Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-01-2011, 16:06   #20
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Mark spojrzał na swoją towarzyszkę niewoli. Na jej twarzy pojawił się niepokój, jakby dręczyło ją to samo pytanie.
Spadł??
Cała trójka spadła???
Rozmyślania i wpatrywanie się w zasnuty kłębami pyłu wylot dolinki przerwał werbel uderzających o ziemię twardych kopyt. Z chmury kurzu wyłoniły się dwie nieco posiwiałe sylwetki z rozwianymi grzywami.
Klacze zadarły ogony do góry i nie zważając na swego pana i władcę popędziły przed siebie. Moniek, który widocznie potrafił odpowiednio ustalić priorytety działań, pocwałował za nimi nie poświęcając swym ‘więźniom’ nawet marnego spojrzenia.
- No zobacz... Porzucił mnie! - powiedziała Kocica oburzonym głosem.
- Różni mężczyźni mają różne priorytety - odparł jej Mark. - Ja go nie rozumiem.
- Ha! Nie wie nawet, co stracił - stwierdziła autorytatywnie were, odprowadzając wzrokiem podskakujący w galopie bułany zad.
- Chodź, sprawdzimy, co się tam stało - zaproponował Mark. - Tylko nie skacz, gazte - uprzedził niezbyt rozsądny pomysł dziewczyny, która właśnie schylała się mierząc wzrokiem odległość, jaka pozostała im do przebycia, by ponownie pewnie stanąć na matce, ziemi.
- Żebyś znowu musiał mnie nosić!? - prychnęła nie raczywszy na niego spojrzeć. - Oszczędzę ci tej fatygi.
- Noszenie ładnej dziewczyny, to czysta przyjemność - odparł Mark. - Każdy ci to powie. Zejdę na dół, a ty mi skoczysz prosto w ramiona - zażartował.
- Miałam nie skakać. Mógłbyś się w końcu zdecydować? - mruknęła, rzucając mu krzywy uśmieszek.
- To by nie było to samo - odparł z uśmiechem zawierającym znaczną dozę przekory.

Jak to niekiedy bywa, głaz był z gatunku tych, na które łatwiej wejść, niż z niego zejść.
Mark położył się na brzuchu i opuścił were tak nisko, jak zdołał sięgnąć wykorzystując swój skórzany pas. Potem sam zaczął schodzić, korzystając z nierówności i posiłkując się wskazówkami stojącej na dole dziewczyny.
Gdy tylko znaleźli się na dole ruszyli w stronę wylotu dolinki tak szybko, jak tylko pozwalał na to stan Kocicy. Tej z kolei duma nie pozwoliła na ponowne trafienie w ramiona Mark’a.
Towarzysze Mark’a stali w koło, wpatrując się w coś leżącego u ich stóp. Na widok nadchodzących od pozostałych oderwała się Fradia.


