Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-01-2011, 08:33   #102
Irmfryd
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Pierwszy dotarł do niego zapach wysuszonych źdźbeł siennika...Dmuchnął lekko, bo jedna ze słomek przykleiła się do jego wargi. Otworzył powoli oczy...Przeniósł powoli wzrok z nacieku na ścianie jaskini w bok, podnosząc się z posłania. We wszechobecnym, aromatycznym dymie z ledwością rozpoznał miejsce, w którym odnalazł młodą dziewczynę o czarnych włosach. W kącie, nad wielką michą z dziwnym bulgoczącym wywarem siedziała starucha, mamrocząc coś i dorzucając co jakiś czas do środka łapki ptaków i ususzone fragmenty jakichś roślin. Jej oczy łypnęły przez moment na podpartego na łokciach profesora.

- Zje coś. - pośród dymu Maurice ze zdumieniem rozpoznał cywilizowany język - ...Musi być głodny.
Niewielką pieczarę wypełniało bulgotanie. Wiedźma siedziała nieruchomo, międląc tylko coś w ustach. Czy się przesłyszał...? Jedno było pewne, głód rzeczywiście ściskał żołądek profesora Watkinsa.
- Jest głodny - odpowiedział Maurice podnosząc się z siennika. W głowie nadal wirowało, a żołądek skręcał się domagając się pożywienia.
Starucha bez słowa zanurzyła łupinę jakiegoś owocu w brei, a następnie coś nad nią pomamrotała, zataczając nad płynem parę okręgów pomarszczoną dłonią.
- Ne.
Zanim podała mu skorupę, dobiegł go już przyprawiający o mdłości smród tego czegoś, co przypominało z nazwy zupę. Watkins sięgnął po łupinę. Wolał nie zgłębiać tego zapachu. Na wydechu przechylał skorupę i wlewał do ust gorącą breje. Nie smakowała wybornie, ale głód sprawił, że był w stanie pochłonąć coś o wiele gorszego.
Co ciekawe, smakowało i tak dużo znośniej niż śmierdziało. Przyjemne gorąco wkrótce rozlało się bo wygłodzonym brzuchu profesora. Co jakiś czas krztusił się tylko, gdy język napotykał ptasie łapki. Wyjmował je i wyrzucał na ziemię, obserwując reakcję wiedźmy, ale ta nie reagowała. Po jakimś czasie głód był względnie zaspokojony, a on pił już mniej łapczywie. Jedynie lekko oparzone gorącą strawą gardło przypominało mu, z jakim zniecierpliwieniem rzucił się na jedzenie. Otarł usta przedramieniem. Odstawił łupinę, zauważył przy tym że koło niego stoją już dwie puste. Przez moment zastanowiał się, że wartało by podziękować, ale po chwili porzucił te myśl. Zamiast słów podzięki odezwał się niepewnym głosem:
- Przekręciłem je, obróciłem kamienie.
Stara pokiwała tylko głową.
- Nic, nic. - wymamrotała po chwili milczenia. - Niech je. Musi zjeść więcej.
Kolejna łupina znalazła się dłoniach profesora. W raz z nią głośnym burczeniem dał o sobie znać żołądek. Zapach wydał się Mauricowi mniej odpychający.
- Dobre, dobre. - ponagliła go kobieta - Pomoże mu.
- Jak długo tu jestem - zapytał Watkins pomiędzy kolejnymi haustami.
- Nie ma go. Niech je.
- A gdzie jest?
- Tam.
- Tam dopiero jedzie. I potrzebuje przewodnika.
- Ma już przewodnika. Niech je!
- Kim jest przewodnik?
- Musi do nich iść. Ale musi uważać. Szukają go.
- Skoro szukają to pójdę do nich ... ale dlaczego mam uważać?
- Wojowniki. Chcą go do lochu. Szukają wszędzie.
- Przecież nic nie zrobiłem ... a może jest inna droga?
- Jest jedna droga. Tylko on ją zna. Pójdzie.
Starucha podniosła się powoli. Mógł przysiąc, że usłyszał skrzypienie starych kości.
- To jak uniknąć wojowników?
- Nie boi. - odwróciła się tyłem - Nie zobaczą go. Zjadł ile trzeba.
- Zginęły też moje rzeczy ... Tam będą potrzebne.
- Nie będą. Nie są.
- Byłem, jestem do nich przywiązany. Niektóre wiele dla mnie znaczą. Są tam prezenty od mojego przyjaciela Nathana Clarka.
- Odwiąże się. - odwróciła się znowu - A są oddane. W wiosce wojowników. Pójdzie.
- Oddadzą mi je? Przecież mnie szukają.
- Mówi przecie. - przewróciła oczyma baba - Nie zobaczą go. A mrówki są zakopane pod hamakiem.
- No tak ... nie zobaczą. Wiesz, że dziewczyna musi iść ze mną?
Starucha zamarła. Oparła się o ścianę jaskini.
- Tak było w wizji, widziałem to ...
Popatrzyła na niego, w jej oczach zobaczył po raz pierwszy coś w rodzaju emocji. Przez moment...Jej oczy stały się młode...
- Tak było? - wycharczała - ...więc to ty. Ty pokażesz drogę.
Stara pierś poruszała się szybko, kobieta była bardzo poruszona. Miał wrażenie, że wiedźma słabo się czuje.
- Tak, mam zabrać ją ze sobą.
Opuściła wzrok i znieruchomiała.
- Nareszcie...- jej głos był tak słaby, że profesor ledwo go słyszał. Może to było jednak jakieś inne słowo? Nigdy nie miał najlepszego słuchu. Wywar wciąż bulgotał.
- Tak. Pójdzie. - ożywiła się nagle wiedźma, prostując się znowu.
- Pójdziemy razem.
- Tak. - pokuśtykała powoli w kierunku wyjścia z pieczary - Razem.
- ...a potem wszyscy udamy się Tam. - rzucił za nią, gdy znikała w ciemności tunelu. Powoli stawiając kroki ruszył za staruchą. Słyszał przed sobą odgłosy jej stóp, ale w tunelu panowała absolutna ciemność. Wynurzył się po drugiej stronie jednej z odnóg, łączących się w największej jaskini. Ogień płonął. Czekała tam na niego czarnowłosa dziewczyna, siedząca w kucki na kamieniach. Gdy się zbliżył, podniosła wzrok i uśmiechnęła się.
- Tam. - powiedziała łagodnie, opromieniona czerwonawą poświatą - S a m a r i s...
- Jak Cię zwą? - zapytał na koniec Watkins.
- Tlatlauhqui Tezcatl - odpowiedziała starucha. Profesor nawet nie próbował powtórzyć jej imienia.
- Jestem Maurice Watkins ... - chciał coś jeszcze dodać ale spostrzegł że wiedźma straciła zainteresowanie jego imieniem jak i dalszą rozmową znikając w czeluściach ciemnego tunelu prowadzącego do sąsiedniego pomieszczenia.

