza że wałęsanie się samotnie po tej okolicy było wyjątkowo niebezpieczne gdy w pobliskim markecie rozległy się strzały. Może i miał świadomość jak kończą ciekawscy, ale równie dobrze mogły to być jakieś niedobitki ruchu oporu, ścigani przez mutantów. Wejście od frontu gdzie trwała strzelanina najpewniej skończyłoby się bezsensowną śmiercią, dlatego ruszył ku tylnemu wejściu. Co prawda kosztowało go to więcej czasu, ale jednak jego bezpieczeństwo było w tym wypadku ważniejsze - zdawał sobie sprawę, że jeśli zginie to nie pozostanie nikt, kto mógłby kontynuować Misję. Teoretycznie był jeszcze jego przyjaciel, ale sądząc po tym że jak dotąd podrzucał mu informacje zamiast działać samemu to nie posiadał on siły wystarczającej by prowadzić wojnę w imię Zadania. W sumie to dzięki temu uzupełniali się tak dobrze, bowiem Jack stał się pośrednio jego zbrojnym ramieniem.

Gdy już dostał się do środka zauważył cztery osoby atakowane przez dwa roboty molocha. Co prawda wcześniej nie miał kontaktu z maszynami, jednak na pierwszy rzut oka cztery uzbrojone osoby powinny sobie z nimi dać radę. Niestety, najpewniej nikt z tej czwórki nie miał za sobą żadnej prawdziwej walki i nie był w stanie przeprowadzić jakiejś zorganizowanej obrony, zamiast tego polegając na chaotycznym strzelaniu w co popadnie. Jack już miał zamiar im pomóc gdy jego słynny szósty zmysł zaalarmował go o zbliżającym się niebezpieczeństwie, znacznie poważniejszym niż pająkopodobne roboty. Jack obrócił się i stanął oko w oko z mutantem

Jeden rzut oka na muskularną sylwetkę i zakrwawione szpony pozwolił mu zorientować się, że znalazł zabójcę meksów. Czy może raczej, że sam został przez niego znaleziony

W tej sytuacji nie było czasu na myślenie, musiały zadziałać instynkty. Mutant zamarł na sekundę, być może zdziwiony zachowaniem Piątki, co pozwoliło mu na swobodne działanie. Cała seria wypracowanych przez lata odruchów wykonała się praktycznie sama. Płynnym ruchem odgarnął połę płaszcza, chwycił w dłoń armatę i podniósł ją kierując w stronę przeciwnika. Nie chcąc kończyć ze skruszonym nadgarstkiem wzmocnił chwyt drugą dłonią i oddał strzał, po czym nie czekając na jego efekt rzucił się w bok, padając na ziemię. Miał świadomość że nawet jeśli zdołał jednym strzałem zabić to bydle to siłą rozpędu może ono na niego wpaść i chlasnąć go szponami w ostatnim odruchu. Okazało się, że jego decyzja była słuszna, gdyż mutant nie dość, że był cholernie szybki to na dodatek był w stanie wydłużyć swoją łapę. Gdyby nie unik to właśnie w tym momencie byłby już martwy lub niezdolny do dalszej walki.

Kula wystrzelona przez niego chwilę wcześniej oderwała mutantowi jedną z łap. W normalnych warunkach przeciwnik po otrzymaniu takiej rany był już martwy, bowiem gwałtowny krwotok i paraliżujący ból uniemożliwiały prowadzenie dalszej walki. W ogóle pojedyncze trafienie z armaty kończyło zabawę, bowiem nawet jeśli kamizelka kuloodporna uratowałaby życie to w najlepszym wypadku osoba trafiona pociskiem kończyła z połamanymi żebrami. Jednak doświadczenie zgromadzone w walkach z ludźmi nie znajdowało odzwierciedlenia w walce z mutantem, ten bowiem zupełnie nie zauważył swojej rany i ruszył ponownie do ataku. Jack, który był tym razem w gorszej pozycji gdyż nie zdążył się podnieść z klęczek oddał kolejne dwa strzały i ponownie rzucił się w bok, pragnąc choć na tą jedną, złudną chwilę oddalić się z zasięgu łap mutanta. Niestety, choć pierwsza kula wyrwała mutkowi solidny kawał mięcha z boku to nie uniemożliwiła mu ataku. Jack poczuł jak szpony potwora zagłębiają się w jego ramię i w tym momencie ściągnął spust po raz drugi. Tym razem mutant był wystarczająco blisko by strzał był pewny, kula z armaty trafiła w głowę mutanta zmieniając jej prawą połowę w krwawą miazgę.

Nie dał się ponieść emocjom, doskonale zdawał sobie sprawę że w tym wypadku panika bywa zgubna. Niejednokrotnie już bywał ranny więc można było powiedzieć, że częściowo do tego przywyknął i opracował swoisty schemat postępowania. Krwotok nie był na tyle obfity, by świadczyć o przerwanej tętnicy, a jednocześnie wystarczający by móc wypłukać większość syfu, który mógł mieć mutek na szponach. Był w stanie poruszać ręką, więc nerwy również nie były uszkodzone, przynajmniej w zbyt dużym stopniu. Co prawda strzelanie z armaty byłoby głupotą, jednak z meduzą powinien sobie dać radę. Zatem prawdopodobnie będzie żył, jeśli tylko opatrzy swoje rany. To jednak musiał zostawić na później, teraz powinien pomóc tamtej czwórce

Wstał na nogi i zobaczył, że mechaniczne pająki nie próżnowały - ta, którą wcześniej widział panikującą była atakowana przez jednego z nich, drugi zbliżał się do pozostałej trójki. Widział, że pomoc tej zaatakowanej przez pająka nie ma sensu, jej rany były zbyt poważne by mógł jej pomóc podniósł rewolwer i wycelował. Tym razem nie śpieszył się tak bardzo jak w przypadku mutanta, zwłaszcza że ranna ręka utrudniała strzelanie. Starannie wycelował i dopiero wtedy oddał strzał, kładąc jednego robota na miejscu. Paniczny atak tamtej trójki najwyraźniej również przyniósł rezultat, gdyż drugi pająk także został zniszczony.

Ich wygląd świadczył, że najpewniej nie przynależeli do ruchu oporu, a próby uniknięcia odpowiedzi na jego pytania tylko utwierdziły go w pierwotnej ocenie. Niezależnie kim byli - szabrownikami, złodziejami czy ukrywającymi się mordercami, nikt na ziemi niczyjej nie przebywał od tak sobie. Świadczyć mogło o tym, jak skutecznie zdołał go zagadać jeden z nich jednocześnie dobywając broni. Musiał uzyskać odpowiedź i to szybko, gdyż nawet jeśli siepacze zostali wcześniej załatwieni przez mutantów, nie oznaczało to że ruch oporu jest bezpieczny. Jednak faktycznie w tym stanie na niewiele im się zda... a strzelanina, jeśli nawet skończyłaby się dla niego zwycięsko, na co były szanse, to i tak prawdopodobnie ubytek krwi doprowadziłby go do śmierci. Rozmowę jednak musieli odłożyć na później, to miejsce nie było bezpieczne, a kobieta zgodziła się pomóc mu z opatrywaniem rany. Gdy się zbliżyła Jack ranną ręką nieco nieporadnie sięgnął do kieszeni płaszcza i wygrzebał znaleziony przy jednym z trupów bandaż

- Dziękuję - powiedział gdy tylko skończyła

Ten sam mężczyzna który wcześniej zaprezentował sprytną sztuczkę z dobywaniem broni teraz zaprosił go do samochodu, udowadniając po raz kolejny że nie pochodzi stąd. Piątka nie wiedział, co knują ale jeśli faktycznie zamierzali go sprzątnąć to mieli okazję to zrobić wcześniej. Ruchowi oporu na niewiele by się zdał mając ranną rękę, zwłaszcza że walka się zakończyła. Niezależnie od tego w co grają tamci wydostanie się poza Ziemię Niczyją samochodem faktycznie może być łatwiejsze, a na pewno będzie szybsze. Później zapewne ich drogi się rozejdą, raz na dobre. Przeładował jeszcze obydwa rewolwery, łuski z armaty chowając pieczołowicie do kieszeni po czym wsiadł do samochodu
 
__________________
Make a man a fire, you keep him warm for a day. Set a man on fire, you keep him warm for the rest of his life.
—Terry Pratchett
Blacker jest offline  
Stary 16-01-2011, 12:24   #23
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
"- Ameryka nigdy Wam tego nie zapomni!
- Mhm.
Miałem własne zdanie co do pamięci Ameryki. Zawsze je miałem a ostatnio utwierdziłem się w nim. Do tego irytowała mnie maniera mówienia do mnie w liczbie mnogiej, kojarzyła mi się z ruskimi. Nie to, żebym ich nie lubił. Paru moich przyjaciół należało do potomków Ruryka. No dobra jeden. Jedna. Prawie jestem pewny, że uważa mnie za przyjaciela. W końcu jeszcze tutaj siedzę. Nieprawdaż Valentino?
- Zdradzi mi pan tak z czystej ciekawości jakim cudem wyrwał się pan z trzeciego?
I nie zarobił kulki. Tak powinno brzmieć to pytanie. Pytanie na które nie miałem zamiaru odpowiadać. Zamiast tego wstałem i podszedłem do okna.
Piękny widok. NJ się odbudowywało i rozrastało. Nie dawno uruchomili parę dźwigów i zaprzęgli do pracy speców. Tfu! Inżynierów. Jeszcze trochę i znowu będziemy mogli zamieszkać w betonowych, identycznych pudełkach. Pełna, cholerna cywilizacja. Szkoda, że wystarczyło oddalić się od którejś dzielnicy dwieście metrów by coś próbowało Ciebie zabić. Wróciłem myślami do tu i teraz, zaszczycając szpicla odpowiedzią.
- Drogi panie u nas w Federacji Appalachów niezwykle ceni się zdolność do dochowywania tajemnic. Niestety nie mogę tego zdradzić
- Tak samo nie zdradzi pan pewnie szczegółów kontraktów dla SSA i Hegemoni?
Zapomniał o FA, znając ich wywiad celowo by mnie podpuścić.
- A były takie?
Szpicel się zaśmiał, bardzo naturalnie. Dobry był skurwiel.
- Ciekawe jest to, że pana życie zaczyna się siedem lat temu. Od kontraktu dla Trzeciego.
- Dla Was to lepiej.
Znowu śmiech.
- I tak i nie.
Wzruszyłem ramionami.
- Grunt, że zawsze wykonuje zlecenie, prawda?
- Prawda panie Morgan. Prawda..."

