Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-01-2011, 09:33   #103
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Proszę nam je natychmiast przekazać.

...Wieczorami zaczynają przyspieszać... Jakby upał dnia nie wysysał z nich całych sił... Jakby chciały nadrobić i tak pracowicie spędzony czas... Czy one nigdy się nie nużą? Czy wcale nie przestają być głodne? Wszystko wskazywało, że nie... A może tylko zamieniały się rolami? Z tymi niewidocznymi, tymi, które skwar dnia spędzały ukryte w szczelinach ziemi, pod kamieniami... Te, teraz były szybsze... bardziej agresywne... sprytniejsze... i większe... Tak. Nocą na żer wyłażą prawdziwe drapieżniki... Tamte to tylko głodne liliputy, które by przeżyć zmuszane są prażyć się w słońcu... walczyć o życie w zabójczym blasku w nadziei, że doczekają nocy. Tej pierwszej, nocy łowów...
A może wabi je ten zapach..? Po części z pewnością tak... Ponoć niektóre z nich widzą świat... nosem... W wypełnionym botaniczną treścią świecie musimy być dla nich jak latarnie... Choć może nie... zewsząd aż napiera wszechobecna woń rozkładu... wiele bym dał, by zrozumieć robaka... nagle stać się mały... szybki, silny i sprawny jak one... i pognać między liście... zanurzyć palce między twarde ziarna piachu... ryć, grzebać... poszukiwać woni stęchlizny... butwienia... gnicia...


Na słowa jednego z nowo przybyłych Blum nieznacznie drgnął... czy tylko tak się Robertowi zdawało...
A jednak poruszył się. Po raz pierwszy od kiedy... Robert nie bardzo był w stanie oszacować od jak długiego czasu ten pozostający we wciąż niezmiennej pozycji człowiek poruszył się samoistnie. Spojrzał na niego. Najpierw oczy. Potem cała głowa zmieniła swoje położenie. Nie odezwał się, a jednak Robert miał świadomość, że cała uwaga Bluma jest teraz skupiona na nim. Czuł jakby był środkiem, samym centrum świata tamtego.

Voight milczał długo, czuł się wyjątkowo dziwnie widząc, że skupił na sobie tak intensywną uwagę tamtego. Co było przyczyną tak nagłego zainteresowania Bluma? Od Bluma się raczej tego nie dowie. Nic w każdym razie póki co na to nie wskazywało. Ten dziwny człowiek siedział tylko i gapił się w niego. Jak gad... przeszła przez głowę Roberta nieprzyjemna myśl. Tymczasem do uszu ich obu docierały jak echo natarczywe słowa kapitana i przybyłych z nim ludzi.
- Czy pan mnie słyszy? Proszę nam je natychmiast przekazać!

- Nie wiem... O co wam chodzi? Po co?? Książki? - Voight trząsł się, starając za wszelką cenę zachować jasność umysłu. Zdołał odwrócić głowę w stronę rozmówców. - Po co wam książki? - Spojrzał obłędnym wzrokiem...
- Monsieur Voight... - kapitan westchnął i odpowiedział tonem perswazji -...to rozkaz gubernatora. Nie jestem zobowiązany do odpowiadania na takie pytania. Wiemy, że je pan dostał. Ostatni raz proszę, by pan mi je przekazał.

...Ostatni raz proszę by mi je pan przekazał..! Rozumiesz człowieku?! Szturchnięcie... głowa podskoczyła jak u szmacianej lalki i opadła na powrót na pierś. Gdzie to jest!? Gdzie!... Wózek skrzypi, zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt... Nie, nie może tak być... przecież ja nie... dlaczego?... Dlaczego ta kobieta tak krzyczy?... Ależ te liście piękne. Ten kolor... tylko klonowe liście potrafią osiągać taki odcień amarantu... i cynobru... nie powinny opadać... to źle że opadają, by zgnić zamiecione na jedną kupę razem z tymi brzydkimi, brązowymi... powinien je chociaż spalić... powinien... albo pozwolić zrobić to mnie... To naprawdę wspaniałe. Ciekawe, ile osób zmierza do Samaris... Sądzę, że z dużym prawdopodobieństwem... siedem... Naprawdę tak wielu? Sądzisz... to znaczy, sądzi pan, że będą następni?... Skoro nam strzeliło do głowy... Nie będę już więcej tutaj przychodzić. Wiesz, to dla mnie bardzo trudne. Myślę że to zrozumiesz... znowu złapał muchę, spryciarz... siedzi tam i tylko poprawia tę swoją pułapkę... zdawało by się że nic więcej nie potrzebuje... tylko ciemny kąt i mnóstwo czasu... Twój stan... Doktor mówił mi, że to nieuleczalne, że z tą chorobą po prostu trzeba się nauczyć żyć... ale ja nie wiem... ja chyba nie potrafię... rozumiesz to, prawda?...Nathaniel mówił... Światła. Jedno, drugie, trzecie, czwarte, kolejne, zakręt, znowu rząd świateł... czyba dziewięć... dziewięć... zgrzyt.... zgrzyt... Mało o nim wiem, ale słyszałam od kogoś i... mówił o nim straszne rzeczy... Kto taki?... Nie wiem, ale pamiętam jak opowiadała, że to straszne miejsce... Dlaczego ta wariatka tak wyje?!..