***

Zostaliśmy sami. Przyglądam się dziewczynie. Jest szczupła, spod ciemnych włosów spływających na ramiona z lekka przysłaniających twarz połyskują brązowe oczy. Ubrana jest w skóry zwierząt powiązane rzemieniem, obok niej spoczywa na kamieniu podniszczona torba podróżna, najprawdopodobniej wyrób z Xhystos. Za rzemienie opasające bagaż wciśnięta jest maczeta. Obok niej w świetle ogniska połyskuje coś jeszcze, to … chyba szabla. Gdy poruszyła się zauważyłem niezwykłą gibkość jej ruchów. Pierwsze z czym mi się to skojarzyło to … kocia gracja.

- Wiem, że zagubiłaś drogę. Mam Ci ją wskazać. Jestem Maurice Watkins. – Widzę jak moje słowa wywołały u niej pewne poruszenie, krótkie co prawda ale jednak. – A Ty jak się nazywasz?
- Claudette Andersen … - odpowiada obojętnym głosem.
- Wiesz dokąd zmierzamy … - zadaję zupełnie niepotrzebne pytanie. Obserwuję jak kiwa potakująco głową.
- A czy wiesz jak tam się dostać?
- Jest tylko jedna droga. Kiedyś ojciec miał mnie tam zabrać. Był właścicielem dwupłata.
- Dwupłata?
- To taka latająca maszyna.
- Coś jak sterowiec?
Kiwa potakująco głową. – Tylko znacznie mniejsza. – Dodaje po chwili.