Na jej twarzy malowało się coś, czego w pierwszej chwili nie potrafili odczytać.
- Kto? - spytali równocześnie i were, i Mark. Trudno byłoby określić, które z nich sprawiało wrażenie bardziej poruszonego sytuacją.
- Tak mi przykro... - W głosie Fradii słyszało się wyraźne zmartwienie. Jej wzrok skierowany był jednak nie na Mark’a, tylko na were.
Dziewczyna zbladła jak płótno. Czyżby martwiła się, że coś złego stało się Tilney’owi, którego to osobiście przed chwilą namawiała na ryzykowne skoki po zboczu? Rozgorączkowanym wzrokiem starała się przebić przez unoszącą się wciąż na miejscu katastrofy zasłonę kurzu. Ze zgrozą w oczach wyminęła stojącą im na drodze Fradię, nieufnie zerkając z ukosa na jej rogaty hełm i najprostszą drogą ruszyła ku skupionym w kręgu ludziom. Zwolniła tuż przed tymi, którzy słysząc jej zbliżające się kroki zwrócili się do niej. Mieli na sobie warstwę szarego pyłu i dziwny wyraz twarzy, trochę podobny do “złotowłosej”. Rzuciła im pytające, spłoszone spojrzenie, po czym sztywnym krokiem weszła pomiędzy rozstępujących się przed nią Waltera i Kallida, stając twarzą w twarz z zakurzonym i zafrasowanym mocno... Tilney’em.
- Ty żyjesz. Nic ci się nie stało - stwierdziła ze zdziwieniem, żeby wręcz nie powiedzieć - zawodem.
- No, nie. Nic mi nie jest - odparł nieco zbity z tropu tym stwierdzeniem, tudzież tonem, jakim zostało wypowiedziane. - Ale chodzi o to... - Nie do końca wiedział, w jaki sposób przekazać jej tą nieprzyjemną wiadomość.
Kocica przekrzywiła głowę przypatrując się badawczo, to niedoszłemu denatowi, to reszcie gapiących się na nią jak cielęta ludzi.
- No co jest? Co się tak we mnie wgapiacie?
- No, sama zobacz... - Nie cierpiący zwykle na brak słów Tilney zachowywał się tym razem tak, jakby nawet zdania porządnego nie potrafił sklecić. - Ja wiem, że to moja wina - wydukał wreszcie, cały czas starannie omijając meritum sprawy. Całkiem jakby odwlekanie w czasie mogło cokolwiek zmienić.
- Ale co? - Przyjrzała się po kolei każdemu z zebranych, jak gdyby po cichu przeliczała dla pewności wszystkich obecnych, a nie doliczywszy się braków rozłożyła ramiona w niemej powtórce pytania.
- No... twój... dobytek... - Tilney wskazał na szare coś, co leżało na porytej kopytami ziemi.
Were zastygła w bezruchu z rozłożonymi rękami, wpatrując się bez mrugnięcia, głęboko w oczy wymiętego nieco wojownika. Trwało to trochę - przynajmniej kilka oddechów - zanim przeniosła wzrok na... “dobytek”. A właściwie resztki czegoś, co niedawno było jej torbą podróżną.
- No... spadło... - Tilney po raz kolejny błysnął elokwencją. - A te dwie monoceruski uparły się, żeby podreptać sobie akurat po twojej torbie. - Powoli się rozkręcał. - Bardzo mi przykro. Naprawdę. Przy okazji ci odkupię, obiecuję - zapewnił.
Na bladą dotąd twarz Kocicy powoli zaczęły napływać kolory, barwiąc jej policzki na pąsowo.
- Odkupisz? - syknęła, podnosząc na niego zwężone do formy szparek oczy.
- Wszak powiedziałem... - odparł Tilney nieco niepewnie. - Pojedziemy do jakiegoś miasteczka i kupię ci co zechcesz.
- Do miasteczka? - powtórzyła dobitnie. - I co zechcę? - Jakaś złośliwa nutka zawieruszyła się w tym niedługim pytaniu.
Droga raczej oddalała ich od miasteczka, ale cóż jej szkodziło... Było nie było, mogła na tym skorzystać... Mark obrzucił ją okiem znawcy. Strój pannicy nie należał ani do najmodniejszych, ani zbyt gustownych. Ot, kilka skrawków skóry, zmyślnie połączonych rzemykami, a na tym coś w rodzaju równie skórzanej kamizeli, jedynie chyba dla przyzwoitości. Prawdopodobnie nie było jej w tym zbyt ciepło. A w mieście, nawet w niewielkim miasteczku, pewnie by ją zamknięto za nieobyczajny przyodziewek.

Tygrysiczka przykucnęła tymczasem nad pożałowania godnym strzępem swojego ruchomego majątku i powoli, z podejrzaną ostrożnością wydobyła go spośród okruchów skały. O dziwo, mocna materia przetrwała, lecz konsystencja zawartości potwierdziła chyba jej obawy. Prawdopodobnie składniki bagażu, pierwotnie stanowiące integralne elementy, pod wpływem kopyt monocerusów utworzyły nową, dającą wiele do myślenia kompozycję. Smętnie pochylona nad sponiewieranym tobołkiem dziewczyna, dziabiąca w niego raz za razem palcem, jak gdyby chciała wskrzesić coś, co mogło być w środku, przedstawiała sobą widok komiczny i żałosny zarazem. Co się jednak stało, już się nie odstanie. Być może doszła w końcu do wniosku, iż jaki by nie był powód do łez w końcu i tak trzeba wysmarkać nos i iść dalej, bo wreszcie powstała, a na jej licu trudno było dopatrzeć się niedawnego wzburzenia. Jedynie policzki Kocicy nadal zaróżowiały rumieńce.
- Ocalało coś - spytał Mark - czy też wszystko...? - Wskazał rosnące niedaleko krzewy. Dość gęste, by zakryć liśćmi to, co by się w nie wrzuciło.
Obejrzała się przez ramię na mówiącego. Chmurne spojrzenie omiotło Mark’a i jego towarzyszy i rozbłysło na moment dzikimi iskierkami.
- Być może - odpowiedziała powściągliwie.
Schyliła się po torbę, unosząc ją delikatnie. Nie spuszczając ich z oka, wycofała się rakiem, o kilka kroków poza miłą gromadkę.
Moloss wzruszył ramionami, widząc tak wielką chęć zachowania sekretów, po czym ruszył w stronę dolinki.
Powoli odsupłała węzeł sznura zamykającego szczelnie worek. Wyprostowała się i podniosła głowę. Skrzydełka jej nosa drgały, jak gdyby złowiła jakiś interesujący zapach, a kąciki ust uniosły się leciutko. Rozwiewane podmuchami wiatru pasma ciemnych włosów zatańczyły wokół twarzy were, kiedy sięgnęła dłonią w tajemnicze głębię swego bagażu. Po chwili jej oczy zalśniły przekorą, a zaciśnięte w wąską kreskę usta, rozciągnęły się niemal od ucha do ucha.
- Ocalało wystarczająco dużo - syknęła, wydobywając z wnętrza torby utytłaną w jakimś brudno-zielonym proszku rękę. Z tryumfującą miną wyciągnęła ją w ich kierunku. Ściskała coś w garści...
 
Kerm jest offline