- Dobrze... Ale może, może, może będę je musiał poczytać jeszcze - Voight spróbował unieść głowę, co zakończyło się niepowodzeniem. - Nic w nich nie ma zresztą - Robert odchylił się z trudnością i macał ręką pod siennikiem, nagle uderzył pięścią w łóżko i zawył - ON JĄ ZABIŁ, ROZUMIECIE? I CHCE ZABIĆ NAS! CZEMU NIE POMOŻECIE NAM SIĘ STĄD WYDOSTAĆ, NIE MOŻEMY TU ZOSTAĆ, MUSIMY IŚĆ DO SAMARIS!!! Musimy... - mężczyzna zaczął cicho łkać - weźcie sobie, tu są - wyciągnął tomy - I przyślijcie lekarza...
Blum przyglądał się nagłemu atakowi towarzysza podróży ze stoickim spokojem. Nadal całą swoją uwagę poświęcając krzyczącemu człowiekowi. Zdawać by się mogło, że zintensyfikował nawet swoją obserwację.

Robert był już półprzytomny...Drżącymi rękoma wyciągał książki, rzucając je po prostu na glebę. Kapitan, który cofnął się przed nagłym wybuchem Voighta i zatrzymał gestem żołnierzy, przypatrywał się mu z niepokojem.
- Zaczyna bredzic. - zawyrokował Coubert - Pewnie początek tropikalnego bzika, ale jak mówi się żeby po słońcu nie chodzic to nie, gdzie tam.
Westchnął ciężko.
- Dobra, chłopcy. Bierzcie te książki i spakujcie je w coś, a potem do mnie. Panie Voight, słyszy mnie pan?! Ma pan gorączkę. Niech pan się nigdzie stąd nie rusza, nasz medyk jest na patrolu na mieście. Jak wróci na noc, zajrzy tutaj. Pan! - tu zwrócił się do Bluma - Niech pan ma oko na tego człowieka. Trzeba mu podawac sporo wody.
Brak reakcji Persivala nie został nawet chyba przez niego zarejestrowany. Coubert popatrzył na swoich ludzi kończących pakowac tomy do płóciennego wora.
- Ruszaj się, Valery. - popędził jednego z wojaków - Nie mam całego dnia, do cholery. Idziemy.

Po chwili odgłos żołdackich kroków ucichł. Został tylko upał, robactwo i dwóch mężczyzn patrzących na siebie. Blum nadal trwał nieruchomo, z wytężoną uwagą wpatrując się w Voighta. Ten siedział oparty o popękaną, pustą beczkę, dygotając z gorączki. Pierś wciąż unosiła się szybko, ciało jeszcze nie uspokoiło się do końca po nagłym wybuchu. Po łzach, parujących w tym klimacie w mgnieniu oka, dawno nie było już śladu...
- Zabił ją...- mamrotał cicho, patrząc Persivalowi prosto w oczy - ...nie możemy tu zostac...Samaris...
- Blum? To Ty - wyszeptał cicho Robert.

...Pan nie zachowuje się, jakby miał Pan czyste sumienie... Mam złe przeczucia ... coś się może stać ... zapnijcie Panowie pasy przed snem... Trudno, może pana towarzyszka będzie bardziej skłonna do rozmowy... kim jest i dlaczego nie pamiętam go z czasu lotu?... Może pana czymś uraziłem, jeśli tak to przepraszam najmocniej... Tym niemniej dziękuję za troskę... przez szczelinę w białych paskach patrzą oczy... mi na pytania, a nie utrudniać mi dotarcie do prawdy, co pan z uporem robi...

Twarz, jak i cała postać Bluma pozostawały nieporuszone. A jednak cały zdawał się kipieć emocją. Robertowi zdawało się że widział już u niego ten rodzaj zainteresowania w spojrzeniu. Kiedyś... w pociągu... w restauracyjnym wagonie, kiedy przyglądał się w podobny sposób Sophie. Nie zrobił jednak nic, żeby rozwiać wątpliwość ani utwierdzić w przekonaniu poczynionego stwierdzenia. Patrzył... obserwował z cierpliwością świata, który przygląda się wschodzącej roślince.
 
Bogdan jest offline