***

Opuszczamy wiedźmę i jej kamienny dom. Zaczyna robić się ciemno. Idziemy tą samą ścieżką, którą tu trafiłem ale tym razem oświetlaną promieniami księżyca. Najpierw kamienne schody, potem wąska dróżka. Idziemy kilkanaście minut. Czuję jak po skórze płyną stróżki potu, ale nie odczuwam gorąca. Zatrzymujemy się przy szemrzącym strumyku. Dłońmi czerpię z niego wodę, zwilżam usta, jest ciepła. Piję wprost z garści. Obserwuję dziewczynę. Patrzy przed siebie obojętnym wzrokiem. Jej oddech jest równy, skryte pod skórami piersi dziewczyny unoszą się miarowo.
Patrzę na dopiero co zaczerpniętą ze strumyka wodę … jest czerwona od krwi. Zmrożone strachem dłonie otwierają się wypuszczając ciecz. Krew pozostaje na nich. Wycieram je szybko wprost o nagie ciało. Jest jej coraz więcej, szoruje dłońmi po torsie, twarzy, ramionach. Zastyga … ruchy stają się coraz trudniejsze. Dopiera teraz dociera do mnie, że jestem pół nagi. Osłania mnie tylko przepaska biodrowa. Na ramieniu czuję tylko obciskającą mnie metalową opaskę i zatknięte za nią ptasie pióro. Klękam nad strumieniem. Rękoma staram się zaczerpnąć jak najwięcej wody. Rozmyta wodą krew zaczyna schodzić z mego ciała. Ściekająca ciecz już nie jest brunatna, zmienia kolory od czerwonego poprzez różowy aż staje się zupełnie przezroczysta. Teraz dopiero przypominam sobie rytuał … to nie krew … to tylko farba.
Znowu spoglądam na dziewczynę. Tym razem nie stoi jak poprzednio. Przykuca na ugiętych nogach, podpierając się dłońmi o podłoże. W tej pozie i tych skórach jest … dzika. Tak to właściwe słowo.
- Panno Claudette … - zwracam się do niej - …tam gdzie jedziemy powaga naszej misji wymagałaby bardziej cywilizowanego stroju. Może uda nam się coś kupić w mieście.
- Nie trzeba … mam suknie, ale ona jest niepotrzebna … nie … ona jest niepraktykowana tutaj.
- Niepraktyczna.
- Tak.
- Ale zanim pojedziemy powinnaś ją założyć, ja zresztą też muszę … - głos więźnie mi w gardle. Zastygam z otwartymi ustami. Patrzę jak dziewczyna bez słowa zrzuca z siebie skóry. Zamykam oczy, ale po sekundzie otwieram je znowu, nawet nie mrugam. Tymczasem ona, całkiem naga, rozpina rzemienie opasające walizkę, sprawnym ruchem odkłada na bok maczetę. Wyciąga z pakunków jakieś odzienie, chyba buty. Zręcznym ruchem, odbijając się jednocześnie nogami i rękami wstaje.


Serce łomoce mi w piersiach, ręce drżą, tymczasem Panna Andersen wdziewa przez głowę suknię. Nie wiem jakiego jest koloru, nie wiem czy jest elegancka … na pewno jej skóra jest wspaniale równomiernie opalona … patrzę jak sprawnie odrzuca do tyłu włosy. Następnie siada na walizce … wyciąga prawą nogę wzuwając buta, poprawia suknię, potem zakłada drugi … Wstaje, robi kilka kroków … znowu siada na walizce, sprawnymi ruchami ściąga buty, poczym wszystko pakuje.
- Ale buty założę dopiero Tam, profesorze Watkins.
- Yhmmm … - suchość w gardle nie pozwala mi więcej wydusić.

Nie wiem kiedy ruszyliśmy dalej, idąc cały czas mam przed oczami nagą Pannę Andersen. Zatrzymuje mnie jej głos:
- To tu stoją dwupłaty.
Rozglądam się wokoło. Jesteśmy niedaleko lądowiska.
- Nic nie widzę - odpowiadam.
- Są tam – wskazuje dłonią.
Dopiero teraz zauważam stojące w niedalekiej odległości od siebie dwie maszyny. Po prostu wypatrywałem czegoś większego. W świetle pochodni otaczających lądowisko oraz wycięty pas dżungli można było ich po prostu nie zauważyć.