***

"Byli tu. Słyszałem. Czterech ludzi. Jeden leżał i ciężko oddychał, worek łajna. Trzech nadchodziło od strony bitwy. Szkoda, że ostatniego Iona musiałem posłać do tych w samochodzie. Zresztą wcześniej się nie spisały. Jak to mówi stare przysłowie: umiesz liczyć, liczy na siebie."




Buntownicy

Cel, czy jak go nazywał JT, Doktorek nie był żołnierzem. Nie był nawet łowcą czy szczurem. Nie potrafił zwiewać, szczególnie gdy gonili go profesjonaliście a za takich się uważaliście. We trójkę podjęliście trop. Polowanie czas zacząć. Dwóch weteranów trzeciego zwiadowczego i ostatni z czerwonych. Mieliście zamiar skończyć to wszystko, zrobić coś by śmierć Waszych towarzyszy nie poszła na marne. A przynajmniej by zaspokoić swoje pragnienie sprawiedliwości. A może zemsty? Często granica między tymi dwoma pojęciami była bardzo płynna.
Szybko go dorwaliście, znacznie szybciej niż się spodziewaliście. Tak jak JT sądził półleżał oparty o ścianę. Trzymał się za serce i ciężko dyszał. Z kącika ust płynął mu strumyczek krwi. Gdy Was zobaczył najpierw próbował się odsunąć ale musiało to sprawić dla niego jeszcze większy ból. Syknął, zaklął i spojrzał na Was.
- Udało się skurwiele. Już po Was. Po Waszym cholernym ruchu.
Ledwo słyszeliście co mówi. Zresztą po chwili usłyszeliście coś co bardziej Was zajęło. Pierwszy odwrócił się Mike ale nim zdążył dał sygnał i JT to usłyszał. Kroki, ciężkie, wolne ale regularne. Po chwili zauważyliście sylwetkę. Wielką. Nieludzką. Z wielgachnym karabinem w ręce. Przez mgłę ciężko było rozpoznać kto to dokładnie. A i termowizja nie pomagała, od celu nie biło ciepło tak jak wcześniej od marines. Ale to na pewno nie był pancerz taktyczny. Obaj weterani z Posterunku zdali sobie sprawę co przypominają im kontury. Pancerz wspomagany Molocha. Obu też cisnęło się na usta jedno pięcioliterowe słowo dobrze podsumowujące całą sytuacje.

Uciekinierzy

Nie pozabijaliście się o dziwo, było to jakiś sukces. Co ważniejsze sukces zwiększał szansę dożycia końca dnia. Ale czy jakoś mocno? To się okaże.
Jechaliście w milczeniu, chociaż każdy milczał z innego powodu.
Wasz nowy towarzysz był raczej zbyt zajęty swoją raną, pazury mutanta co prawda nie naruszyły kości ani tętnicy ale rana była paskudna. Naprawdę paskudna, tu było potrzebne szycie w szpitalnych warunkach inaczej mogło dojść do zakażenia i amputacji. Lub śmierci. Bardzo powolnej. Bardzo bolesnej.

Charli była zaś zajęta "podziwianiem" krajobrazu.


Do komory kriogenicznej zdecydowanie nie pakowaliby jej bez powodu ale nawet w najgorszych wyobrażeniach nie myślała, że zastanie taki świat. Jeszcze nie dawno, wydaje się wczoraj jeździła tymi ulicami. Jadła w restauracjach i chodziła do klubów. Miała swoje ulubione miejsca, tylko, że nawet wysilając swoją wyobraźnie nie mogła stworzyć tamtego obrazu z ruin.

DeLucca zaś miał problemy innej natury, mniej metafizycznej. Bardziej ołowianej. Lub betonowej. Zadawał sobie pytanie czy po śmierci Alice jest jeszcze dla niego miejsce w Vegas. I czy jest gdziekolwiek na świecie. Jej ojczulek mu nie popuści. Zatem samo nasuwało się inne pytanie. Jeżeli nie w Vegas to gdzie indziej ma silne karty?

Derek z natury nie był gadatliwy, chyba, że musiał. Do tego był skupiony na prowadzeniu. Mgła była dziś wyjątkowo gęsta a droga, krótko mówiąc do dupy. Pełna dziur na których można zgubić zawieszenie i gruzu gotowego rozwalić oponę.

I właśnie to się stało. Na coś najechał rozwalając przednie opony, a potem tylne. Jeszcze chwilę się toczyliście, mafiozo próbował zapanować nad kółkiem. Nie miał szans. Zarzuciło Waszym samochodem w bok. James z przerażeniem obserwował zbliżającą się ścianę. W sumie jak patrzeć na to z boku to właśnie ta ściana uratowała Was przed dachowaniem i niechybną śmiercią DeLucci. Tylko, że w chwili wypadku jakoś nie myślał o tym w ten sposób. Wyrżnęliście.

Piątka

Coś Ciebie tknęło i obserwując jak kobieta w płaszczu zapina pasy sam również to uczyniłeś. W sumie ten drobny ruch uratował Ci życie. Szarpnęło, zarzuciło na boki, ramię zabolało żywym ogniem ale nic więcej w sumie się nie stało. Byłeś wstanie obserwować całą sytuacje. Widziałeś jak kierowca leży w swoim fotelu, nieprzytomny. A może martwy? Widziałeś jak do samochodu przyskakują żołnierze, po mundurach i insygniach poznałeś marines. Kątem oka złowiłeś gdzieś w ruinach błysk lunety.

Charli

Najpierw budzi Ciebie garstka typów przypominających kloszardów z mężczyzną o aparycji akwizytora na czele, potem napadają na Was pająki-roboty a na koniec wpadacie w poślizg i prawie macie dachowanie. Dobrze, że zapięłaś pasy. Mimo to głowa bolała od uderzenia w szybę boczną, ta rozbiła się w drobny mak. Byłaś oszołomiona. Czułaś ból w ramieniu po tym jak DeLucca w nie uderzył, jako jedyny nie zapiął pasów. Miał paskudne rozcięcie na głowie ale o dziwo żył. Musiał być w czepku urodzony.
Do samochodu dopadła kolejna grupka obdartusów, którzy postanowili udawać chyba żołnierzy. Różne fragmenty umundurowania od różnych mundurów. Niby ten sam kamuflaż ale tyle razy widziałeś wojskowych, że nawet oszołomiona zauważyłaś, że wzory są inne. Do tego karabiny różnych typów. Jakieś wersje kałasznikowa i emek do tego parę nie znanych Ci karabinów.

James

Przed uruchomieniem silnika należy zapiąć pasy. Przed wojną uczyli tego wszystkich kursantów. Ty na żaden kurs nie chodziłeś a zapinanie pasów uważałeś za przesąd. I przyszło Ci za ten pogląd płacić. W sumie to nie wiesz jakim cudem przeżyłeś ten wypadek. Szczęście. Nawet przytomności nie straciłeś. Za to oberwałeś. Lewa ręka rwała w łokciu a z rozciętej głowy ciekła krew. Miałeś problem z zogniskowaniem wzroku. Ktoś podbiegł do samochodu. Mundury, karabiny. I głos dochodzący jak przez watę.

Do Waszego samochodu podbiegli żołnierze. Sześciu, kolejni ubezpieczali kolegów z bezpiecznej odległości. Jeden z tych przy samochodzie wydzierał się.
- Wychodzić z samochodu! Łapy w górze! Wyłazić śmiecie! Łapy z dala od broni!
Nie machali chaotycznie lufami, czterech wzięło Was na cel, każdy innego. Byli uważni, obserwowali Wasze ruchy. Dwóch puściło karabiny, które zawisły na pasach i zaczęło Was wyciągać z samochodu. Najpierw poszedł Piątka. Nim zdążył się zorientować silne ręce wyciągnęło go z samochodu i rozpłaszczyło na masce. Ramię zabolało jakby miał odpaść.
- Ale armata...
- Nie pierdziel Johnosn, zapieraj klamki i na muszkę.
Nim rewolwery upadły na ziemię żołnierze zaczęli wyciągać Charli. Zrezygnowana doktor (a może po prostu przewidująca?) nie stawiała oporu toteż obeszło się bez zbyt wielu szarpnięć. Na wykręconych nadgarstkach zamknęły się zimne obręcze kajdanek. Ktoś wywlekł Dereka, dwóch innych lufami pogoniło gramolącego się Jamesa. I na nadgarstkach DeLucci zapięły się kajdanki.
O dziwo, jeżeli się nie stawialiście się lub zbyt nie ociągaliście nie byliście zbyt brutalnie traktowani. Wiadomo to było aresztowanie a nie piknik ale James i Piątka byli świadkami dużo brutalniejszych zatrzymań. Gdzie na przykład zamiast kajdanek przestrzeliwano kolana i łokcie. Nawet żołnierz obszukujący Newsom nie robił tego nachalnie, po prostu profesjonalnie. Tak, profesjonalizm to dobre słowo na określenie ich działań.
Z ruin wyszedł następny żołnierz, wyróżniał się. Węższy w barach ale nie chuderlak, bez broni długiej i części osprzętu.
- Jesteście aresztowani za działalność wywrotową. Macie prawo do adwokata. Macie prawo milczeć. Wszystko co powiecie może zostać wykorzystane przeciw Wam. Zabierać ich.
Na jego znak zostaliście poprowadzeni do półciężarówki. Ze względu na ranę Piątka nie został spięty kajdankami, marines pozbawili go tylko broni i płaszcza. Z rozmów między żołnierzami wywnioskowaliście, że Derek żyje i gdzieś go zabierają. No pięknie. Pośpieszani lufami wsiedliście do samochodu.

