Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-01-2011, 08:29   #101
Irmfryd
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
- Przeciwnie, choć poznaliśmy się stosunkowo niedawno, znamy się już przecież całkiem dobrze. Podróże zbliżają ludzi. - Goldmann nie przestawał się uśmiechać.
- Mówią także, że podróże kształcą - wyraz zdziwienia i wyraźnego poszukiwania czegoś w zakamarkach pamięci nie schodził z twarzy Watkinsa. Na próżno, twarz pozostawała zagadką, choć sposób wypowiadania się wydał się nagle profesorowi dziwnie znajomy.
- Tak, to chyba prawda...Naprawdę mnie pan nie poznaje...?
- Wybaczy Pan ... nie kojarzę Pana, choć przyznam, że ten specyficzny akcent już gdzieś słyszałem.

Legendarne w niektórych kręgach rozkojarzenie profesora Watkinsa samemu zainteresowanemu absolutnie nie przeszkadzało, ba - najczęściej w ogóle nie zdawał sobie sprawy z istnienia tego fenomenu. Bywały jednak czasem chwile, takie jak ta, że przeklinał on w duchu swoją przypadłość: było to nieco irytujące wiedzieć dobrze, że sposób wysławiania się kogoś jest znakomicie znajomy a jednak za nic nie można połączyć tego faktu z odpowiednią postacią. Profesor westchnął cicho, zrezygnowawszy z bezowocnych prób grzebania w pamięci i skupił się na dalszej rozmowie.

- To dziwne, ale teraz, gdy już się znowu spotkaliśmy, zupełnie nie wiem co chciałem panu powiedzieć...- Nathaniel przestał się na chwilę uśmiechać. - To chyba samotność... Tak... - dorzucił po krótkiej chwili zadumy - Samotność profesorze popycha nas ku sobie jak dryfujące po morzu zieleni lodowe góry...
- Samotność to zjawisko, które ma swój wymiar czasowy. Może być ona chroniczna, tj. trwać latami lub nawet przez całe życie, albo też występować wyłącznie przejściowo, w chwilach zerwania więzi miłości lub przyjaźni a także w warunkach utraty bliskiej osoby, spowodowanej śmiercią, rozstaniem czy przeprowadzką do innego miejsca zamieszkania. Każdy z nas może także doświadczać krótkich, chwilowych stanów „codziennej samotności”, pomimo posiadania adekwatnych związków z innymi ludźmi. – Bez nuty zastanowienia recytował profesor mając przed oczami odchodzącą z tubylcami Iris. - Musi Pan przebywać tu już jakiś czas skoro przeżycia związane z nowym miejscem przestały dominować i pojawiła się nostalgia ... dawno przybył Pan do Trahmeru?
- Czy dawno? - nieznajomy jakby się zdziwił - Przecież przybyliśmy do Trahmeru razem.
- Był Pan na pokładzie altiplanu? - Dłoń Watkinsa powędrowała do brody. Skubał delikatnie zarost zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy.
- Oczywiście. - Goldmann wydawał się być przekonany o prawdziwości swoich słów - Co do samotności...Czyżby zaczynał mnie pan zawodowo analizować?
Teraz to Nathaniel gładził swoją własną brodę.
- A może zaczął pan to robić już wtedy, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy...?
- Właśnie ... czy może mi Pan przypomnieć kiedy to było?
- Och, proszę dać spokój...- zaśmiał się mężczyzna - Doskonale pan pamięta. To była przecież taka ciekawa rozmowa!
- Wybaczy Pan ale odkąd postawiłem stopę na trahmerskiej ziemi spotykają mnie zadziwiające sytuacje ... będzie Pan łaskaw przypomnieć mi czego dotyczyła.
- Pokazałem panu drogę.
- Drogę ...? - Watkins ze zdziwieniem uniósł brwi.
- Tak. Był pan zagubiony.
- Wybaczy Pan, często mi się to przytrafia ... czy to było jeszcze w Xhystos?
- Ależ oczywiście. Przecież obaj byliśmy obywatelami Xhystos. Choć, gdy teraz o tym myślę wcale już nie jestem taki pewien. Wszyscy jesteśmy w pewnym sensie zagubieni, choć niektórzy nauczyli się tego po sobie nie pokazywać.
- Nie czuje się Pan już obywatelem Xhystos ... Panie ... proszę przypomnieć mi Pańskie nazwisko.
- Goldmann. Nathaniel Goldmann. Bardziej utożsamiam się z miejscem, w którym przebywam. A pan, profesorze? Pan sam nadal czuje się jeszcze obywatelem Xhystos?
- Tak … - z niepewnością w głosie odpowiedział Watkins. Dopiero teraz Maurice zdał sobie sprawę, że odkąd przybył do tego miasta ani razu nie pomyślał o swojej żonie Emilie, o tym co obiecał jej przed wyjazdem, o tym że wróci. Nie przywoływał także obrazów Etienne. Ostatnio pomyślał o córce na sterowcu … ten obraz z dzieciństwa kiedy upadła rozbijając głowę. Nawet myśląc o samotności przed oczami miał odchodzącą w tubylcami Pannę Case.
- Chyba tak … - poprawił swą poprzednią odpowiedź profesor. – Do czego Pan zmierza Panie Goldmann?
- Poprawnie postawione pytanie powinno raczej brzmieć: dokąd zmierzam, profesorze. - uśmiechnął się Goldmann - Dokąd wszyscy zmierzamy..? Wyczuwam niepewność w pańskim głosie. - podjął po chwili - Ma Pan wątpliwości, profesorze. To niedobrze, zważywszy na wagę misji... - i zawiesił głos bacznie przyglądając się Watkinsowi.
- Misji? – Zbieżność, przypadek, inna misja? Watkinsowi nie wydawało się aby był to zbieg okoliczności. Zachowując kamienną twarz i udając zdziwienie dodał: - Nadal niczego nie rozumiem Monsieur Goldmann.