- Panno Andersen lepiej jak Pani tu gdzieś na mnie poczeka, muszę udać się i odzyskać swój bagaż, przecież nie mogę pojechać do S a m a r i s w tym stroju.
- Dobrze profesorze, będę na Pana czekać niedaleko dwupłatów.
- Proszę mnie wypatrywać, niebawem powinienem się pojawić.

Zostawiam piękną Claudette Andersen i idę w kierunku … Sam nie wiem jakim, po prostu wiem gdzie znajduje się mój bagaż i reszta członków wyprawy. Po chwili odwracam się by jeszcze raz na nią spojrzeć. Nie ma jej … po prostu znikła.

Jestem na targowisku, widzę jak trzyosobowy patrol niemrawo krąży po placu. Nagle jestem gdzie indziej, namiot … leżące nieruchomo na sienniku i na hamaku ciała Voighta i Bluma. Jakieś nieznajome twarze … biali w mundurach.
- Czy pan mnie słyszy? Proszę nam je natychmiast przekazać!

… nie powinien Pan był ruszać mojego bagażu …

Czyjaś dłoń wyciąga spod siennika książki, inna dłoń strzepuje chodzące po tomisku mrówki. Poznaję je … są moje, widzę jak znikają w płóciennym worku … tomik poezji z dedykacją od przyjaciela … Jeden z nich idzie w moim kierunku, porusza się szybko, ma obojętny wzrok, pozostali dwaj coś mówią … nagle wchodzi wprost we mnie, obaj upadamy, siła rozpędu odrzuca mnie o kilka kroków … pozostali dwaj głośno się śmieją … jeden z nich udaje marsz a następnie wywraca się podobnie jak ten pierwszy … gromki śmiech trzeciego. Jak wtedy gdy tubylcy parodiowali mój upadek. Pomagają sobie wstać, otrzepują mundury … odchodzą…

Rozglądam się wokoło … środek targowiska … już tu kiedyś byłem.


… to nie przypadki rządzą zdarzeniami. Jeśli ktoś kładzie na naszej drodze przedmiot, zawadzamy się o niego a następnie upadamy to tak właśnie miało się wydarzyć. Podobnie z osobami …

Podnoszę się z ziemi, w miejscu gdzie leżał żołnierz coś połyskuje. Podchodzę w to miejsce … to klucz … z dużym okrągłym uchem … zabieram go ze sobą.

***

Palisada … głosy najwyraźniej podpitych mężczyzn:
- …czasami...Za towar albo nasze pieniądze.
- Hep...albo w dżungli...W dżungli żyją te...jak to mówi Couberte? Hep! Szamany - mówi drugi głos.
- Głupiś, Goya! – trzeci głos, najbardziej zalany alkoholem włączył się do rozmowy, - ...co wy pieprzszszszycie. W żżżadnym wypadku do dzikusów...Zasz...Zaaszkodzą tylko, nie pomogą. Nie...
Coś mu przerwało. Ciszę rozdarł nagle urwany krzyk jakiegoś zwierzęcia. Furkot obudzonych ptaków poniósł się nad lasem, a potem znów zaległa martwa cisza.
- Drapieżżnik...- ze znawstwem ocenił drugi głos - Pewnie Jaqueline. Znowu podchodzi coraz bliżej obozu. Kto ma dziś nocny obchód?
- Bergerrrrrac. – odpowiedział trzeci głos.
- Dobrze tak skurwielowi! – skwitował drugi głos, a potem wszyscy trzej wybuchli głośnym, pijackim rechotem.

Głosy ucichły, słyszę jeszcze oddalające się kroki. Nie pozostało mi nic innego jak poczekać aż ktoś będzie wchodził lub wychodził. Cały czas myślę o Pannie Andersen, o naszym … „spacerze”, tym co się stało na ścieżce oraz o tym jak zniknęła w nocy niedaleko lądowiska.
Po kilku minutach do palisady zbliżył się patrol trzech żołdaków, chyba tych samych, których spotkałem na targowisku. Gdy wchodzą za ogrodzenie niczym cień ostatniego podążam za nimi.

Wiem gdzie mam iść … płócienny namiot … tak to ten.
 
Irmfryd jest offline