Obserwator

Bob Denton

Czy rana bolała? Jak sam skurwysyn! Pieprzony mutek rozorał Ci policzek aż do zębów i pozbawił części nosa! Ty co prawda pozbawiłeś go części głowy ale jakoś mocno nie poprawiało Ci to humoru.
Zostawiłeś dziwnego trupa z dziwnymi klamkami. Szef na pewno sprezentuje Ci nowe, normalne, solidne. I zafunduje lekarza. Kurwa, jak boli!
Schody były niemiłosiernie długie, ściskając w ręku glocka schodziłeś. Czemu ten mutas nie mógł być trochę wolniejszy? Chociaż minimalnie. Jak boli!

W końcu zszedłeś, mgła dziś była wyjątkowo gęsta. Ścieżkę znałeś, NJ to Twoje miasto. Jako gówniarz wraz z podobnymi sobie wymykałeś się do Strefy Niczyjej by pokazać jaki jesteś odważny. Jako młodzieniec patrolowałeś ją. A teraz... Teraz robisz to co robisz i w sumie jesteś z tego zadowolony.
Szybko i w miarę cicho szedłeś na miejsce spotkania. Niestety, to nie był koniec niespodzianek. Dostrzegłeś ich dopiero wtedy co oni Ciebie.
Dwóch marines stało nad dwoma trupami mutków. Całkiem blisko Ciebie. Pieprzona mgła. Jeden z żołnierzy klęczał z wyciągniętym nożem nad mutasem i mu się przyglądał. Drugi mutek miał prawie oderżniętą głowę. Chociaż najbardziej interesował Ciebie partner nożownika. Jego emka była wycelowana prosto w Twoją głowę.
- No proszę. Kogo my tu mamy. Chyba będziesz musiał kolego zabrać się z nami.

Więzienie

dr Charli Newsom i Jack "Piątka" W.

Zamknęli Was w celi. W sumie nie najgorszej jak dla Piątki, chociaż w porównaniu do Australijskich więzień znanych Charli (ze zdjęć oczywiście) było okropne. Mały pokój. Pod każdą ścianą dwa składane na bok łóżka, jedno nad drugim i małe zakratowane okienko pod którym stał malutki stolik z taboretem. Celę od korytarza dzieliły solidne, drewniane, okute drzwi z małym okienkiem z zasuwą u góry.
Na jednej z prycz, górnej, leżał Derek. Już przytomny ale wybitnie nie w humorze. Milczał z zaciętą miną.
W sumie nie było tak źle gdyby nie rana Piątki. Mimo fachowo założonego opatrunku wymagała szycia. No i pozostało pytanie: gdzie jest Delucca?

James DeLucca

Zdecydowanie wolałbyś być gdzie indziej. Siedziałeś na metalowym krześle z zatrzaskami na ręce, głowę i nogi. To, że zatrzaski nie były w użyciu w tej chwili nie oznaczało, że nie będą w użyciu zaraz.
Pomieszczenie było duże ale zaciemnione. Silne światło padało na krzesło, stojące trochę przed nim również metalowe biurko i kolejne, już znacznie wygodniejsze, krzesło. Ledwo widziałeś ściany oślepiany przez światło, wydawało Ci się, że stoją tam ludzie. No pięknie. Mogłeś się założyć, że kamienna podłoga jest wyposażona w rowki do odprowadzania krwi.
Zostawili Ciebie tu na dłuższą chwilę. Jak długą? Ciężko było ocenić. Nie wstawałeś, wszelkie próby wiązały się z reakcją jednego z stojących pod ścianą. Póki co uprzejmą, póki co... Gdy podchodzili widziałeś gumowe pałki.
W końcu drzwi do pokoju przesłuchań się otworzyły. Stanął w nich niski mężczyzna, widziałeś oświetlaną z korytarza niska sylwetkę. Nim drzwi się zamknęły zobaczyłeś, że mężczyzna kuśtyka na lewą nogę.
- Pan James DeLucca... Sam człowiek Karuzela czy jak mawiają dowcipniejsi Łowca Mrożonek, zaszczycił nas swoją obecnością!
Mężczyzna wszedł w krąg światła. Ubrany jakoś tak... normalnie. Przedwojenna kurtka z szarego materiału, jeansy, skórzane buty produkcji powojennej. Raczej nie podróżne, za krótkie. Przypomniało Ci się co mówił kiedyś jeden, Twój znajomy. Broń i buty dużo mówią o osobie. Łatwo zmienić kurtkę czy bluzę jednak ludzie niechętnie pozbywają się butów i broni.
Przeciętność wyglądu mężczyzny kończyła się na ubiorze. Był niski, łysiejący i to dość nie równo, nie jak osoba się starzejąca. Nic dziwnego w dzisiejszych czasach. Do tego wyłupiaste oczy i brzydka twarz. Najzwyczajniej w świecie brzydka. Palce jednej ręki miał zbyt krótkie. Oceniałeś go na jakąś trzydziestkę. Pierwsze pokolenie powojenne.

Bob Denton

Wyszedłeś z pokoju kapitana Gilta. W sumie miałeś teraz dwa wyjścia. Zrobić to co chciało FBI albo... Nie, nie było żadnego "albo". No ale przynajmniej ich lekarz się Tobą zajął. Szwy przyozdobiły Twoją facjatę a brak lewego płatka nosa zasłaniał opatrunek. Czułeś się dziwnie lekko i wesoły. Mimo całej sytuacji. Leki przeciwbólowe jeszcze trzymały. W sumie do jutra rana byłeś wolny. Mogłeś odwiedzić drugiego ochotnika do tej misji, ponoć prawdziwego ochotnika, zapijającego się teraz w barze lub mogłeś zrobić... W zasadzie wszystko po za wyjazdem z NJ.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 20-01-2011, 16:39   #24
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Ewidentnie Jamesa szczęście opuściło. W przeciągu dwóch kwadransów wszystko co się mogło zjebać to się zjebało. Stracił sprzęt, stracił ludzi, stracił spokój w Vegas, a nade wszystko stracił to po co się tutaj przywlókł. Stracił towar… Na ręce zostały mu same plichty i nie mógł już dobrać nowych kart. Było po prostu cudownie. Bajka. Grał tym czym dysponował.

Nie nacieszyli się zbyt długo spokojem. Przejechali ledwie parę przecznic i nagle dup… łup i pozamiatane. DeLucca nie zapinał pasów… w czasach kiedy wypadki samochodowe zdarzały się rzadziej niż choroba popromienna nikt o to chyba nie dbał. Jakby to wyglądało gdyby taki koleś jak on zapinał pasy? Śmieje się kolesiowi do lufy albo rozwala komuś łeb a tu nagle wsiada do bryki i zaczyna cenić sobie bezpieczeństwo. A nóż będziemy mieli wypadek… paranoikiem nie był. A może w czasach kiedy samochody na skutek beznadziejnego paliwa, beznadziejnego stanu i beznadziejnego serwisu częściej wybuchały niż granaty wolał nie stać się kolejnym frajerem który spłonął żywcem w swojej furze. Lepiej było skręcić kark wylatując przed przednią szybę… no chyba, że było się w Detroit. Ale to już inna historia.

Jego mózg jakby na sztucznym podtrzymaniu zdążył wycharczeć do Charlie nim zaczęli ich wyłuskiwać z samochodu – Jak wygadasz się kim jesteś to masz bardziej przejebane niż ci się wydaje. Nic tam nie znaleźliśmy. Wycharczał na tyle głośno nawet Derek musiał usłyszeć.

Nawet gdyby nie był poobijany i półprzytomny chyba by nie skomentował „wywrotowego ryja” jednego ze skuwających go żołnierzy. Z nimi nie było sensu podejmować jakąkolwiek gadkę nawet gdyby był w stanie. Jednak jego obecny stan był daleki od ideału. Nieźle się poobijał w czasie przymusowego hamowania… Doszedł do siebie w jakiejś norze. Wcześniej oczywista próbował się połapać gdzie go wloką ale z raczej marnym skutkiem. Jedyne co mógł zrobić to szukać jakichś wskazówek…

Opatrzyli mu rany. Dobry znak… na początek będziemy udawać humanitarnych. Spoko. Próby zagadania żołnierzy były zbywane milczeniem. Pozostawało mu tylko siedzieć na dupie i czekać… i się zastanawiać co teraz. „Działalność wywrotowa” niby gówno warta śpiewka to jednak rewolwerowiec rozpytujący o ruch oporu, który z nim podróżował to było coś co mogło ją uwiarygodnić. O ile rzecz jasna ktokolwiek potrzebował cokolwiek uwiarygodniać. Pan Ktoś się wreszcie zjawił. Pan Ktoś go znał. Pan Ktoś wydawał się dobrze poinformowany… a Pan Nic-Kurwa-Nie-Mam-Na-Ręce DeLucca wydawał się zupełnie niewzruszony tym faktem. Tak jakby odbywał pogawędkę przy Burbonie z jakimś bussinesman’em.