Watkins uważnie lustrował twarz nieznajomego, w rzeczywistości wczuwając się w jego stan emocjonalny. Jak zwykle, tak i teraz udzielały silnie mu się emocje innych ludzi - czy tego chciał czy nie chciał byli jak naczynia połączone: Goldmann przelewał się w niego coraz bardziej. Jakaś nieokreślona bliżej niestabilność tego człowieka sprawiała, że profesorowi zaczął drżeć jeden z palców. Goldmann, mimo całej swojej powierzchowności, był w istocie wygaszony. Przyczajony. Gdzieś głęboko, głęboko w nim siedział jakiś sekret, jakiś wstrząs który zapewne go określał, zdecydował kiedyś o jego życiu. Jednak aby go wydobyć, zapewne potrzebna byłaby cała długotrwała terapia i delikatne wyciąganie prawdy na wierzch. Watkins miał też niejasne przeczucie, że w Nathanielu jest coś nieprawdziwego. Powiedzmy, jakaś jego część. Problem w tym, że Watkinsowi zazwyczaj wcale nie najlepiej szło odróżnianie tej prawdziwej części od nieprawdziwej. Na twarzy Goldmanna niby odblaski światła tańczyły niewyraźnie jakieś wizje, wizje dostatniego domu na jednej z ulic Xhystos. Obrazy jakiegoś sklepu, w którym krzątał się za ladą. Przebiegający od czasu do czasu obraz kobiety, która Watkinsowi wydawała się jakby nieco znajoma. Nagłe, rosnące zdenerwowanie Goldmanna zaczęło mu się udzielać, serce profesora zaczęło walić coraz szybciej. Potem nagle pędzący pociąg, siedzenie w wagonie restauracyjnym przy oknie, detale stołowej zastawy i kwiaty...Przelatujące jak ptaki szare, złowieszcze Przedmieścia i blade odbicie w szybie, odbicie ludzi siedzących przy stole przedziału - chyba Bluma i Sophie. Maurice zamrugał oczyma i potrząsnął głową, skupiając się znów na powierzchowności nieznajomego.

- Czyżby...? - zapytał rozedrganym już nieco głosem Nathaniel. Twarz miał teraz stężałą a jego dwa palce drżały, zupełnie jak palce Watkinsa. Napięcie rosło, wskazówka na starym obrotomierzu zmierzała szybko ku czerwonej strefie...

To co zamierzał zrobić Watkins było bardzo nieprofesjonalne, sam nazwałby to nadużyciem. W Xhystos … właśnie przecież nie są w Xhystos. Miasto zostało daleko. Profesor postanowił zagrać. Nie powinno się pogrywać ludzkimi uczuciami, ale cała ta rozmowa pełna niedopowiedzeń stanowiła już kalambur, który trzeba było jakoś rozsupłać.