- Cóż, śmiertelnym grzechem byłby odrzucić takie zaproszenie. Zwrócił się do nieznajomego. – W czym mogę pomóc… Panie… chyba wyleciała mi z głowy pana godność…

Mężczyzna uśmiechnął się jakby zadowolony z przebiegu rozmowy. - Nazywam się Gary Sanders. Czym pan może mi pomóc? Och, niczym wielkim... Machnął ręką. - Tylko rozmową. Miłą rozmową na przykład o tym co pan robi w naszym pięknym mieście?

Gary Sanders, Gary Sanders co to za palant. To nazwisko nic DeLucce nie mówiło. Bardzo nie lubił wiedzieć mnie. - Najwyraźniej wpadam na każdym kroku na kłopoty. Miasto wydaje sie mniej piękne i mniej bezpiecznie niż słyszałem, że w istocie jest. Wybuchy, strzelaniny, maszynki Molocha... i mało wysublimowany sposób zatrzymania. To tak w telegraficznym skrócie co tutaj robię... a w jeszcze większym to chyba próbuję przeżyć.

Rysy Sandersa momentalnie się ściągneły.
- Nie pierdziel DeLucca! Co tu robili Twoi ludzie? Co TY z nimi tu robiłeś?

- Nic nieprzyzwoitego panie Sanders. Nic nielegalnego... i w końcu nic wyrotowego. Odpowiedział spokojnie DeLucca, chociaż podniesiony głos nic a nic nie pomagał mu na ból głowy. - Wiesz czym się zajmuję... ja szukam tych co nie mają problemów ze snem. Chwilę milczał, a jego twarz przyozdobił paskudny grymas. Po czym zaczął dławić go kaszel... ewidentnie tutejszy klimat mu nie służył. - Czy nie nadwyrężę pańskiej gościnności prosząc o szklankę wody... lub lepiej czegoś mocniejszego?

Sanders machnął ręką, spod ściany podszedł jeden z ludzi trzymając dwie butelki wody. Postawił je na biurku. Gary kolejnym gestem pozwolił Ci się napić.
- Tak DeLucca, wiem czym się zajmujesz. I są dwie opcje. Pójdziesz na współprace i podasz mi nazwiska swoich agentów u nas albo... Ja nazwiska i tak dostanę.

Robiło się coraz zabawniej. James czuł się wybornie, jak w jakimś teatrze na sztuce... na jakimś cholernym dramacie. Tylko on i jacyś paranoicy... Agenci... Kurwa mać ja pierdolę co go ten w dupę rąbany NY obchodzi z jego problemami. - Ale panie Sanders ja nazywam się DeLucca, James DeLucca... nie Bond. Co ja mam do waszych ludzi?

Sanders wbił w Ciebie swój wzrok, mniej wytrwały gracz zaraz by go spuścił.
- Nie pogrywaj sobie ze mną. I nie trać mego czasu. Nie wmówisz mi, że szukasz tu mrożonek bo tych zwyczajnie nie ma. Od dawna.
Oparł się o oparcie krzesła, wzrok mu złagodniał podobnie jak głos.
- James, to i tak tylko przekupne szczury. Podaj mi nazwiska swojej “siatki” i nawiążmy współprace. Musisz zdawać sobie sprawę, że Vegas nie da rady samo, bez wsparcia.

- Istotnie. Vegas wyczerpało już formułę do istnienia w takiej postaci w jakiej to obserwowaliśmy po wojnie. James zadumał się nad tym o czym teraz rozmawiali. Political Fiction nie było może jego ulubionym gatunkiem ale zawsze to lepsze do łomotu gumową pałką. – I wbrew pozorom ma spory kapitał jaki mogłoby wnieść w Nowe Stany. Gdyby ktoś rozsądny z tych państwowców chciał wysłuchać kogoś rozsądnego z miasta neonów.

Gary uśmiechnął się. Delikatnie, mimowolnie. Trafiłeś!
- Załóżmy, że tacy ludzie spotykają się. Siadają. Rozmawiają. Co by powiedział ten rozsądny mieszkaniec miasta neonów?

- Hmmm, nie mam pewności. Przez twarz Jamesa przebiegł kurtuazyjny uśmiech. – Wydaje mi się, że mógłby wspomnieć o ludziach mających dość poukładane w głowie. Na tyle, że związki z Hegemonią uznają za zabawę z odbezpieczonym granatem a wykorzystywanie setek kilometrów kwadratowych laboratoriów do produkcji narkotyków za krótkowzroczne… i na dłuższą metę nierentowne. Ten rozsądny człowiek mógłby powiedzieć, że sprawa jest na tyle delikatna że wszystkie gwałtowne ruchy mogłyby bardzo zaszkodzić tym wizjonerom. Będącym póki co w mniejszości.

Lekki grymas, zmrużenie oczu. Coś chyba Garemu nie pasowało do jego wizji.

- Rozumiem, jednak to w gestii tej mniejszości byłoby wykazanie, że opłaca się z nimi nawiązać współpracę. I że mają czyste intencje.

Co to za bajeczka kiedy wszystko jest idealne? Ewidentnie jest to bajeczka przeznaczona dla małych dzieci. James DeLucca nie opowiadał bajeczek dla małych dzieci… on w ogóle z bachorami nie gadał. Obracał się w świecie dużych chłopców, dużych interesów i częstych zgonów. – Co nagle to po diable. Nikt nie ma złudzeń, że ci którzy nie chcą iść z duchem czasu zostają… zapomniani i pominięci na kartach historii. Ale jak to w bussinesie bywa muszą być dwie strony zainteresowane... gdyż bez tego nie ma co siadać do stołu.

- Dokładnie James. Dokładnie. A Ty z uporem odmawiasz podania nam chociażby danych swoich szpiegów u nas. Mówisz coś tylko o dalekich interesach. Bardzo dalekich... I tak robimy dla Ciebie wyjątek. Zwykle nie rozmawiamy w ten sposób z szpiegami. Szczególnie z takimi szpiegami.

- Gary, ty chyba za grosz nie masz wiary w ludzi. Cóż, masz prawo… taki zawód... takie miasto. Nawet to jest przydatne. James wzruszył ramionami, jakby mówił o czymś normalnym. – Ale też wiesz swoje… i jeżeli wiesz, że szukam zmarzlin to doskonale wiesz że nie raz zdarzało mi się pośredniczyć w łagodzeniu różnych sporów. Łączeniu zwaśnionych stron… lub zawieraniu nowych porozumień. Sięgnął po szklankę wody i westchnął, bo teraz odpowiedniejszy byłby jakiś alkohol po którym włosy na klacie rosną. Jak nie z włosem to może pod. – Do chuja ciężkiego, po co miałby jechać do NY koleś, którego facjatę zna połowa Vegas. Kontaktować się z kretami?

- No własnie James. Po co się fatygowałeś do NJ? Tu nie chodziło o zwykły kontakt, prawda? A naprawienie jakiegoś problemu. Jakiego? Może się okazać, że mamy wspólnych wrogów. A znasz pewnie przysłowie o wspólnych wrogach?

James DeLucca był w dość nieprzyjemnym miejscu konwersacji. Z jednej strony bardzo gładko uniknął tematu, który chciał przemilczeć… z drugiej strony był niebezpiecznie blisko tematu, który powinien unikać za wszelką cenę. Jednocześnie oddalał się od tematu, który mógł go na równi wyciągnąć z kłopotu jak w niego wpakować. Musiał powiedzieć na tyle dużo aby zainteresować i na tyle mało żeby nie sprawić wrażenie, że warto wyciągnąć wiedzę z niego na siłę. Musiał sprawić wrażenie na tyle ważnego, że jest w stanie reprezentować tego kogo sugeruje, że reprezentuje... jednocześnie na tyle mało znaczący aby uchodzić za posłańca. Zaczęła się gra w klasy na polu minowym…

- Myślę, że na rozmowę o wspólnych wrogach będzie odpowiednia na etapie wykazywania dobrej woli jak już zdecydujemy czy chcemy rozmawiać. Powiedział bardzo spokojnie. – Tak, aby zdarzenia jakie miały miejsca w Springfild się nie powtarzały… a teraz mam nadzieję na gest dobrej woli z pańskiej strony. Bardzo nie chciałbym zdechnąć na biegunkę w waszym mieście dlatego prosiłbym o jakiś napój bardziej odpowiedni dla mężczyzn niż woda.
 
baltazar jest offline  
Stary 20-01-2011, 16:43   #25
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Tak, to była zupełnie inna rozmowa. W ułamku sekundy mogła się zmienić i ta zgrabna flaszka mogła zostać rozbita o łeb mafioza ale w tej chwili mógł się delektować trunkiem. Alkohol nieprzyjemnie szczypał poranione usta, odnajdywał najmniejsze ranki i miejsca się w nich zagościł. Otrzeźwiał go jednak. Wyostrzał zmysły i rozjaśniał umysł. Werble wybijały miarowo rytm… coraz szybciej… gdyby tylko James wiedział co zwiastują szafot czy podium. - Lód to obraza dla takiego trunku. Unikając wody nie będę przecież jej tutaj dodawał. Pozwolił sobie na kąśliwą uwagę. – Ale do rzeczy Panie Sanders. Ja to widziałbym tak. Pan się zastanowi kto i kiedy rzecz jasna nie wcześniej jak za trzy tygodnie. Muszę mieć czas na powrót i zdanie relacji osobiście panu Forbeckowi. Dał mu chwilę na przetrawienie tego co usłyszał. Uważnie wpatrując się w jego twarz. – Wspólnie, natomiast zastanowimy się nad miejscem spotkania dla reprezentantów i składem siłą delegacji tak by żadna ze stron nie czuła dyskomfortu.