- Panie Goldmann, obaj wiemy, że Pańska nazwijmy to misja stanowiła niezłą odskocznie, idącą panu bardzo na rękę. Czy dla misji warto było zostawiać na zawsze dom w niezłej dzielnicy, prosperujący sklep … czy kobietę swojego życia? – zimno wycedził Watkins. – A może Pan m u s i a ł wyjechać?
- Zabawne...- usta Nathaniela ścięły się w krótką kreskę - Dokładnie, co do słowa takie same pytania, chciałbym bardzo zadać panu, profesorze.
- Pan pierwszy Monsieur Goldmann.
- Dobrze. - założył ręce z tyłu - Czy podróż była mi na rękę? Tak. Mój interes, dom, moja ukochana Celestyna...Zostały z tyłu tak dawno, że trudno dziś to rozważać. Majątek został utracony, papiery wartościowe spłonęły. Wreszcie, czy musiałem wyjeżdżać...? Tak. Ale nawet gdybym nie musiał, i tak bym to zrobił. Pana kolej.
- Na pierwsze pytanie znałem odpowiedź, na drugie Pan nie odpowiedział, natomiast zdradził Pan, że wyjazd był konieczny. Co do mnie ... podróż stanowiła najbardziej niekomfortowe zdarzenie jakie pamiętam i o mało nie zakończyła sie katastrofą ... tym samym dalece nie była mi na rękę ... bardzo dalece. Życie w Xhystos ... sam nie wiem, ale ta kwestia była bezdyskusyjna ... przecież nie odmawia się Radzie. Ma Pan więc także odpowiedź na ostatnie pytanie. Jak Pan widzi w moim przypadku był to zaplanowany wyjazd a u Pana? Ucieczka?
- Pan również zatem unika odpowiedzi na pytanie, czy było warto. W porządku, zachowajmy równowagę. Rada nie miała nic wspólnego z moją podróżą. Mój wyjazd możnaby nazwać ucieczką, gdyby nie fakt że to na nic, że nie ma dokąd uciec. Jeszcze jedno...

Goldmann wpatrywał się teraz w niego takim wzrokiem, jakby poza Watkinsem nie istniało absolutnie nic innego.
- Skoro znamy już odpowiedzi na pewne pytania, to może nie warto ich zadawać?
- Może ma Pan rację. Na marginesie ... jeden z członków wyprawy jest detektywem, a raczej byłym detektywem i gdyby nieopatrznie coś usłyszał pewnie zamiłowanie do zawodu nie pozwoliłoby mu tego zostawić. Więc może faktycznie nie zadawajmy pytań, na które znamy odpowiedzi. A Trahmer ... jest wprost idealnym miejscem do rozpoczęcia nowego życia. Zadziwiająca kultura, zwyczaje ... czy zwiedzał Pan już piramidy?
- Trahmer...? Był fascynujący, to prawda. Ale... - zawiesił głos Goldmann - Przecież dobrze Pan wie, że to nie jest nasze miejsce.
- Był ... ?- Profesor uniósł brwi. - Trahmer to przystanek. A czy wie już pan jak się tam dostać?
- Spotkał Pan...- zawahał się - ...kogoś. Może to nie przypadek? Może to jedna z dróg? W końcu to Pan ją ujrzał, profesorze. Widzi pan...dalej. Proszę spróbować zaprowadzić ją do innych. Proszę spróbować zaprowadzić ją do mnie.
- Wierzę Panie Goldmann, że to nie przypadki rządzą zdarzeniami. Jeśli ktoś kładzie na naszej drodze przedmiot, zawadzamy się o niego a następnie upadamy to tak właśnie miało się wydarzyć. Podobnie z osobami, nie wierzę w przypadkowe spotkania. To, że teraz rozmawiamy będzie miało swoje następstwa. O której osobie Pan mówi? Chodzi o tą młodą kobietę?
- Czy jest młoda...? - zastanowił się Goldmann - ...myślę, że to względne: w zależności od punktu odniesienia. Ale tak, chodziło mi o kobietę. Straciła niegdyś z oczu drogę, zgubiła się. Zupełnie jak wtedy Pan, profesorze. Pokazałem panu kiedyś drogę, teraz niech Pan pokaże ją Jej.
- Zgoda ... a Pan, zostaje czy ... nie dla Pana Trahmer był przystankiem, a więc rusza Pan dalej Monsieur Goldmann?
- Oczywiście. Razem ruszamy dalej, Monsieur Watkins. Nie powinniśmy byli opuszczać naszego Miasta.
- Ma Pan jakiś pomysł dotyczący wyboru środka lokomocji?
- Proszę tylko ...- głos Goldmanna był słyszalny coraz słabiej - ... ją do nas przyprowadzić...

Błysk.
 
Irmfryd jest offline