- Ciągle nie powiedziałeś co tu robiłeś? Równie dobrze możemy Forbeckowi wysłać Twoje uszy jako przestrogę i zachęcenie do współpracy. Chociaż uszy źle się kojarzą... Zbyt z piratami. Może coś zaproponujesz? Głos znowu stał się twardy jak żelazo.
James zaśmiał się na słowa, które usłyszał. Nie żeby go specjalnie cieszyła utrata uszu, nosa czy nawet paznokcia jednak w tym akcie sztuki nie przewidywał nagłej załamki i zwrotu akcji. – Oczywiście, że możecie. Z całą pewnością taka odpowiedź zostanie odpowiednio odczytana… i odmowne stanowisko Nowego Jorku uszanowane. Nie mniej liczę na pana rozsądek, panie Sanders. - Co się zaś tyczy mojej obecności to cóż… jak każdy człowiek interesu nie lubię tracić czasu. Szczególnie swojego. Zaczął nakreślać sprawę. – będąc zatem w NY nie mogłem nie sprawdzić informacji w jakie wszedłem o pewnym miejscu. Znając moje zamiłowania do hibernacji może się pan domyśleć cóż to było za miejsce. Niestety tak jak pan mówił. To nie jest mekka dla takich jak ja… ale jak to się mówi, byłem zobaczyłem i z gównem na butach wróciłem.

- DeLucca. Wy tam macie same kurwy i prochy. Myślisz, że przejmiemy się stanowiskiem odmownym? To Wy od nas kupujecie broń i amunicję. To Wy musicie się starać o nasze stanowisko. Dobra... Mówisz, że szukałeś mrożonki... Gdzie? Sprawdzimy i jeżeli faktycznie tak będzie a Twoi ludzie nie zeznają nic innego to Was puścimy.

James uśmiechnął się tylko nie ripostując taniego chwytu Sandersa… Tacy jak oni mogli pierdolić o broni i innych duperelach to jednak doskonale wiedzieli, że laboratoria jakimi dysponuje Miasto Neonów równie dobrze mogą wytwarzać kokę jak i penicylinę. A ze specami od farmacji i chemii z Vegas może się próbować tylko ścigać Miami. DeLucca to wiedział, Sanders to wiedział i pół bożego świata. Komentarz był zbędny tym bardziej, że mafiozo tutaj siedział i gadał z tym palantem tak jak gadał. Opowiedział tylko o próbie zlokalizowania kliniki przy 34-tej ulicy i o tym, że po jakiejś okolicznej kanonadzie i spotkaniu z maszynkami musieli spieprzać.

***

Potem zaczęły się rozmowy o wspólnych interesach. Gdzie słowo wspólne było bardzo nad wyraz. DeLucca mógł się przydać Sandersowi dlatego postanowił to wykorzystać. Gary był potrzebny Jamesowi do tego żeby się stąd wydostać dlatego po krótkich negocjacjach doszło do porozumienia. Człowiek z Vegas nie mógłby tego określić jako dobicie korzystnego targu to jednak z tymi kartami jakie miał wyszedł zadziwiająco dobrze. Wyszedł z życiem i dużą szansą wydostania się z tego pieprzonego miasta.

Ustalił co potrzebowali bo jak się okazało spotkanie z marines oprócz siniaków kosztowało ich sporo sprzętu… i pieprzony samochód. Zaprowadzili go do reszty. Nie był zakuty w kajdanki ani nic z tych rzeczy… co więcej pozwolili mu wejść i oznajmić dobrą nowiną. Nie wszystkim bo jak się okazało rewolwerowiec już poprowadził swoje negocjacje. Zadziwiająco jak to się wszystko ułożyło w całość. Niespodziewane spotkanie w strefie niczyjej. Akcja marines i ich dalsza podróż. Widać kolejny przypadek.

- Jedziemy jutro do Detroit. Póki co zmieniamy lokal… Obwieścił im radosną nowinę. Chociaż jego mina wcale nie była taka radosna. Może to zmęczenie, może to poobijanie, a może coś innego.
 
baltazar jest offline  
Stary 21-01-2011, 22:43   #26
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Och zwierzyna leżała oparta o załom muru, ciężko dysząc. Klatka piersiowa unosiła się rytmicznie, choć w zawrotnym tempie, z kącika ust, karminowa stróżka krwi torowała sobie drogę na podbródek. Zbliżyli się do niego cicho jak duchy, podchodząc na ugiętych nogach, z karabinami przyłożonymi do twarzy, omiatając okolicę, w poszukiwaniu wyimaginowanej zasadzki.
Zasadzki nie było… pierwszy do Doktorka, podbiegł JT, zaraz potem dołączył do niego Grant z jedynym ocalałym buntownikiem. Przypadli do niego, pochylili się nad nim, tylko po to by usłyszeć nic nie warte charczenie. Osoba, która była ich celem, mimo, że umierająca, cieszyła się… Zostali wciągnięci w zasadzkę i zmasakrowani… tak to było dobre słowo.
Grant nie zamierzał się angażować w rozmowę z ściganym. Nie był tu od tego, był tu wbrew własnej woli, z powodu bandy zafajdanych szlachetków. Na samą myśl palec sam wędrował na spust karabinu.
Miarowe kroki, ciężkie miarowe kroki, zadudniły między ruinami. Pierwszy zwrócił na to uwagę Mike, klepnął JT, ułamek sekundy później Grant ujrzał między dwoma, na wpół rozszczepionymi wybuchem, lub upływem czasu, kamienicami masywny stalowy korpus. Potężne ramiona i nogi wspomagane serwomotorami, solidny pancerz na szerokim i wypukłym korpusie. To nie był nikt z nowojorskich sił specjalnych… weteran Trzeciego zwiadowczego zauważył to od razu… widywał takie monstra tylko w jednym miejscu na tej parszywej ziemi, tam gdzie otwierały się ziejące ogniem wrota piekieł – Froncie.
Obok JT złapał za bety Doktorka i zasłonił się nim. Ruszył w kierunku ruin wołając do ocalałego czerwonego: - Mike w prawo!!! Grantowi kiwnął, żeby biegł za nim. Jednak John miał inny pomysł, rzucił się w lewo przez okno, a raczej otwór, który kiedyś był oknem. Chciał osaczyć atakującą machinę i miał nadzieję, że jego młodszy kolega pojmie jego zamysł.
Huk wystrzału, John przez wyrwę w ruinach zauważył, jak pocisk sporego kalibru rozrywa dosłownie na strzępy korpus ściganego przez nich Celu. JT nie czekał tylko zniknął w załomach betonu.
Słyszał za sobą odgłosy miażdżenia betonu i szkła… wróg szedł za nim. Stary frontowiec próbował przyspieszyć, ale walające się wszędzie gruzy, popękany asfalt, resztki sprzętów i szkło, nie sprzyjały szybkiej ucieczce. Wreszcie znalazł schronienie, za solidnym kikutem ściany nośnej, gruba warstwa betonu, zbrojona w metalowe pręty, powinna być dobrą osłoną.
Złapał granatnik i przeszukał swój bandolier z nabojami do „siedemdziesiątki dziewiątki”, znalazł jeden przeciwpancerny. Przeładował granatnik i uznał, że zaczai się na przeciwnika, zakutego w szarawy pancerz. Szarawa mgła unosiła się wszędzie… widoczność była do dupy. Wreszcie kroki ustały i Grant uznał, że to chwila dla niego. Wysunął się do połowy zza osłony. Namierzył cel… solidny korpus i ramiona trzymające karabin wielgachnego kalibru wystawały z oparu mgły, niczym pieprzona fatamorgana.
Właśnie teraz stojąc na wprost wycelowanego w siebie karabinu kolesia w pancerzu, żałował, że to nie żaden omam. Przez mózg ulatywały tysiące myśli… palec powoli zwiększał nacisk na spust granatnika.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 22-01-2011, 17:58   #27
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Są takie chwile, gdy mężczyzna musi zapomnieć o swojej dumie i podporządkować się woli kogoś innego. To momenty, kiedy być może chce się on zbuntować, być asertywnym, kiedy buta mówi co innego, lecz zdrowy rozsądek podpowiada by wysłuchał rozkazu i grzecznie zrobił to co mu powiedziano. Taki czas właśnie nadszedł, a Denton doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w tej chwili odpowiedź odmowna była najmniej pożądaną przez osoby, naprzeciwko których siedział. Zresztą posiadali o wiele więcej przekonujących argumentów niż tylko poważne miny. Samo zaś zadanie polegało na odwiedzeniu z grupką innych ludzi miasta Detroit i przywiezieniu części od niejakiego Schultza, niby nie zbyt trudne, lecz oprócz tego były jeszcze tzw. misje poboczne. Poza tym w międzyczasie mieli jedynie utrzymać się przy życiu, nic trudnego.

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=aqlJl1LfDP4&feature=related[/MEDIA]

Nowy Jork był miejscem, w którym się wychował, znał tutaj masę ciekawych miejsc i osób, choć ciężko było powiedzieć by wciąż miał tu przyjaciół. Utrzymywał z paroma ludźmi dobre kontakty, ale z uwagi na charakter swojej pracy nie często miał czas by spotkać się z nimi chociażby przy piwku. Taki wybór podjął, praca dla Szefa wymagała zaangażowanie, ale lubił to co robił i to było najistotniejsze.

Samo miasto miało dużo wad, o których nie dało się zapomnieć nawet na chwilę, jednak z drugiej strony było naprawdę ważnym ośrodkiem kultury w tych nowych Stanach Zjednoczonych, przede wszystkim nie skupiano się tutaj jedynie na zarabianiu grubych pieniędzy, ale również oferowano obywatelom edukację, możliwość przyczynienia się do rozbudowy, a raczej odbudowy miasta. Kuszące, jeśli kogoś to akurat interesowało. Poza tym był jeszcze inny ważny aspekt, Nowy Jork regularnie wysyłał wojska na Front, nie odpuszczał tej walki.

Z drugiej strony Denton rozumiał jednak i powody buntowników, miasto rzeczywiście nie mogło poszczycić się opinią tak demokratycznego jak chciałby jego prezydent. Dawno już minęły czasy naiwności, kiedy ślepo był skłonny uwierzyć w każde słowo tzw. patriotów. Teraz podchodził do tego z większym dystansem, jednak ocenianie tego, czy działanie buntowników było dobre, postanowił raczej zostawić innym. Wypowiadanie się na ten temat chyba nie byłoby najlepszym pomysłem, po cóż miałby sobie robić wrogów po którejkolwiek ze stron? Ewentualne konflikty nie ułatwiłyby mu wykonywania swojej roboty.

Czas wolny postanowił wykorzystać na skompletowanie ekwipunku, który teraz dokładnie przeglądał sprawdzając jego stan. Nowy FAL wyposażony w dodatkową optykę, Glock z latarką oraz tłumikiem, do tego towarzystwa dołączyła także apteczka. Właściwie to była rzecz, na której najbardziej mu zależało, wystarczyło bowiem, że spojrzał w lustro, by zrozumiał, że musi być lepiej przygotowany, opatrunek co prawda skutecznie skrywał rany, ale nie ulegało wątpliwości, że zostanie mu kilka ciekawych blizn.

Na pchlim targu postanowił dodatkowo wyposażyć się w szpulę drutu, gogle i nawet jakiś multitool, sprzedawca przywitał go radosnym i uprzejmym - Witaj Mistrzu! Dzisiaj oferujemy... właściwie czego nie oferował? Skłonny byłby pewnie powiedzieć, że ma przy sobie silnik do Mustanga z 69' w super stanie, a jeśli chwilę poczeka to nawet załatwi mu nowiutką chłodnicę z trzema nie zawszonymi murzynkami na noc w pakiecie. Prawda jednak była taka, że chciał jedynie przyciągnąć uwagę klienta przynajmniej na chwilę, tak by zdążył wcisnąć mu jakiś mniejszy bubel, bez którego na pewno potrafiłby się obejść. Nie robił pozytywnego wrażenia, ubrany w podniszczony sweter z uśmiechniętym reniferkiem, tweedową marynarkę, czapkę z daszkiem z logo Amnesty International oraz zamszowe spodnie dziwnie kontrastował z otoczeniem, grunt jednak, że miał wszystko czego chciał Denton, a po tym jak mężczyzna zmierzył go spojrzeniem zamknął się i przestał nadgorliwie pokazywać kolejne towary.

Na koniec postanowił zobaczyć co słychać u faceta, który miał mu towarzyszyć w tej misji, prawdziwy ochotnik, czyli człowiek, który dla kasy jest skłonny zrobić na prawdę wiele. Nie miał zamiaru z nim rozmawiać, raczej jedynie dyskretnie poobserwować.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 22-01-2011, 20:58   #28
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
„Życie to nurt chaosu. Porywa nas ze sobą gdy się rodzimy, wlecze latami swym prądem by na końcu zrzucić nas w otchłań wiekuistego wodospadu. Na początku wszystko wydaje się łatwe. Leniwie suniesz na fali, unoszony szeptem wody. Leniwie popadasz w odrętwienie, błogość ledwo zauważając zawirowania. Można tak przepłynać całe życie, dopiero na końcu zauważając jak cholernie zostałeś oszukany. Jednak jeśli gdzieś w środku zapragniesz stanąc na nogi, oprzeć się nurtowi – czeka Cię walka. Z rzeką życia i samym sobą. Musisz przezwyciężyć swój strach, lenistwo, nastroje i słabość ciała. Musisz przeciwstawić całą siłę woli i każdy mięsień by trzymać się pod prąd rzeki życia. Nigdy jednak jej nie opanujesz, jedyne co możesz zrobić to przygotować się na upadki, wzmocnić ciało i umysł by zaraz podnieść się z klęczek, nie zachłysnąć, dać się utopić. Możesz nauczyć się wyszukiwać i korzystać z okazji, przeć w swoją stronę i osiągać swoje cele – nie te do których pcha Cię nurt. Nigdy nie będziesz panem rzeki życia, co najwyżej zapanujesz nad własnym losem. Będziesz wolny w spiętrzonym nurcie wieczności…
Milczący Kojot powiedział mi to tylko raz - umierając. Staczał się w dół wodospadu i postanowił na koniec podzielić się ze mnę swą ostateczną mądrością. Wiedział, zę jeszcze mam szanse unieść się na nogi, powstać na przekór rwącej rzece i dumnie spojrzeć w niebo. Całe życie do tego mnie przygotowywał, tylko mnie. Ojciec i Matka żyli we własnym świecie a rodzina Kojota odeszła w niebyt prawie dwie dekady wcześniej. Jedynie ja mogłem być jego następcą.
Smutne…
Jednak dzięki niemu i jego nauce jestem tu teraz, prę wciąż na przód, podążając wbrew nurtowi, wykorzystując okazję. Patrzę, słucham – wyciągam wnioski i uczę się. Wybaczam, ale nigdy nie zapominam… i zawsze osiągam cel.

Leży tu zwinięty w kłębek. Euforia miażdży mi pierś w rytm jego zdławionego oddechu. Omiatam wzrokiem okolice i czuje się bezpieczny. Spełniony.
Mimo jego słów, mimo śmiechu czuje się zwycięzca. Choć przez chwilę, jedną małą sekundę. Dopiąłem swego. Oto przede mną leży moja ofiara. Przegrana, przygwożdżona do ziemi. A ja stoję. Jeszcze…”


***
Opary wciskały się w każdy por jego skóry, owijając szarawym puchem całe ciało. Mamiły wzrok wirując stęchłymi obłoczkami na granicy wzroku. Słuchu jednak nie mogły oszukać, choćby wciskały się do uszu, wwiercały w samą podstawę czaszki – te kroki i tak było słychać.
Fierfek…

Wypad do przodu, na prawą nogę – chwyt za krawędź kamizelki - wydech/poderwanie (ciężko, drogą ręką) – plecami o ścianę – wypchnięcie

- Mike w prawo!!! – sam JT ruszył w lewo, kiwnął lekko głową drugiemu weteranowi by ruszył za nim. Grant jednak miał swoją wizję. W sumie dobrą jak spojrzał na to Scorch, w tym samym momencie usłyszał szczeknięcie. Bestia nie miała widać powodu by martwić się umierającym doktorkiem. JT pchnął go nieznacznie do przodu, sam zaś rzucił się w lew, tuż za gruzy sterczące smutno z rozprutego betonu. Walnęło – pocisk wszedł czysto w kamizelkę rozrywając wzmocniony blachą materiał równie łatwo jak wnętrzności mężczyzny, który jeszcze niedawno cierpiał na kosmiczne ADHD; wyszedł plecami, z cała zawartością ofiary. Krew i tkanka bryznęła na ścianę tworząc abstrakcyjne graffitti na szarym betonie.
Osłaniając głowę, saper uniósł przed siebie karabin i zaczął odczołgiwać się od miejsca, w którym przed chwilą stała jeszcze jego ofiara. Słuchając dudniących kroków zakutego w stal obcego zachodził w głowę, skąd twór Molocha mógł się wziąć w Jorku. Do tej pory na wybrzeżu raczej spontanicznie spotykano twory Bestii. Front był w końcu daleko, a siedzący nad Michigan Drugi dobrze bawił się w Detroit i jak dotąd nie wykazywał chęci mieszania się w sprawy Zgniłego Jabłka. Sam papa Moloch raczej wykazywał dotąd większe zakusy na meksów niż na patryjebów Collinsa. Co się zmieniło? Albo, o czym nie wiedzieli?

Blaszak ruszał się ociężale, tyle zdołał wywnioskować po odgłosie kroków, wydawało mu się też, że raczej ruszył w stronę Granta. To była szansa, którą pewnie przewidział stary cwaniak. Ruszył za jednym z nich – drugi będzie miał chwile na improwizację.
Scorch szybkim ruchem poderwał się do pozycji kucającej i przez szczelinie w murze zlustrował okolicę. Jednocześnie położył eM-ke n kolanach i już majstrował przy plecaku. Gdy tylko naocznie potwierdził swoje przypuszczenia, rzucił okiem w czeluść plecaka. Z uśmiechem wyciągnął kawałek C4 z przygotowanym wcześniej detonatorem. Gdy go wydobył, zamknął plecak i zrywając się do truchtu przerzucił go na grzbiet. Karabin zwisał swobodnie na trzypunktowym pasie u jego uda.
Uważając na gruz i okolice, wyciągnął pistolet – bardziej gdyby ktoś chciał do niego podejść niż na maszerująca konserwę – druga ręką ustawił detonator na 3 sekundy.
Po chwili dopadł już do strzępów ściany za plecami stwora. Był teraz od niego 30 metrów i wszystko było by w miarę pięknie gdyby di’kut nie bał na cel Granta z jego granatnikiem…
- Ej, Ty tam, zakuta pało TU JESTEM ! – ryknął JT jednocześnie wybiegając w pełnym pędzie w stronę odległej o kilka metrów kolejnej ściany. W biegu oddał pojedynczy strzał gdzieś ponad blaszakiem…

***

„Obyś wykorzystał okazję Grant, mogę nie mieć drugiej. Rzeka betony płynie w około, zaraz przetnie ją rzeka ołowiu, a ja do schronienia mam jeszcze z pięć długich metrów…
Nie upuść ładunku, uważaj na nogi, leć jakby gonił cię sam diabeł. Albo gorzej.
Ściaanaaaa”
aaaAAA! Kur…
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.
Nightcrawler jest offline  
Stary 23-01-2011, 12:53   #29
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Agenci

James DeLucca i dr Charli Newsom

Wypuścili Was. Smutny pan oddał większość Waszego sprzętu a resztę obiecał oddać jutro. Zostaliście uspokojeni i zapewnieni, że rzeczy zostaną zabezpieczone. Poinformował Was również, że możecie wziąć na jutrzejszą akcje broń służbową. Długą w formie kałacha lub kałacha skróconego i krótką w formie rewolweru lub colta 1911. Na koniec usłyszeliście, żebyście nie opuszczali miasta i dostaliście adres taniego, bezpiecznego hoteliku. Całość wygłoszona beznamiętnym, znudzonym tonem.

James

Stałeś właśnie w słynnej Pierwszej. Życie normalnie jak przed wojną. Czyści ludzie, uprzątnięte ulice, uśmiechnięci mundurowi, oświetlenie elektryczne. Nawet nie daleko budowano wieżowiec. Do tego mogłeś się cieszyć tymi widokami. Żyłeś. Co prawda zwracając przy okazji pilną uwagę FBI ale żyłeś. Nawet nieźle rozegrałeś sprawę z kartami jakie miałeś. Szkoda tylko samochodu... I tak nie był Twój. Będzie trzeba to kupisz w Detroit albo podchrzanisz jakiś dla Twojej nowej "ekipy".

Charli

Żyłaś. Nie wiesz jakim cudem ale żyłaś. Mimo usilnych starań maszyn i ludzi. Mimo aresztowania przez jakąś bandę obdartusów żyłaś. W sumie dzięki DeLucce. Tylko czemu ciągle mu nie ufasz?
Chemiczna mgła podrażniała gardło, ograniczała widoczność. Światło z sporadycznie rozstawionych lamp z trudem się przez nią przebijało. Niedokończona budowa wieżowca straszyła jak oberżnięty piłą kikut. Po ulicach snuli się ludzie. Obdartusy i menele. Gliniarze przyglądali się wszystkim z podejrzliwością. Pięknie! Niech żyje Nowy Jork!


Derek zaciągnął się papierosem.
- Chodźmy się gdzieś napić. I pogadać.

Bob Denton

Łuseczka była jednym z niewielu barów w Pierwszej. Niedaleko koszar, z wejściem w jednym z zaułków. I urzędasy muszą się czasem rozerwać.
Lokal był podzielony na dwie sale. Parkiet i sale właściwą. Oddzielona zasłoną część taneczna była teraz pusta. Wyłączony kolorofon nie oświetlał jeszcze tańczących ludzi. Cicha i spokojna muzyka cicho pobrzmiewała. W lokalu było mało osób. Oparty o bar młody barman czytający książkę w słabym świetle tylko od czasu do czasu odrywał się od lektury by obsłużyć kogoś z gości. A tych nie było wiele. Oprócz Ciebie była tylko grupa młodych ludzi. Dwudziesto-pięcio-trzydziesto latków. Pili piwo, śmiali się. Wśród nich był Twój przyszły towarzysz.



Siedział obejmując trochę od niego młodszą brunetkę. Śmiał się z jakiegoś dowcipu i coś głośno dowodził. Nie wyglądał na żołnierza. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Siedział tak by widzieć całą salę, mimo, że towarzystwo było mocno podchmielone on się trzymał nieźle. Gdy wstawał do toalety zobaczyłeś też, że ruchy ma pewne i oszczędne. Jak żołnierz. Ale czegoś Ci w nim brakowało. Ciężko Ci było ocenić czego. Nie miał paranoi, po prostu był ostrożny. Może to? Nie. Coś innego. Tylko co?
Dopijałeś właśnie pierwsze piwo gdy niespodziewanie barman postawił przed Tobą drugie.
- Tamten pan zapłacił.
Michael widząc tę scenę przepił do Ciebie unosząc swój pokal.

Buntownicy

John Grant

Huknęło. Huknęło jakby ktoś strzelał z jakiejś pieprzonej haubicy. Odruchowo się schyliłeś. Solidna betonowa ściana za którą nie dawno się kryłeś stała się mniej solidna jakieś piętnaście centymetrów od Ciebie. Gruz i pył prysnął na wszystkie strony. Chuja z tym. Ściągnąłeś spust. 40 mm pocisk uderzył prosto w środek pancernego korpusu tak jak wcześniej granat wystrzelony przez Scorcha w marines. Efekt był podobny, co prawda cel był ciężej opancerzony ale też i dostał z poważniejszego kalibru. Pocisk przebił stal i wybuchł kierunkując całą swoją siłę w mutka. Eksplozja łamała i rozrywała skórę, kości i wnętrzności tworu Molocha. Skurwiel zginął szybko upadając z wielkim hukiem. Z przodu pancerza działa wielka dziura z papką w środku. Gdyby ktoś podszedł mógłby zobaczyć jak w czerwieni bielą się potrzaskane kości. Jak kawałek serca przylgnął do nienaruszonego naplecznika. Nikt nie zajrzał.

JT

Twój strzał rozproszył muta. Może nie mógł się zdecydować na cel? Może celownik mu przekłamał? Prawda była taka, że pocisk wystrzelony przez niego zamiast urwać Grantowi łeb przy samej dupie wbił się w ścianę. Solidną betonową ścianę. Nie przeszedł na wylot ale nie wiele mu pewnie brakowało. Grunt, że stary weteran Posterunku miał czas by ściągnąć spust. Jedyna Wasza szansa, pocisk M443 był zdolny przebić pięciocentymetrową blachę, poradził sobie i z PW. Tonowy potwór, aż na usta ciśnie się określenie "Moloch" padł na plecy z wielką dziurą zamiast piersi. Pył unosił się jeszcze przez chwilę. Nie padł ani jeden strzał. Przez wcześniejsze strzały stwora i wybuch granatu ledwo co słyszałeś. Ale słyszałeś. Co prawda już nie długo...

Huknęło. Błysnęło. Nic nie widzieliście nie mówiąc już o słyszeniu. Po chwili przestaliście też czuć. Ostatnim co pamiętacie było solidne uderzenie w potylicę.

Więźniowie

John Grant

Przytomność wróciła Ci w celi. Ręce i nogi tkwiły Ci w zatrzaskach, siedziałeś na metalowym krześle. Czułeś to wyraźnie, było zimne jak cholera.
Przed Tobą, za biurkiem, znacznie wygodniej siedział mężczyzna. Trochę młodszy od Ciebie, w mundurze z uśmiechem na twarzy. Śmierdział szpiclem na kilometr. Miałeś do tego nosa.

JT

Obudził Ciebie głos. Męski, nie miły dla ucha, schrypnięty.
- Jonathan "Scorch" Traviss. Odznaczony za odwagę w bitwie pod Ashley. Przeniesiony do Trzeciego Batalionu Zwiadu skąd zdezerterował wcześniej zabijając swój oddział. Kogóż to można spotkać w środku Nowego Jorku...
Głowa tętniła tępym bólem. Spróbowałeś sięgnąć do niej ręką. Nie mogłeś, coś Ciebie krępowało. Otworzyłeś oczy, ktoś przypiął Ciebie pasami do krzesła. Mogłeś poruszać tylko głową. Ostre światło raziło po oczach, uniemożliwiało zobaczenie mówiącego. Cholera, nie trzeba być geniuszem by skumać kim jest ten kolo.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 29-01-2011, 14:48   #30
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Łuseczka, w swoim długim życiu Denton widział już barwniejsze miejsca, nie była to melina, ale ciężko było to też nazwać barem z prawdziwego znaczenia. Tego dnia obsługa nie mogła narzekać na natłok zajęć, gdyby nie garstka głośnych, podpitych facetów, wśród których znajdował się zresztą nowy kompan Boba, zapewne dzisiaj nie mieli by nic do roboty. Nieco znudzony barman, facet na oko około 30. niezbyt dokładnie wycierał jakąś szklankę uporczywie wpatrując się w dwie panienki, które przytulały się do najemnika. Lubieżne spojrzenie gościa, który ze swoją facjatą nawet za grubą kasę nie mógł liczyć na podobne względy. Denton uśmiechnął się rozbawiony, kolejny niespełniony facet mogący co najwyżej popatrzeć na większych orłów od siebie lepiej odnajdujących się w tym temacie.

Obserwowanie nie było zbyt trudne, najemnik właściwie nie zmieniał miejsca. Pierwsze wrażenie mogło być bardzo mylne, bo ten człowiek na pewno nie wyglądał na żołnierza, ale wystarczyło by przeszedł się do toalety i od razu zdradziły go pewne odruchy. Wyglądało na to, że jednak nie jest zwykłym pijaczkiem, iż Panowi Patrioci nie wybrali go przez przypadek. Potwierdził tylko swoje przekonania, kiedy barman postawił przed nim piwo sprezentowane przez przyszłego kompana. Najemnik widział więc wiele, obserwował ciągle sale i zdał sobie sprawę, że Denton nie jest tu jedynie dla wypicia lokalnego sikacza, warto dodać, że nie przeszkadzało mu to wcale w dalszym obłapianiu jego panienek. Bob zdecydował się do niego podejść.

- Morgan - zaczął unosząc alkohol jakby w geście przywitania - Miło mi poznać. Wszystkim tak dzisiaj stawiasz czy tylko ja się załapałem?

Michael Morgan, najemnik wynajęty do wykonania zadania dla N.Y., uniósł powoli swój wzrok, całkowicie trzeźwy, co już na wstępie odróżniało go od jego towarzyszy. Jego ręka jakby mimochodem znalazła się na biuście siedzącej na jego kolanach dziewczyny, ten człowiek na prawdę musiał mieć niezłą gadkę skoro tą panienką była sama córka jednego z radnych.

- Zobaczyliśmy, że sam tak siedzisz... To postanowiliśmy dopomóc w upijaniu się do nieprzytomności - odparł najemnik, w jego głosie dało się rozpoznać wyraźny akcent z Miami, wzrok jego towarzyszy momentalnie przeniósł się na Boba.

- Drobny gest, ale cieszy. - Uśmiechnął się. - Pozwolicie, że kolejną kolejkę dla was stawiam ja?

- No pewnie ziom! - krzyknął ochoczo jeden z podpitych, a krótkie spojrzenie w jego oczy pozwoliło stwierdzić, że pewnie również naćpanych. Sam Michael nie odezwał się, wzruszył jedynie ramionami. - Siadaj, zróbcie mu miejsce.

- Kolejka dla nas - rzucił Bob do barmana i zajął miejsce - Co robicie w mieście panowie?

- Wbijamy gwoździa! - odparł naćpany, pozostali wybuchnęli gromkim śmiechem, jedynie najemnik oraz córeczka radnego nie zareagowali - Żyjemy ziom!

Kilka chwil spędzonych w tym towarzystwie pozwoliło mu zaobserwować jak w dziwaczny sposób grupa pijanych entuzjastów prochów staje się niemalże jednym ciałem, jednym mózgiem. Każdy z nich do powiedzenia miał to samo, w zaskakujący sposób się rozumieli i jeden potrafił idealnie zakończyć zdanie drugiego, gdyby tylko temat rozmowy dotyczył szerszego materiału niż picia, ale przecież nie można wymagać zbyt wiele. Właściwe Bob dość szybko stwierdził, że Morgan jest jedynym człowiekiem, który zachował czysty umysł. Nawet córcia radnego była podchmielona, zresztą dziewczyna była niczego sobie, może nie z kategorii ostra laska, ale jednak było na czym zawiesić oko. Oczywiście dla Dentona była już wyraźnie za młoda, w jego wieku nie wypadało się już kręcić koło dwudziestolatki, o ile ktoś zwracał uwagę na takie różnice. Jeśli zaś chodzi o samego Morgana to chyba od samego początku rozmowy wpatrywał się nieustannie w Boba, czego on sam nie mógł przeoczyć, mimo wszystko nie zwrócił na to większej uwagi.

- Dobre podejście, nie ma to jak butelczyna i chętna... - Mrugnął do Michaela - No w każdym razie nie ma to jak pełna butelka! Panowanie, wasze zdrowie!

Poszła kolejka, mieszanie kielicha wódki z wcześniej wypitym piwem nie było zbyt rozważne, ale akurat taka ilość obu trunków nie mogła zrobić wrażenia na Bobie, co innego jeśli chodzi o pozostałych, niektórzy nawet się zakrztusiły, efekt braku popitki. Fala wszelkiego rodzaju toastów była chyba nie do zatrzymania, od Za twoje do Za moje, na tym właściwie kończył się aktualnie ich zasób słów, co prawda próbowali wygłaszać coś dłuższego, ale kiepsko im to wychodziło. Kiedy Morgan wypił swoją działkę dłonią, w której wciąż trzymał kieliszek, wskazał na Dentona.

- Dobra, wybaczcie, ale muszę parę spraw ustalić z Bobem odnośnie mojego jutrzejszego wyjazdu. - Mina męczennika wyszła mu perfekcyjnie, zaraz potem dodał jednak donośnie - A potem się napijemy! - Klepnął dziewczynę w tyłek. - Dobra mała złaź.

- Prowadź - odparł już nieco innym tonem Denton, kiedy zobaczył jak najemnik wzrokiem wskazuje mu wolny stolik.

Kilka minut później siedzieli już w rogu, miejsce idealne dla kogoś kto nie chce by na rozmowie skupiał się ktoś jeszcze, zresztą podsłuch również dało się wykluczyć. Morgan rozsiadł się wygodnie na krześle.

- O czym chciałeś porozmawiać Michael? - spytał Denton.

- To nie ja tu przyszedłem. Może najpierw dla porządku przekażesz jakieś pozdrowienia?

- Spokojnie, nie chciałem cię zdenerwować - rzekł dyplomatycznie - Chciałem tylko zobaczyć kim jest jedyny chętny do wyjazdu do Detroit.

- Nie zdenerwowałeś. Ciekawiło mnie tylko kto Ci o mnie powiedział. Teraz już wiem. - Nagle zaczął wymawiać każdy wyraz z niemalże idealną dykcją. - Jak to u nas w Federacji Appalachów się mówi drogi panie aby kogoś poznać należy poznać jego przyjaciół. Mam nadzieję, że nie oceniłeś mnie po tym... motłochu, w towarzystwie którego mnie ujrzałeś - koniec zdania wypowiedział ze szczególną pogardą w głosie.

- Nie, szczerze, to byłem zdziwiony, że się z nimi zadałeś - powiedział grzecznie - Nie pasujesz do tego miejsca, ani do tych ludzi.

- Cóż... Niektórzy twierdzą, że nie pasuje do żadnego miejsca ani do żadnych ludzi. - Teraz już nawet akcent z Miami kompletnie zniknął.

- Wybacz moją ciekawość, ale bardzo mnie zaintrygowałeś. Na prawdę sam zdecydowałeś się wziąć w tym udział?

- Nie ma czego wybaczać. Ktoś kiedyś powiedział, że życie to ciekawość. Nie mają na mnie żadnego haka. Po prostu potrzebuję kasy a oni potrzebują mnie.

- Cóż, najemnik z krwi i kości. - Zabrzmiało to jak komplement -
Zadanie nie wygląda na skomplikowane, ale wiadomo jak jest, niczego nie można lekceważyć. Mam nadzieję, że nie będziemy mieli problemów z dogadaniem się - rzucił przyjacielsko.

- Jedziemy chyba po części, a nie na tete-a-tete - rzekł uprzednio wzruszając ramionami.

- Myślę, że dobrze wiesz, że dobry kompan zawsze przydaje się w terenie - roześmiał się wesoło.

- Życie mnie tego nauczyło - odpowiedział z uśmiechem.

- W porządku.- Powstał. - Będę się zbierał, napijcie się za moje zdrowie.

- Oni teraz wypiją za cokolwiek, ale jeżeli chcesz to oczywiście. - Spojrzał na swych towarzyszy z pogardą.

Denton jedynie skinął mu głową w geście zrozumienia, zmusił się do pożegnalnego salutu, widząc to Morgan uśmiechnął się pod nosem i rzucił mu jeszcze na koniec Trzymaj się.

***

Koniec dnia postanowił spędzić w swoim domu, mieszkanie było średniej wielkości, z typowym widokiem na zniszczone ulice. W gruncie rzeczy nie żyło mu się tutaj źle, meble były całkiem niezłej jakości, ściany było solidne, a poza tym nie mógł narzekać skoro Szef za wszystko płacił. Właśnie, Szef, on też na pewno będzie zainteresowany misją jaką zlecono Dentonowi. W końcu trzeba pamiętać komu na prawdę się służy.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5_LxyhCJpsM[/MEDIA]

Teraz miał też czas by nieco pomyśleć o panu Morganie, rozmowa z nim wystarczyła by wyrobić sobie zdanie, choć musiał przyznać, że miał już dosyć grania Pana Uprzejmego. Cwaniak - słowo, które jak ulał pasowało do jego nowego kompana, nie można go było lekceważyć, był zbyt bystry, zbyt czujny, a przy tym dobrze się maskował. Liznął też widać trochę świata skoro zmieniał akcenty jak tylko chciał. Na pewno sam również zdążył zanalizować już Dentona i w pamięci zanotował sobie kilka ważnych rzeczy. Ostatnia sprawa, Bobowi wydawało się, że Morgan nie raz łapał za karabin, poza tym prawdopodobnie działał również w wywiadach albo przynajmniej został przeszkolony pod tym kątem, już samo wybranie miejsca rozmowy, stolik w kącie, jakby podświadomie unikał przesłuchanie. Potencjał miał w sobie ogromny, a przy tym był jeszcze na prawdę młody, mógł daleko zajść. Tak, Michael Morgan był zdecydowanie bardziej barwną postacią niż cała Łuseczka.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:37.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172